Profesor Wojciech Nowiak: Politolog z obiektywem

Profesor Wojciech Nowiak – politolog zatrudniony na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Ekspert m.in. od terroryzmu czy polityki społecznej. Człowiek wielu pasji. Swoją wrażliwość uzewnętrznia m.in. poprzez fotografowanie ptaków. Zdecydował się na rozmowę z Marią Kubiak o jego hobby.

Panie Profesorze, studenci mówią o Panu, że ma Pan „gołębie serce”…

Nigdy nie widziałem „gołębiego serca”, wiele gatunków gołębi fotografowałem i to niemal na krańcu świata, bo w Australii czy Nowej Zelandii. Raz, gdy moi synowie chodzili jeszcze do przedszkola „Parkowe Skrzaty” ratowaliśmy gołębia, rasowego i zaobrączkowanego, kontaktując się ze Związkiem Hodowców Gołębi Pocztowych. W Polsce i nie tylko, gołębie mają złą opinię z uwagi na ich liczbę oraz fakt zanieczyszczeń, co jest winą ludzi, ponieważ to oni – poprzez dokarmianie – wspierają rozwój populacji tzw. gołębia miejskiego. Ludzie, mieszkańcy miast, walcząc z plagą gołębi wyrządzają krzywdę innym gatunkom miejskim np. sympatycznym kawkom. Ta krzywda i krótkowzroczność to likwidacje ich miejsc gniazdowania, poprzez zamykanie otworów wentylacyjnych, gdzie kawki potrafią gniazdować – w obawie, iż zaczną gniazdować tam gołębie.

To wyraz bezmyślności…

Przerażającym dla mnie przykładem ludzkiej głupoty jest także los gołębia wędrownego żyjącego w Ameryce Północnej, który był najliczniejszym gatunkiem ptaka zamieszkującego kulę ziemską. Tych ptaków żyło około 5 miliardów. Zostały całkowicie wytępione w XIX wieku na skutek polowań i planowego tępienia przez farmerów. Płacono 50 centów za tuzin martwych ptaków. Ostatni dziki osobnik został zastrzelony w 1900 roku w Ohio.

Przejdźmy jednak od gołębi do „gołębiego serca”…

Nie jest mi obojętny los innych ludzi. Zostałem tak wychowany. Przekazali mi moi przodkowie. To losy wojenne moich rodziców, lata młodości w łagrach i więzieniach spędzone przez moja mamę. Tułaczka i utrata majątku moich dziadków, którzy przywędrowali do Polski z kresów. Oni wszyscy, mimo swoich bolesnych doświadczeń, uczyli mnie szacunku do drugiego człowieka. W łagrach były dziesiątki narodowości, a jedyny podział był na złych i dobrych ludzi. Tego mnie nauczono i to staram się przekazać moim dzieciom i studentom. Moja dewiza życiowa to teoria złych i dobrych uczynków. Warto czynić dobro, bo ono wraca. O tym wiedzą moi studenci i cały świat wokół mnie. Liczy się każdy człowiek i jego los. To w Torze, znanej Chrześcijanom jako Stary Testament, napisano: „Kto ratuje jedno życie, tak jakby cały świat ratował”.

Coś w tym jest…

Wiem coś o tym, bo kiedyś miałem to szczęście, że uratowałem życie trzem młodym, tonącym w morzu dziewczynom. Nie ukrywam, że nie było to łatwe i wiązało się z narażaniem własnego życia. Ten dar, fakt, że one gdzieś żyją, są dzisiaj pewnie matkami, jest we mnie – to niesamowite uczucie mieć w sobie „to coś”. Dlatego zachęcam wszystkich do działania. I wcale nie muszą być to aż tak dramatyczne okoliczności. Wystarczy spojrzeć w około, każda twarz coś mówi. Gdybyśmy tylko, jako ludzie potrafili patrzeć i mieli odwagę zapytać: „Co Cię boli?”, „Czy coś Ci dolega?”, „Czy masz jakąś potrzebę?”; „Czy mogę Ci pomóc?”, to świat byłby inny!

Pana studenci też są Pana otoczeniem…

Nigdy nie przechodzę obojętnie obok nich. Ich też pytam i zachęcam do podobnego stosunku do innych ludzi.

Czyli ma Pan „serce na dłoni”…

Kiedyś idąc ulicą Fredry, śpiesząc się na jakieś spotkanie, zostałem poproszony o pieniądze przez starszą kobietę. Nie byłem w ich posiadaniu, bo większość z nas ma teraz karty kredytowe. Miałem z tego powodu straszne wyrzuty sumienia. Myślałem o mojej babci, która dożyła prawie 90 lat, o mojej mamie, że to one mogły być tą staruszką. Długo chodziłem po Poznaniu, aż odnalazłem ją i dałem jej jakieś drobne pieniądze, bo było mi z tym ciężko. Czy to oznacza „gołębie serce” czy „serce na dłoni”?

Z pewnością jest Pan wrażliwym człowiekiem, co także udowadnia Pana pasja w postaci fotografowania ptaków? Skąd to zamiłowanie?

Przyroda zawsze była mi bliska. Byłem i jestem harcerzem – bo jest się nim przez całe życie. Jeździłem na obozy harcerskie, kolonie, zimowiska, obozy wędrowne – miałem szczęście bycia dzieckiem w czasach, gdy takie formy wypoczynku nie zależały od zasobności portfela rodziców. Od dziecka fotografowałem. Ptaki stały się jednak moją pasją, obiektem zainteresowań 12 lat temu. Wtedy „odkryłem” awifaunę, a powodem były moje spacery z nowo narodzonym synem Maksymilianem Abramem, a potem Hugo Stanisławem po lasach z wózkiem i stopniowo za rękę. To Żurawiniec, tereny UAM na Morasku dały mi bodźce. Potem to już efekt tzw. „kuli śnieżnej”. To nauka, poznawanie gatunków, ich zwyczajów i kolejne gatunki dodawane do „kolekcji” stwierdzeń oraz fotografii. Dzisiaj są ich setki i aparat z długim obiektywem, który zawsze mi towarzyszy.

Co to Panu daje?

Mam możliwość czerpania z niesamowitego daru, jakim jest natura. Dzisiaj to nie tylko ptaki i przyroda ożywiona. Obiektem moich obserwacji są również owady, płazy, gady, kwiaty, trawy, grzyby, mchy, kamienie i krajobrazy. Z uwagi na ptaki i ich biotop, to wschody i zachody słońca, to cztery pory roku. To możliwość obserwowania tańczącej zorzy polarnej, tego się nie zapomina, to trzeba przeżyć. W tym roku namówiłem moich synów – Maksa i Hugo oraz moją żonę Karolinę, do spędzenia nocy na plaży i spania w szałasie. Spektakl gwiazd dał wiele, zwłaszcza Maksowi, który siedział ze mną przy małym ognisku i czegoś się uczył. Fotografując zdarzało mi się ocierać o śmierć, to też jest przeżycie. Raz prawie zamarzłem, popadłem w stan hibernacji i dopiero promienie słońca, podobnie jak owady, które fotografuję, dały mi życie. To niesamowite uczucie. Pewnie nigdy by mnie to nie spotkało, gdyby nie chęć sfotografowania jakiegoś gatunku i wejście w nocy do zamarzniętej, pokrytej lodem wody i czekanie na słońce. Innym razem to samotność daleko w górach Norwegii i czekanie wśród śniegów w bardzo niskich temperaturach na zorzę polarną. Jesteś Ty, śnieg, mróz, góry i stada wołów piżmowych, gdzieś tam w ciemności… Taki wół piżmowy waży 400 kg, jednak chęć spotkania zorzy jest silniejsza od lęku spotkania z nim. To wreszcie przyjemność, gdy po wielokilometrowej wędrówce z aparatem i kilkudziesięcioma kilogramami sprzętu zasypiasz pod kilkusetletnim dębem i budzisz się w promieniach słońca.

Jaki jest schemat Pana działania w zakresie fotografowania? Obmyśla Pan strategię czy działa Pan ad hoc?

Podstawowa strategia to: Miej ze sobą aparat, a najlepiej dwa. Długi obiektyw na ptaki i kilka krótkich do krajobrazów i zdjęć makro. Jeśli jadę gdzieś pierwszy raz (może być to zarówno Polska lub Nowa Zelandia) studiuję mapy, planuje trasy, oceniam sytuację oczami wyobraźni. Potem to konfrontacja z rzeczywistością – teren, pogoda, sytuacja są bardzo dynamiczne. To ocena ryzyka, dotyczy to krokodyli, jadowitych pająków, węży i innych zwierząt. W Polsce to niestety ludzie bywają niebezpieczni! W niektóre miejsca wraca się i wtedy jest możliwość opracowania strategii inaczej. Wybranie miejsca, już wcześniej poznanego, sprzętu, środków do maskowania i oszacowanie czasu. Czasami w czatowni spędza się długie godziny, raz jest gorąco, innym razem doskwiera mróz.

Na co Pan szczególnie zwraca uwagę fotografując?

Zwracam uwagę na świat. To nie tylko ptaki i przyroda, to również ludzie i sytuacje. Bardzo lubię podglądać ludzi i fotografować ich twarze. Robię to wykorzystując ich naturalne zachowania. Mam zdjęcia ludzkich twarzy, ludzi w różnym wieku, z różnych kontynentów. Często idąc w środku nocy kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt kilometrów z myślą o spotkaniu jakiegoś ptaka, dostrzegasz coś zupełnie innego. Mam na przykład Mauzoleum Lincolna bez ludzi, normalnie są tam tłumy o wschodzie słońca. Tylko, że ja byłem tam przed antyterrorystą, który obejmował tam służbę. Sprawdza się: „Kto rano wstaje…”

Czy Pana prace niosą jakieś przesłanie?

Przyroda sama w sobie jest przesłaniem. Jej piękno oraz geniusz zawarty w każdym stworzeniu i kropli rosy, płatku śniegu. Generalne przesłanie, to: „Zatrzymaj się, zastanów, powstrzymaj siebie i innych przed działaniami, które niszczą ten świat”. Ostatnio zrobiłem cykl zdjęć: pliszka górska wśród śmieci. Tego rzadkiego ptaka spotkałem na obszarze „Natura 2000” nad rzeką Wełną. Niestety w otoczeniu setek pustych i wyrzuconych do rzeki butelek po alkoholu i innych napojach. Przyniosło mi dużą satysfakcję, że na te zdjęcia zareagowały setki ludzi z Polski i świata. Znaleźli się nawet wolontariusze, którzy te śmieci posprzątali.

Czy realizacja Pana pasji nie odbywa się kosztem rodziny? Co jej członkowie na Pana hobby?

Moja rodzina (oraz całe moje otoczenie) wie, że dzięki mojej pasji odreagowuję, czerpię energię. Na szczęście, jak jesteśmy razem, to oni śpią, a ja wstaje w nocy i wracam na śniadanie. Jak jestem w podróży to, jeśli jest to mój wyjazd prywatny, nie udział w konferencji, kongresie, seminarium, badaniach, wszędzie zabieram aparat, jest to za ich zgodą i akceptacją. Od pewnego czasu, gdy decydujemy o wspólnych wakacyjnych wyjazdach z żoną, mamy czas dla siebie, gdy synowie są na obozach harcerskich, to wybieramy takie miejsca, gdzie oboje możemy czerpać. Pewnego roku to była Czarnogóra i scenariusz: Ja wstaję w środku nocy, rezerwuję leżak dla Karoliny przy basenie, idę kilka kilometrów, fotografuję i wracam na wspólne śniadanie. Dla mnie i moich bliskich ważne jest, że ich do niczego nie zmuszam! Lodowce, zimy, dżungla, pustynia, to nie są ich klimaty – oni po prostu nie chcą tam ze mną być. Ja jestem wdzięczny, że udzielają mi błogosławieństwa i mówią żebym na siebie uważał i wracał cały i zdrowy do domu. Kocham moją rodzinę i fakt, że dają mi tę szansę, świadczy o tym, że oni kochają mnie. Nie są przysłowiowym „psem ogrodnika”! Bardzo im za to dziękuję.

Coraz więcej osób jest zainteresowanych Pana twórczością? Co Pan na to?

Nie wiem, czy tak jest, zbytnio nie zależy mi na zdobywaniu rozgłosu. Ostatnio, jeden z kolegów namówił mnie do uruchomienia konta na Facebooku i tam w miarę skromnych możliwości czasowych zamieszczam jakieś zdjęcia. Staram się nimi opisywać świat, nawet rzeczywistość polityczną.

Gdzie można podziwiać Pana fotografowanie?

Tak jak już wspominałem, na Facebooku. Zrobiłem także kilka wystaw tematycznych na Wydziale Nauk Politycznych i Dziennikarstwa Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Myślę także o utworzeniu strony internetowej. Może w końcu poproszę kogoś z wydziału o radę i pomoc w jej stworzeniu?! Zdjęć mam tysiące – ptaki, przyroda, krajobrazy, ludzie, miejsca…

To nie jedyna Pana pasja…

Jeśli masz rodzinę, a ja ją mam, to to też jest Twoja pasja. W ogóle moją pasją są na pewno ludzie. Pasją są dla mnie również miejsca na ziemi – Północna Europa i Ziemia Święta. Ostatnio zaangażowałem się w Proces Pokojowy na Bliskim Wschodzie, robię to z pasją i przekonaniem, że Arabowie i Żydzi maja prawo do spokojnego życia w pokoju. Lubię gotować – to w jakimś stopniu również moja pasja. Lubię majsterkować, malować, naprawiać – bycie malarzem pokojowym, hydraulikiem i elektrykiem to, od czasu do czasu, moja kolejna pasja. Lubię poznawać innych ludzi. Znam ludzi różnych kultur, ras, religii, ich poznawanie to w jakimś sensie też pasja.

Czym nas jeszcze prof. Wojciech Nowiak zaskoczy najbliższym czasie?

Chętnie pokazałbym zdjęcia dzieci z Papui Nowej Gwinei oraz Kuby. Nigdy ich do tej pory nie pokazywałem. Zrobiłem setki kolorowych odbitek dzieci z Papui i wysłałem je tym dzieciom. Każde odręcznie zadedykowałem i podpisałem, zajęło mi to kilka godzin. Dzieci bardzo się z tego cieszyły, podobno mówiły, że czuły w ten sposób moją obecność. Ja pamiętam ich twarze. Może zdjęcia nie przyrodnicze i nie ptaków będą takim zaskoczeniem?

Dziękuję za rozmowę.

To ja dziękuję.

Rozmawiała: Maria Kubiak

Wszystkie zdjęcia, w tym samego bohatera, są jego autorstwa.