„Chcemy tę planetę przystosować do siebie, to właśnie tak, jakby mrówki chciały sobie podporządkować cały las. Nie rozumiemy, że jesteśmy tylko pewną częścią wielkiego systemu (niekoniecznie zaraz ekosystemu), który rządzi całym wszechświatem. Czujemy się panami natury, globu, kosmosu…” – prof. Krzysztof Lipka o zmianach klimatycznych oraz o „smutnej jesieni ludzkości” z filozoficznego punktu widzenia.
- Czerwiec 2021, jeszcze kalendarzowa wiosna, a termometr przekracza 30 stopni Celsjusza w cieniu. W USA odnotowano 54 stopnie Celsjusza. Jak Pan Profesor znosi upały? Kocha je czy nienawidzi? Jak je spędza, jak się przed nimi chroni, czy też – jak się nimi delektuje?
No tak, upały i stąd letni i lekki temat! Upałów raczej nie znoszę, bo należę do osób, które nawet wówczas, kiedy nie jest zbyt ciepło, chodzą zacienioną stroną ulicy. Całe życie upały mnie gnębiły, ale na pocieszenie wszystkich, którzy mają podobną naturę, dodam, że z wiekiem znosi się upały coraz lepiej. Tak jest przynajmniej ze mną. Poza tym wszystko ma swoje dobre i złe strony. Dzięki unikaniu słońca nie uczęszcza się na plażę i oszczędza czas. Tak było ze mną od dziecka, rodzice od rana na słońcu, a ja z książką w domu. Kiedy około czwartej po południu słońce nieco mniej grzało, zjawiałem się na plaży, natychmiast wchodziłem do wody i siedziałem tam dobre dwie godziny. Kiedy byłem dzieckiem, mama siłą wyciągała mnie z wody, dosłownie zsiniałego. Po wyjściu na brzeg plażę natychmiast opuszczałem. Tak jest do dzisiaj. Dwa razy dziennie wpadam na plażę, spędzam po poł godziny w wodzie i szybko wracam do domu. Bardzo lubię zimną wodę i boleję nad tym, że Bałtyk zdecydowanie się ogrzał. Także soli jest w nim już nawet nie na lekarstwo, a przecież sól morska znakomicie robi na skórę. Wiem, że wszystko, co opisuję, to raczej dziwaczny sposób spędzania czasu nad morzem, lecz mnie zdecydowanie odpowiada. Nie jestem zwolennikiem zachowania stadnego: słońce, to szybko na plażę! Każdy powinien dozować sobie wszystko według własnych potrzeb, a nie tylko naśladować innych. Uwielbiam morze, bywam w Ustce cztery razu w roku (w sumie trzy miesiące), ale zawsze większość czasu poświęcam tam na myślenie, czytanie i pisanie. Przy takim trybie życie można nawet męczących upałów nie zauważyć. A delektuję się raczej cieniem, zimną wodą i ogromnymi porcjami lodów.
- W czasach mojej młodości temperatury rzadko przekraczały 25 stopni Celsjusza. Słońce tak nie piekło niemiłosiernie. Teraz jest mniej łagodne, wielu ludzi cierpi z powodu widocznych już gołym okiem zmian klimatycznych. Szalejące huragany, powodzie, pożary przesuszonych lasów, czego przykład może stanowić Australia czy Kalifornia, ale też i Polska… Jak filozof podchodzi do tego zagadnienia – ze względu na upały z filozoficznym spokojem chyba jednak się nie da…
Da się; z tymi zmianami klimatycznymi to jest bardzo różnie. Moim zdaniem prywatnie nie należy się tym specjalnie przejmować. Co innego polityka klimatyczna na globie, a co innego osobisty stosunek do tych zagadnień na co dzień. Tu jestem zdania księcia de La Rochefoucauld: Kto zbytnią wagę przykłada do spraw drobnych, ten się staje niezdolny do wielkich. Zmiany klimatyczne to w prywatnym życiu drobna sprawa w porównaniu na przykład z zagadnieniami etycznymi czy artystycznymi, o których już wiele mówiliśmy. W moim życiu, ze względu na jego długość, zmiany klimatyczne przedstawiały się nieco inaczej. Przede wszystkim za mojego dzieciństwa mrozy nieraz przekraczały – 25oC, a upały +30, więc klimat następnych, a także jeszcze obecnych lat, postrzegam jako zdecydowanie łagodniejszy. Poza tym byłem dzieckiem, i tak upały, jak i mrozy były zawsze pewną atrakcją. Dziecko chyba lubi zmiany, w każdym razie ja lubiłem. Dalej zresztą uważam, że w życiu najgorsza jest jednostajność. Czytanie i pisanie jest wystarczająco jednostajne (choć wciąż zmieniam tematykę), by dla równowagi nie prowadzić jak najbarwniejszego życia.
Z widocznych przemian klimatu, które Pani wymieniła, najbardziej mnie fascynują przemiany wiosennego deszczu w ostatnich latach. Nigdy w Polsce tego nie było, a teraz wiosną pojawia się regularnie: deszcze nagłe, gwałtowne, niebywale gęste, jakby padały „szybciej”, całkowicie prostopadle do terenu, jednym słowem deszcze jakby zwrotnikowe. Cudowne zjawisko! Wychodzę w Warszawie na balkon, wieczorem, nocą, i głęboko wdycham wilgotne powietrze, wciągam zapach ozonu, a płuca tak się czują, jakby się dopiero szykowały do życia.
Filozoficzny styl życia pomaga w zasadzie na wszystko (oprócz bólu zębów). Kiedy człowiek ma pasję, a przede wszystkim intelektualny temperament i zagłębi się w problemy, które go w danym momencie pociągają, to zapomina o bożym świecie. To nie musi być od razu filozofia, wystarczy literatura (szczególnie dawna) czy historia. Czytając Liwiusza czuję się, jakbym wyemigrował do starożytnego Rzymu, a przy prozie Balzaka jestem w dziewiętnastowiecznej Francji. To być może szczególna umiejętność przenoszenia się fantazją w inne czasy, ale można to także uznawać za skazę. Mój ojciec, który też był filozofem, ale miał całkiem inny charakter, wielokrotnie mi powtarzał, że w życiu będę samotny, bo wciąż jestem nieobecny w aktualnym życiu. I miał rację, nikt nie potrafił nigdy tego wytrzymać, że mnie „tutaj” w zasadzie nie ma. Zawsze raczej pochłania mnie Beethoven czy Rembrandt niż współczesna rzeczywistość. To oczywiście znakomita recepta na pożyteczny eskapizm, nie zauważa się niemal nawet covidu. Ale czy taka ucieczka nie wynika z winy obecnego świata? Czy obecny świat może być ciekawszy do starożytnego Rzymu, od siedemnastowiecznej Holandii? Czy nie może nas sobą głębiej zainteresować? Czy tylko najbardziej powierzchowne atrakcje umie nam zgotować współczesność? A raczej pozorne atrakcje? Pseudo-rozrywkę i pseudo-sztukę?
Ale prawdziwe problemy klimatu nie wyżywają się w tych osobistych obserwacjach, potrzebują poważnych analiz specjalistów, a co ważniejsze także świadomej i uważnej polityki całego globu. Wiadomo, jak o to trudno, często mi się wydaje, że to walka z wiatrakami.
- Kiedyś żyliśmy w krainie zmiennych pór roku. Tak sobie myślę, że teraz powstanie dzieł takich jak „Przedwiośnie” czy „Chłopi” nie byłoby możliwe. Przedwiośnia nie ma, bo zima zniknęła. Poszczególne części „Chłopów” musiałyby zostać przemianowane na „Pora chłodna” oraz „Pora gorąca”, bo cztery pory roku wraz z przedwiośniem i babim latem stały się już faktem historycznym. A co napisałby A. Vivaldi? Bo już raczej nie „Cztery pory roku”… Obraz Józefa Chełmońskiego „Babie lato” też by nie powstał. Wiele innych dzieł sztuki nie zaistniałoby już w obecnym klimacie. A ja nie przeprowadzając się nigdzie, mieszkam w klimacie przypominającym ten (przepraszam, źle! kalka z angielskiego; zaimek wskazujący: ten, który…) rodem z Afryki. Strasznie żal.
Och, jakże piękny temat Pani poruszyła! Już nie literacki, a wręcz poetycki. Ludzie, którzy pamiętają polskie sześć pór roku, to inni ludzie, ze świata, którego już nie ma. Kojarzy mi się to przede wszystkim z zapachami. Dotyczy to nie tylko przedwiośnia i złotej jesieni, ale w ogóle zapachów. Pamiętam, jak kwitnące bzy wypełniały wonią rozległe przestrzenie (i to nie w Nawłoci, ale w zadymionej Łodzi), podobnie jaśminy. Teraz wydaje się, że ledwo, ledwo się jakiś zapach przewinie albo też w ogóle nie pachnie nic. Znikły także z przyrody kolory, delikatna zieleń przedwiośnia była zupełnie inna, jakby nietutejsza (jak ryżowe pola w Indonezji). Albo takie roztopy! Uwielbiałem jako dziecko brodzić w ciężkich buciorach po topniejącym śniegu w parku przyległym do mojego domu. A co to jest babie lato, to już nawet nie sposób opisać dzisiejszej młodzieży, bo nie potrafią sobie wyobrazić tego zjawiska. Naprawdę przypomina mi się poprzednie życie…
Nie zdajemy sobie z tego sprawy, ileśmy stracili! Najcudowniejszą cechą polskiego klimatu była właśnie ta zmienność pór roku. Bo zmiany pór to zmiany krajobrazu, wyglądu świata. Zrozumiałem to dopiero wówczas, kiedy mieszkałem na południu Hiszpanii; przez cały rok gorąco i zielono, człowiek wygląda za okno, wychodzi z domu i nie wie, jaka pora roku! Z natury zupełnie nie jestem meteopatą, ale po kilku latach czułem się tam naprawdę bardzo źle i to głównie psychicznie. Brak zmian pejzażu to prawdziwy koszmar! Dopiero po powrocie do Polski schwyciłem równowagę. Najbrzydsza pogoda jest piękna, jeżeli odbieramy ją jako zmianę, dzięki której uciekamy od jednostajności.
- A jaką porę roku Pan Profesor najbardziej ukochał? Dlaczego?
Nie jestem co do tego przekonany, że można w ogóle mieć ulubioną porę roku. Każda przecież ma inne uroki. To zawsze tak się układa, że w zimie marzy człowiek o lecie, a w lecie o zimie, bo z natury wzdycha właśnie do tego, czego akurat nie ma. I tak powinno być, bo ten mechanizm to jeden z bodźców rozwoju. Ale są i inne aspekty; żeby być wielbicielem którejś z pór roku, to muszą być one wyraziste, zima mroźna, lato upalne. A nas ostatnio natura przyzwyczaja do tego, co się w komunizmie z rosyjska nazywało „urawniłowką”. Jak można kochać chłodne lato lub ciepłą zimę? Tymczasem szczególnie te dwie najwyrazistsze z pór roku stopniowo tracą swój charakter. „Nie było lata, jesień szła od wiosny…” jak powiada poeta. Trudno lubić obecne zimy, jeśli się kocha śnieg. Jednak dużą rolę w tej kwestii odgrywa też nasza wyobraźnia. Kiedy myślę o szczególnie udanej wiośnie, wydaje mi się, że nie ma od wiosny nic piękniejszego; i to samo dotyczy lata, jesieni i zimy. Natomiast czasem, kiedy się taka szczególnie udana pora roku realnie przydarzy, to nie można się nie zachwycić. Tak więc w tym roku kocham lato. Zdecydowanie. Po upałach włoskich czy hiszpańskich, które wiele lat znosiłem, nasze wydają mi się mniej groźne, szczególnie że jestem nie w Warszawie, a w Ustce. Jednak lipiec i sierpień spędzam w stolicy, lubię lato w mieście. Ta szczególnie rozleniwiona atmosfera bardzo mnie pociąga; i można się długo snuć dość wyludnionymi ulicami.
Inna sprawa to z także kwestia wieku, młodzi kochają wiosnę, starzy jesień. Tak się to u mnie przynajmniej układało i chyba to naturalne. Warto także pamiętać o przenośnym traktowaniu pór roku, wywodzącym się jeszcze z totemizmu, o wiośnie życia czy o jesieni życia. Tego rodzaju metafory wskazują także na nasz stosunek emocjonalny do pór roku, no i do samych siebie.
- Wielu ludzi ma pamięć emocjonalną, sentymentalną, związaną z miejscami i przeżyciami, ale także z porami roku. Czy wspomnienia Pana Profesora są właśnie takie – związane z klimatem, wiatrami, piekącym słońcem, gorącym piaskiem, chłodną wodą, strugami deszczu, mgłą?… Pamięta Pan smaki lata, zapachy jesieni, odgłosy powiewów zimy i kolory wiosny? Tych minionych lat? Jakie są te najpiękniejsze albo najstraszniejsze, przerażające wspomnienia związane z porami roku?
To wszystko jest tak względne! Wiele przecież zależy do naszej osobniczej zmysłowości, a także od chwilowego nastroju. Kiedy jesteśmy smutni, to chyba nie sprzyja temu wiosna czy lato, a tylko jesień lub zima. Jesień bywa, jak wiadomo dwojakiego rodzaju, złota jest nostalgiczna i niesie ze sobą pewną dziwną pełnię. Wszystko się w niej – jeśli udana – może skupić: i ciepło, i niebywałe kolory, i zapachy, i owoce, ale także specyficzne odgłosy, jak szelest opadających liści; wszystko to sprzyja zadumie, którą też wywołuje poczucie zbliżającej się zimy. Z kolei ta jesień, o której często myślimy, że brzydka, co jest oczywiście nieprawdą, sprzyja wszelkiego rodzaju płaczliwości; kiedy przepełnia nas żal, nie ma lepszej aury. Mnie ze wszystkiego woda morska jest najbliższa, niezapomniana i niepowtarzalna, może dlatego, że większość miesięcy letnich życia spędzałem nad morzem.
Z tego rodzaju pamięcią, o którą Pani pyta, u mnie gorzej. Pamiętam doskonale strasznie mroźne zimy, także skwary letnie nie do zniesienia. Kiedy jednak to było? Na pewno w dzieciństwie, lecz daty z własnego życia zawsze mi się gubią. Pamiętam natomiast te sytuacje, kiedy dosłownie myślałem, że nie wytrzymam. Takie upały zdarzyły mi się dwa razy w życiu, raz w Ejlacie, drugi raz w Egipcie. Szczególnie to drugie doświadczenie napełniło mnie autentycznym przerażeniem. Nabyłem wówczas przekonania, że nie ma na Ziemi nic okropniejszego od pustyni. A jednak wczoraj wieczorem oglądałem film Królowa pustyni, no i przecież nie można się obrazami pustyni nie zachwycić! Na ekranie niewiele jest może rzeczy aż tak pięknych. I tu dochodzę do dziwnego wniosku. Obrazy świata są najcudowniejsze właśnie na obrazach, potworne mrozy i zabójcze upały docierają wówczas do nas od strony swego piękna; bo kiedy znajdujemy się rzeczywiście wewnątrz tego rodzaju rzeczywistych odczuć, nie możemy tego wytrzymać. Co innego, że sztuka bywa bardziej sugestywna niż natura, przynajmniej dla mnie, estetyka. Już jako dziecko miałem skłonność do tego typu spostrzeżeń, które mój ojciec słusznie wyśmiewał: „Ach, jaki piękny las, zupełnie jak z obrazu Friedricha!” To oczywiście niepoważne reakcje, a jednak często się same narzucają. Sztuka eliminuje z pejzażu to, co niemożliwe do namalowania, upał czy chłód, możemy podziwiać lodowce Friedricha nie marznąc i nawałnice Turnera bez ryzyka. To jeden z niepodważalnych dowodów, że sztuka kłamie. Choć to oczywiście kłamstwo nie tylko niewinne, ale wręcz piękne. Z przeżyć tego typu pamiętam też wyjątkowo sugestywny (choć za mało sensualny) opis śnieżycy u Manna, kiedy Hans Castorp zagubił się w górskiej burzy śnieżnej. Można pomyśleć, że bardziej przeżywamy sugestywność sztuki niż przyrody, ale to zapewne tylko dlatego, że sami w podobnych sytuacjach nigdy się nie znaleźliśmy. Choć przecież z drugiej strony mistrzostwo zawsze będzie mistrzostwem. Ten opis pozostanie zawsze żywy, oczywiście dopóki zimy całkiem nie znikną z powierzchni naszego globu. Mam nadzieję, że natura nigdy do tego stopnia nie będzie okrutna, by nas pozbawić niepowtarzalnych wrażeń. A przy okazji zabić wiele dzieł literackich czy malarskich.
- Moja sąsiadka ma sześcioletniego synka i w ubiegłym roku, gdy akurat mieliśmy kilka tygodni piękniej śnieżnej zimy, uświadomiłam sobie, że ten chłopiec po raz pierwszy bawił się w śniegu, lepił bałwana, jechał na sankach… Moja zimowa codzienność z dzieciństwa była śnieżna i mroźna. A ten chłopiec, o imieniu Jasio, zaznał tego po raz pierwszy. W czasach mojego dzieciństwa sanki stały całą zimę w korytarzu każdego mieszkania, w którym były dzieci i po szkole brało się te sanki i spędzało czas na mrozie, takim prawdziwym, piekącym w policzki. Zima 2020/2021 zawitała do nas podobno tylko dlatego, że mieliśmy pandemię i ludzie powstrzymali się od swojej zwyczajowej aktywności – było mniej aut na ulicach, zamarł ruch lotniczy. I znowu pojawił się dawno niewidziany śnieg. Wygląda na to, że nas, ludzi, jest nie tylko jakby za dużo, ale też jesteśmy za bardzo aktywni, niszczymy przy okazji środowisko naturalne.
Oczywiście, natura powiada: chcecie mojego piękna, to je doceńcie, dam je wam, kiedy nabierzecie rozumu. Nie nabraliście? To nowy cios. To reguły doskonale znane z najrozmaitszych dziedzin. Ludzi jest za dużo, to nie ulega wątpliwości. Dawno w Europie nie było wojny i Europa jest niewątpliwie przeludniona. Nie mam przez to zamiaru powiedzieć, że wojna jest nam potrzebna. Nigdy nie jest potrzebna, choć, jak wielokrotnie pisano, wojny są z wielu względów konieczne. Panuje przekonanie, że wciąż na globie są ogromne połacie niezasiedlonych przestrzeni, nawet w Europie. Owszem, ale to nie oznacza, że trzeba je zasiedlić co do jednego metra, te puste przestrzenie są absolutnie konieczne, bez nich byśmy nie żyli. To całkiem tak samo, jak z innymi gatunkami, proszę sobie wyobrazić, że na przykład mrówki nie budowałyby mrowisk tu i ówdzie, tylko cały las byłby pokryty jednym gigantycznym mrowiskiem, niewątpliwie struktura lasu zostałaby zakłócona i taki las przestałby być lasem.
Wspomina Pani zimę i sanki, tak, oczywiście, sezonowe atrakcje to jeden z najprzyjemniejszych aspektów zmian pór roku. Mam podobne wspomnienia i ze smutkiem spoglądam na dzieciaki, które nie znają tej przyjemności. Ale taki brak odpowiednich zjawisk w przyrodzie odbija się także na kulturze. Proszę pomyśleć o wspaniałym malarstwie pejzażowym przedstawiającym zimę. Kto dzisiaj mógłby coś podobnego namalować? Niektóre pejzaże Fałata można by dzisiaj wziąć za fantazję. Albo piosenki dziecięce. Za mojego dzieciństwa przynajmniej jedna trzecia tego rodzaju repertuaru nawiązywała do zimowych atrakcji, na przykład liczne piosenki Noskowskiego do słów Konopnickiej, o sannie, o wyczynach na łyżwach i inne. Ta literatura muzyczna jest niezwykle piękna, a tymczasem młodym wydaje się dzisiaj nieaktualna. A niebywale realistyczna Dziewczynka z zapałkami Andersena całkiem już chyba odejdzie do lamusa jako wręcz nieprawdopodobna.
- Jak to możliwe, że ludzie jako gatunek są tak krótkowzroczni i podcinają gałąź, na której siedzą? Jako gatunek nie potrafimy przystosować się do środowiska, przyjąć, że stanowimy tylko jego część, lecz chcemy tę planetę przystosować do siebie. A to tak nie działa… Brakuje nam właśnie tego podejścia, ale też wiedzy. A przecież teraz to wszystko wyczytać można w Internecie. Zatem wiedza raczej jest… Tylko korzystać z niej trudniej.
Przecież to chyba już wszyscy wiemy, że głupota ludzka nie zna granic! Francuski filozof Teilhard de Chardin odkrył trzecią nieskończoność. Obok nieskończonej małości i nieskończonej wielkości jest jeszcze nieskończona komplikacja. Oczywiście tę nieskończoną komplikację wciela człowiek, gatunek ludzki, wraz z całym dorobkiem, kulturą, osiągnięciami. Teilhard był dobrym człowiekiem, a może za jego życia nie wyglądało to jeszcze tak tragicznie, gdyż należałoby jego myśl rozwinąć tak: człowiek jest wcieleniem nieskończonej komplikacji, która przedstawia sobą, oprócz wielu znakomitych właściwości – takich jak skończony, niestety, geniusz czy jak skończona, niestety, ludzka wynalazczość – również jeszcze jedną dodatkową nieskończoność, to właśnie, niestety, nieskończona głupota.
Chcemy, jak Pani słusznie zauważa, tę planetę przystosować do siebie, to właśnie tak, jakby mrówki chciały sobie podporządkować cały las. Nie rozumiemy, że jesteśmy tylko pewną częścią wielkiego systemu (niekoniecznie zaraz ekosystemu), który rządzi całym wszechświatem. Czujemy się panami natury, globu, kosmosu, a tymczasem – jak się to kiedyś powiadało – to z motyką na słońce. I oczywiście to nie jedyny powód tej zafałszowanej świadomości czy samooceny człowieka. Jest jednak znacznie gorzej. Jeżeli przyjrzymy się dokładnie ludzkości, to zauważymy, że dosłownie w żadnej dziedzinie człowiek nie radzi sobie tak, jak powinien. Czy potrafiliśmy zorganizować na globie dobrze funkcjonujący pełny system wyżywienia ludności? Czy są uporządkowane jak należy globalne finanse? Czy polityka jest gdziekolwiek słuszna? Czy potrafiliśmy sobie bezproblemowo ułożyć chociażby nasze własne życie seksualne? A nasze ideały? Wolność, równość, braterstwo, czy to przypadkiem nie kpina? Czy kwestie religijne są zharmonizowane bezkonfliktowo? A zdrowie i medycyna to niby funkcjonują całkiem skutecznie? A prawo? A wychowanie? A cała kultura i sztuka? I dopiero na tym tle nasze kłopoty klimatyczne. – Tak! (Wszyscy się oburzą.) Jak można tak mówić! Przecież każdy z wymienionych problemów jest ogromnie skomplikowany! Właśnie. Nieskończona komplikacja, jaką jest człowiek (Teilhard), wymaga nieskończonej prostoty. A my, zamiast upraszczać, co tylko się da, to niepotrzebnie jeszcze tylko tę komplikację dodatkowo komplikujemy. Jednym słowem wszystko, ale to wszystko, na cokolwiek się spojrzy, dowodzi, że ludzkość jest na naszym globie eksperymentem nieudanym. Mówiliśmy już o tym.
- A może tu nie w wiedzy i dostępie do niej tkwi problem, tylko właśnie w braku pokory? A przecież do tego nawołują wszystkie religie świata, a większość mieszkańców tego globu stanowi wyznawców jakiejś religii. Jak Pan Profesor to wytłumaczy?…
Brak pokory to bardzo piękny idealistyczny punkt widzenia na ludzkie defekty. Podczas gdy tu w grę wchodzą niemal wyłącznie same braki. Brak sumienności, dokładności, roztropności, uwagi, zrozumienia, dobrych chęci, samorzutności działania, porządku… Można wymieniać w nieskończoność. A brak prawdomówności? A brak miłości? Same braki, na cokolwiek się zwróci uwagę. Nie brak tylko bałaganu, zaniedbań, zniechęcenia… Wiedza jest rzeczą piękną, dla tych, którzy chcą się czegoś nauczyć. Pokora jest rzeczą piękną, ale dla wrażliwych i myślących. Religia jest rzeczą piękną, ale dla pokornych. Nie można działać trafnie i sprawnie bez wiedzy, pokory, wiary i tak dalej. To jest koło zamknięte.
- Kiedyś zetknęłam się z taką teorią, że gatunek dominujący musi wyginąć, ponieważ niejako „pożera” i pochłania siebie samego, a za potwierdzenie tej tezy miał posłużyć przykład dinozaurów. W jaki sposób filozofia podejmuje zagadnienie dominacji człowieka na tej planecie oraz w jaki sposób przedstawia możliwe scenariusze na koniec świata, tego naszego świata, ludzkiego?
To, że jesteśmy gatunkiem przewidzianym do samozagłady, dla mnie nie ulega najmniejszej wątpliwości. Bez względu na przykłady dinozaurów, nie musimy się sami „pożreć”, i tak wykańcza nas brak myślenia i dyscypliny. Filozofia nie może bawić się w przewidywanie przyszłości, bo nie jest wróżką. Jeżeli zacznie o tym mówić, to stanie się raczej mało zrozumiałą pytią. Corocznie wychodzi co najmniej kilkanaście książek, które bawią się w przewidywania i przepowiednie, ale są one raczej mało filozoficzne. Po kilku latach niewiele z nich pozostaje. To, że katastrofa wisi na włosku, nie ulega najmniejszej wątpliwości, chociaż ten włosek może jeszcze wytrzymać zapewne kilkaset lat. Jednak ciągły wzrost tematyki najazdu kosmitów, wojen gwiezdnych itp., to nie jest tylko głupia zabawa, ludzkość ma intuicję, wyczuwa to, że zagrożenie się nieuchronnie zbliża. Co nie oznacza, że katastrofa przyjdzie do nas z kosmosu. Nie zdąży, bo wcześniej załatwimy się sami. Jednak zwykli ludzie nauczyli się żyć chwilą obecną i mało ich obchodzi, co się tu będzie działo za sto, dwieście lat, byle spokojnie dożyć własnego końca. Ja spoglądam na to inaczej. Mnie interesuje – skoro już o tym mówimy – co się tu będzie działo nie za kilkaset lat, a jak będzie ten glob wyglądać za dwa tysiące lat, za piętnaście tysięcy, o ile przetrwa. I zależy mi na tym, bardzo bym tego pragnął, by dzieje ludzkości potoczyły się dobrze. Ale, jak wiadomo, jestem niepoprawnym idealistą, a dzisiaj większość się z tego śmieje.
- W takim razie – co nam pozostaje?… Tak na dziś, na tu i teraz?
Zawsze to samo, uczyć się myśleć, a także powstrzymywać własne wybujałe i w gruncie rzeczy wydumane zachcianki. Bo inaczej dość smutna jesień ludzkości, jaką właśnie przeżywamy, zamieni się w srogą zimę.
Dziękuję za rozmowę.
Pytania zadawała Paulina M. Wiśniewska