Dr J. Stojer-Polańska: Pierwsza pomoc przedweterynaryjna

Rozmowa z dr Joanną Stojer-Polańską współautorską książki o pierwszej pomocy przedweterynaryjnej dla psów oraz autorką i współautorką książek z serii kryminalistycznej dla młodych czytelników. 

  • Skąd pomysł na książkę o pierwszej pomocy dla psów?

Na szkoleniu  zorganizowanym przez zarząd Polskiego Związku Instruktorów i Przewodników Psów Służbowych miałam okazję poznać Kasię Dołębską, która jest lekarzem weterynarii i opiekuje się psami policyjnymi, Cyganem i Didi. Oba psy zostały opisane w „Psach na tropie”. Jej pies, Prezes, mnie zauroczył. Przygarnięty kundelek, który okazał się bardzo pojętnym psem. Podczas rozmowy Kasia zaproponowała napisanie książki. I dzięki jej pracy i zaangażowaniu, książka gotowa.

  • Jaka jest różnica między psami pracującymi a służbowymi? Bo w podtytule jest właśnie to rozróżnienie.

Pies służbowy związany jest z działaniem w ramach służby mundurowej, na przykład w Policji, Straży Granicznej, Służbie Więziennej czy innej formacji. Pies pracujący może być psem terapeutycznym, czyli pomaga ludziom poradzić sobie w trudnych emocjonalnych sytuacjach. Może to być pies, który pomaga osobom z niepełnosprawnościami. Psy aktywne to często nasze domowe psiaki, nasi towarzysze dnia codziennego. Pies może pojechać z nami na wakacje, w odwiedziny do znajomych, bardzo popularne są psie sporty. Dotyczy to przecież psów bardzo aktywnych.

  • Do kogo przede wszystkim skierowana jest ta publikacja?

Publikacja adresowana jest do wszystkich, pod których opieką jest pies i są gotowi do pomagania psu, kiedy coś złego się przytrafi. To ważne, żeby informacje o udzielaniu pierwszej pomocy mieć wcześniej, a nie szukać dopiero w nagłym przypadku. Sama przekonałam się o tym, jak ważne jest posiadanie telefonu do weterynarza i podstawowych leków, które można podać psu, kiedy mój pies zachorował. W książce pokazujemy też sytuacje, które przytrafiły się psom na służbie. Wszystko po to, by kolejnych wypadków uniknąć.

  • Czy przewodnicy psów, funkcjonariusze służb mundurowych, czyli policjanci, żołnierze, strażnicy – przechodzą takie szkolenie z zakresu udzielania pierwszej pomocy swoim psom?

Taki kurs może być organizowany w ramach szkolenia przewodnika i psa w szkołach służb mundurowych, takich jak Zakład Kynologii Policyjnej Centrum Szkolenia Policji w Legionowie z siedzibą w Sułkowicach. Również podczas szkoleń organizowanych przez stowarzyszenia skupiające przewodników psów można się z takimi warsztatami  spotkać. Mam nadzieję, że w ramach spotkań z Czytelnikami Kasia, współautorka, również będzie miała możliwość przeprowadzenia takich zajęć praktycznych.

  • W książce oprócz wielu porad dotyczących udzielania pierwszej pomocy po wypadku psa, opatrywaniu ran, można też znaleźć praktyczne porady, np. jak wykonać naprędce prowizoryczny kaganiec dla psa. A do wielu miejsc bez kagańca z psem nie wejdziemy. Czy to trudne, by zrobić samodzielnie z dostępnych materiałów taki kaganiec? W publikacji są też porady dotyczące pierwszej pomocy przy zranieniach, bandażowaniu psich łap… 

Nie jest to trudne, by zrobić samodzielnie kaganiec, ale warto wcześniej przećwiczyć. Im więcej ćwiczeń, tym łatwiej w sytuacji trudnej. W przypadku zranień, nie zawsze weterynarz jest w pobliżu – w wielu miastach funkcjonują gabinety dla zwierząt 24h ale kiedy liczą się minuty, warto znać podstawy związane z tamowaniem krwotoków czy opatrywaniem ran. Poza tym przedstawiłyśmy tyle czynników ryzyka – co może się stać- że profilaktyka powinna być łatwiejsza. Znając zagrożenia, łatwiej ich unikać.

  • Właściciele psów przede wszystkim powinni zwracać uwagę na zapobieganie nieszczęściom. Czyli na co konkretnie?

Na to, by pies nie wpadł pod samochód. By psy na wybiegu się nie pogryzły. By pilnować, czy pies czasem nie zjada czegoś niewłaściwego, jak śmieci czy trujące rośliny. Zabezpieczyć przed kleszczami. Profilaktyką  można uniknąć wielu zagrożeń i cieszyć się dobrym zdrowiem swojego przyjaciela na czterech łapach.

  • Trzeba też wspomnieć, że psy służbowe po latach intensywnej pracy na rzecz państwa polskiego przechodzą proces wybrakowania i są usuwane ze stanu danego wydziału służb mundurowych,. Jeżeli nie zlituje się nad nimi ich dotychczasowy przewodnik i nie zabierze, smutny ich los… Państwo nie daje bowiem żadnego dodatku, żadnego finansowego zabezpieczenia w postaci psiej emerytury. Bardzo mało o tym się głośno mówi i ludzie po prostu nie wiedzą, że tak wyglądają realia. Jest Pani jedną z sygnatariuszek petycji w tej sprawie, wciąż można ją podpisywać.

Liczę na to, że w najbliższych tygodniach powstanie realne wsparcie dla psów, które zakończyły swoją służbę. Mam nadzieję, że przewodnik psa emeryta będzie miał zapewnione środki na jedzenie dla psa i opiekę weterynaryjną. Liczę także na to, że Zakątek Weteranów, Stowarzyszenie które już opiekuje się psami i końmi wycofanymi ze służby, otrzyma należne wsparcie. Bardzo chciałybyśmy tam spotkać się z opiekunami zwierząt, by przekazać książkę i przeprowadzić warsztaty. W warunkach pandemii na razie musimy odczekać.

  • A jakie są szanse na zmiany w tym zakresie i wreszcie przyznanie psom służbowym płatnej emerytury?

Szanse są duże i liczę na szybkie wprowadzenie takich przepisów w życie.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała Paulina M. Wiśniewska

Podpisz naszą petycję w sprawia przyznania emerytury psom służbowym:

https://www.petycjeonline.com/walczymy_o_przyznanie_pastwowych_emerytur_dla_wszystkich_psow_i_koni_subowych

Warto przeczytać:

Prof. Remigiusz T. Ciesielski: Święta nadziei

Nasza Autorka, dr Dominika Narożna, podejmuje jakże ważny obecnie temat…

Kolejne Święta Wielkiej Nocy upływają w Polsce w cieniu pandemii COVID-19. Coraz więcej ludzi choruje, coraz więcej ludzi umiera… Wirus puka do wielu drzwi… Nie odpuszcza. O zmianach kulturowych związanych z tym czasem z prof. UAM dr. hab. Remigiuszem T. Ciesielskim rozmawia Dominika Narożna. 

Panie Profesorze, zbliżające się Święta Wielkanocne znów upłyną w cieniu pandemii COVID-19. Czy Pana zadaniem wpływa to na sposób celebrowania tego czasu?

Minął rok pandemii, trzeba coraz odważnej stawiać sobie pytania o to, czego nas ten rok nauczył, czego dowiedzieliśmy się o sobie w tym czasie próby. Bo chyba to doświadczenie, to przede wszystkim czas próby. Kiedy planowałem w czerwcu 2020 roku badania nad szeroko rozumianą przestrzenią duchowości w czasie pandemii, spieszyłem się, by to był zapis teraźniejszości, a nie odwoływanie się do pamięci doświadczeń. Sam miałem nadzieję na rychły koniec pandemii, a tutaj jesteśmy w przededniu kolejnego pandemicznego przeżywania Wielkiej Nocy. Rok temu byliśmy przede wszystkim w szoku. Poczynając od braku obrzędu święcenia potraw w kościele po telewizyjną mszę Wieczerzy Pańskiej. To co wydawało się nieprzekraczalnym minimum religijności polskiej, nagle zostało zawieszone. Nie zapomnę pierwszej lektury wyników przeprowadzonych przeze mnie badań, spłynęło do mnie ponad 300 ankiet od osób, które deklarowały, że są praktykującymi katolikami, i powtarzające się w nich zwroty: lęk o rodzinę i najbliższych, wiara w Opatrzność Bożą, lęk przed nieznaną nieuleczalną chorobą. Latem 2020 roku bardzo się baliśmy, ale czy boimy się nadal? To już chyba nie jest takie pewne. Część z nas przywykła do nowej sytuacji, część uzyskała potrzebną nadzieję w szczepionkach, część zaś postanawia podejmować zwyczajność funkcjonowania przed pandemią. Co ciekawe, nie chodzi tutaj o liczby, dane, przecież latem liczyliśmy w dziesiątkach, a nie w setkach, mam tu na myśli raczej proces reakcji na wciąż nieznane zjawisko. Dlatego te święta będą inne od tych sprzed roku, ale też inne od tych, jakie znamy z tradycji. W czasie, kiedy wreszcie w zabieganiu dotknęliśmy  pojęcia czasu i co z tym czasem zrobić, zmieniło się nasze podejście do rozumienia zarówno święta, jak i codzienności. Odpowiadając na drugą, trudniejszą, część pytania Pani Redaktor najpełniejszą odpowiedzią byłoby stwierdzenie; nie wiem. Pandemia nałożyła się w Polsce nie tylko na przemiany w przeżywaniu religijności, ale towarzyszą jej liczne kryzysy i skandale, które obejmują zarówno Kościół katolicki, jak i przestrzeń imponderabilii społecznych (wartości i pojęcia, których nie da się zmierzyć żadną miarą, ale mające ogromne znaczenie na przebieg danej sytuacji). To przekłada się na zakres kategorii święta i tego co, i jak świętujemy.

Czy duchowość Polek i Polaków na tym cierpi?

Dziękuję za to jasne słowo: „cierpi”. Bo tak należałoby nazwać te przemiany. Nie wyobrażam sobie, że w społeczeństwie dokonują się wybory, które wyrywają z utartych schematów i nie towarzyszy temu jakiś ból, więc cierpienie. Możemy zaobserwować dwie tendencje, dwa nurty reakcji na przeżywanie kryzysu, z jednej strony akty apostazji, odchodzenia od Kościoła, z drugiej zaś rosnąca liczba osób wybierających duchowość przedsoborową, uczestniczących w tzw. mszach trydenckich. Dlatego możemy być pewni jednego, duchowość, religijność polska po pandemii będzie zupełnie inna. Badania, którymi dysponujemy dzisiaj, należy traktować jako swoisty zapis stanu otwarcia czasu przemian. To, co dostrzeżemy za pięć może dziesięć lat, będzie właściwą relacją z tego, co się z naszą duchowością wydarzyło. Przypomnę jednak ważną uwagę amerykańskiego socjologia Petera Bergera dotyczącą sekularyzacji. Dotąd wszelkie przemiany religijne zachodzące w ponowoczesnym świecie traktowaliśmy jako przejaw sekularyzacji. Berger, jeden z teoretyków takiego sposobu wyjaśniania współczesnego świata, dość radykalnie zmienił rozumienie tego zjawiska. Religijność traktuje on dzisiaj raczej jako jedną z potrzeb, np. tak jak prezentuje potrzeby Maslow i zauważa, że dzisiejszy świat jest tak samo religijny, jak zawsze, a gdzieniegdzie nawet bardziej religijny. Nie oznacza to, że sekularyzacja nie istnieje, tyle tylko, że nie jest ona bezpośrednim skutkiem nowoczesności. Nie można nie zauważać, że w dużej części świata następuje silny wzrost znaczenia ruchów religijnych, nierzadko niosący ze sobą ogromne zmiany społeczne i polityczne. Duchowość, religijność nie wycieknie nam przez palce, ona się zapewne bardzo zmieni, ale zostanie i będzie miała dalej ogromny wpływ na nasze życie społeczne. Trudno jednak dziś określić, jaka ona będzie, dodam jedynie, że z prowadzonych przeze mnie badań wynika, że uczymy się przeżywać religijność prywatnie i chyba poprawniej byłoby procesy zachodzące w religijności polskiej czasu pandemii rozpatrywać w kontekstach prywatyzacji religii niż sekularyzacji.

Obecnie jesteśmy w czasie trzeciej fali pandemii. Liczba chorych i umierających jest niepokojąca (jeśli nie zatrważająca). Jak sobie z tym emocjonalnie radzimy?

Trudno powiedzieć, że sobie radzimy, jesteśmy na to raczej skazani. Osoby, które dotknęła śmierć najbliższych w czasie pandemii, inaczej odnoszą się zarówno do samej choroby, jak i do sposobów leczenia itp. Trudno to zjawisko komentować, może wystarczy tu zdanie jednej z pielęgniarek, które przeczytałem w ostatnich dniach w prasie, że najgorsze są telefony dzwoniące w torbach pacjentów. W tym krótkim zdaniu ukrywa się cała tragedia tej sytuacji. Trudno mi być tutaj obiektywnym badaczem zjawiska, sam obserwowałem, jak ludzie reagują na ten brak kontaktu z umierającym ich najbliższym. Nie znajduję słów, by opisać tę sytuację, bo to jest dramat.

Osoby umierające często odchodzą w samotności. Musi to być dla nich trudne…

Chciałoby się wykrzyczeć zdanie z Listu do Efezjan: „Niech nad waszym gniewem nie zachodzi słońce”. Proszę sobie wyobrazić umierającą osobę, która nie zdążyła komuś przebaczyć, umierającą osobę, której nie zdążyliśmy przeprosić, powiedzieć jej „dziękuję” czy po prostu zapewnić ją o miłości, wdzięczności, powiedzieć jej, by się nie martwiła. Oby śmierć w czasie zarazy była dla nas nauką. Ci ludzie nie mogą przecież przeżywać samotności umierania na darmo. Niech choć czymś dobrym zaowocuje w nas to odczucie opuszczenia podczas umierania. Przecież w obliczu śmierci, przynajmniej taką mam nadzieję, wszystko inne blaknie, to nie czas na pielęgnowanie różnic, to czas czułości wobec tego, co nas łączy. Gdyby była jakaś nadzieja, że tak to odbierzemy, to pandemia byłaby błogosławieństwem. Nie jestem jednak naiwny, czytałem przecież jeszcze dzisiaj komentarze zamieszczone pod informacją, że jeden z dziennikarzy z powodu wirusa jest w ciężkim stanie w szpitalu. Więc niestety te tragedie opuszczenia podczas umierania są jednak chyba po nic. To przeraża najbardziej.

Z drugiej strony rodziny nie mają szans pożegnać z najbliższymi, którzy umierają w szpitalu. Czy może to rzutować na ich podejście do tego, w co wierzą?

Odpowiem Pani Redaktor krótką historią. Przez jakiś czas obserwowałem funkcjonowanie jednego z hospicjów. Zawsze była tam cisza, nawet ból chorych brzmiał cicho, opieka jest tam doskonała. Dwa razy usłyszałem tam krzyk, pierwszy raz, i o nim tylko powiem, przeraźliwy jęk rodziny po śmierci jednego z pacjentów, to był krzyk bólu i opuszczenia, także przez Boga. Następnego dnia jednak ten ból przemienił się w modlitwę o spokój duszy zmarłego. Umieranie jest zawsze tragiczne, przynajmniej dla tych, co zostają, oduczyliśmy się rytuałów umierania, śmierć została wyrugowana z naszych doświadczeń. Więc nie dziwi ten ból i zwątpienie. To w tej sytuacji naturalne. Świadomość tego, że nie widzimy ciała chorego na COVID-19, także po jego śmierci, w naszej kulturze jest jednak trudno wytłumaczalna. To zjawisko będzie miało swoje konsekwencje, bo musi mieć. Być może to będzie związane z naszym podejściem do obrzędów umierania, a być może następne pokolenia będą zupełnie inaczej postrzegać chorobę, cierpienie, umieranie. W kulturze nic nie dzieje się bez konsekwencji, o tym nie można zapomnieć.

Rytuały pogrzebowe ze względu na pandemię też uległy zmianom. Będzie rodzić to określone konsekwencje w sposobie podejścia do kwestii ideologicznych?

Nie wiem czy do zmian ideologicznych. Nam w ogóle trudno rozmawia się o śmierci z bliskimi tych, którzy odeszli. Teraz do tych trudów dołożono jeszcze dystans. Kiedy nie starcza nam słów, pozostają gesty. Objęcie niekiedy mówi wiele więcej niż sztampowe słowa otuchy. Sytuacja pandemii wymusza na nas nowy rodzaj zachowań, być może pomagają one w sytuacji, kiedy nie wiadomo, co powiedzieć, tak jak dzisiaj słuchawki założone na uszach są doskonałym środkiem antykoncepcyjnym na niepożądane rozmowy czy kontakty. Niestety udało się błyskawicznie odstawić do kąta kaplice cmentarne, odmawiane w nich modlitwy za zmarłych oraz osobiste pożegnania nad trumną zmarłego. Domy pogrzebowe szybko przystosowały się do nowego sposobu funkcjonowania. Brak konsolacji, czyli tzw. „styp”, też będzie miał swoje konsekwencje. Epoka po pandemii będzie zatem zupełnie innym czasem, innych zachowań, innych lęków, mimo marzeń o jak najszybszym powrocie do zachowań z pierwszego kwartału 2020 roku, coraz trudniej mi uwierzyć, czy to w ogóle będzie możliwe. Przecież to samo zjawisko Pani Redaktor pewnie postrzega w funkcjonowaniu jednostek naukowych.

Jakie wyzwania mają przed sobą kościoły w obliczu szalejącej pandemii?

Chyba najtrudniej mówi się o przestrzeni własnego domu. Najtrudniej dostrzec to, co dzieje się najbliżej nas. Tak jak mówiłem, Kościół katolicki w Polsce stanął w tym samym czasie przed kilkoma naprawdę trudnymi kryzysami. Trudno byłoby wyjść nawet z jednego z nich, ta złożoność w ogóle utrudnia stawianie diagnoz czy sprawnych rozwiązań. Długo myślałem nad tym problemem, mimo targających emocji utrudniających jasne rozeznanie spraw, dzisiaj nie wiemy, jak wiele spraw jest jeszcze ukrytych? Mam nadzieję, że są jednak drogi wyjścia także z tak trudnej sytuacji. W moich czasach licealnych w polskich kinach miał premierę film Gandhi z niezapomnianą kreacją Bena Kinglsey’a. Chyba w ostatniej scenie tego obrazu pada zdanie, trochę patetyczne i pewnie dziś mało przekonywające, do którego jednak często wracam: „Kiedy jestem w rozpaczy, przypominam sobie, że w historii świata zawsze zwyciężała droga prawdy i miłości”. Sądzę, że tylko powrót do autentyczności, do prawdy, mimo wszelkich trudności związanych z podjęciem tej drogi rozwiązania kryzysów, może przynieść oczekiwane owoce.

Czy Kościół katolicki jest wstanie sprostać współczesnym wyzwaniom?

Jeżeli to będzie autentyczne, to na pewno.

Czego życzy Pan, Panie Profesorze, Polkom i Polakom  na Święta Wielkiej Nocy?

Święta Wielkiej Nocy to święta nadziei wbrew wszystkiemu. W jedynym tygodniu od radości wjazdu Jezusa do Jerozolimy, przechodzimy do okrzyku „Na Krzyż z Nim”. To dni, kiedy przeżywamy tragedię zdrady, opuszczenia mimo wyznań, że choćby wszyscy zdradzili, to nie ja, by w końcu usłyszeć rozczarowanie, że myśmy się spodziewali. Po tym wszystkim nadchodzi jednak niedzielny poranek, kiedy Grób jest pusty, a Miłość i Prawda tryumfują. Zatem życzyć należy nam wszystkim, i mnie, i Pani Redaktor, ale przede wszystkim Czytelnikom wystarczającej ciszy, aby to wszystko przemyśleć, przemedytować, szczególnie w czasie, kiedy tego, czym obdarzy nas kolejny poranek, nie jesteśmy pewni. Najczęściej składamy teraz innym życzenia zdrowia, więc bądźmy zdrowi, ale i roztropni.

Dziękuję za rozmowę.

Dziękuję.

Rozmawiała: Dominika Narożna

Remigiusz T. Ciesielski, historyk, doktor nauk o poznaniu i komunikacji, doktor habilitowany w dyscyplinie nauki o kulturze i religii. Autor monografii: Metamorfozy maski. Koncepcja Josepha Campbella oraz Kulturowe i społeczne konteksty modlitwy katolickiej. Problemy badawcze i propozycje ujęć. Zatrudniony na stanowisku profesora uczelni na Wydziale Antropologii i Kulturoznawstwa UAM, kierownik zakładu Hermeneutyki kultury w Instytucie Kulturoznawstwa UAM. Od 2020 roku dyrektor Szkoły Doktorskiej Nauk Humanistycznych UAM. Współpracuje z Przeglądem Religioznawczym.

Zdjęcie: Monika Oliwa-Ciesielska

https://wydawnictwo-silvarerum.eu/produkt/dominika-narozna-uwarunkowania-funkcji-rzecznika-prasowego-w-polsce/

 

Dr J. Stojer-Polańska: Polskie Archiwum X o kobietach-zabójczyniach

https://www.youtube.com/watch?v=BS7u0cKLhdo

Kolejna dyskusja na kanale Polskie Archiwum X – tym razem o zabójstwach dokonywanych przez kobiety.

W rozmowie z dr Joanną Stojer-Polańska, kryminalistykiem, pojawia się modus operandi, motywacja przestępstw i analiza poszczególnych przypadków kryminalnych.

Trochę nawiązań do filozofii, do przypadków rozwiązanych, do literatury z zakresu nauk sądowych. Dyskusje na temat przyczyn przestępczości są bardzo ważne, dzielenie się doświadczeniem również  w sprawach rozwiązanych.

Do nabycia w naszej e-księgarni /wysyłka kurierem/:

Dr J. Stojer-Polańska: Nagłośnienie nierozwiązanych spraw szansą na ich rozwikłanie

Nasza Autorka, dr Joanna Stojer-Polańska, kryminalistyk, śledzi na bieżąco sprawy kryminalne, także te, których nie udało się rozwiązać. Uważa, że to tylko kwestia czasu, bo nie ma zbrodni niedoskonałych. 

- Kolejny powrót do starej sprawy, związanej z zaginięciem. Być może nagłaśnianie sprawy zaginionej Joanny spowoduje, że ktoś, to ma wiedzę o tym, co się stało 16 lat temu, zdecyduje się mówić – mówi dr J. Stojer-Polańska.

https://interwencja.polsatnews.pl/reportaz/2021-03-19/tajemnicze-zaginiecie-w-stargardzie-tropem-joanny-rosiak/

- Wsparciem dla osób pracujących przy zaginięciach są także konferencje zapewniające wymianę doświadczeń i analiza nowych zjawisk społecznych. Taka dyskusja odbyła się podczas konferencji zorganizowanej przez Fundację Itaka – podkreśla dr J. Stojer-Polańska.

https://www.pap.pl/mediaroom/836376%2Cix-ekspercka-konferencja-fundacji-itaka.html

- Wszystkie te działania są potrzebne, by przeciwdziałać zaginięciom, prowadzić skuteczne poszukiwania i rozwiązywać przypadki dotyczące zaginięć, także te sprzed lat – dodaje.

A my przypominamy, że książki zarówno autorstwa, współautorstwa, jak i pod redakcja dr J. Stojer-Polańskiej są dostępne w naszej e-księgarni. Wysyłamy prosto z drukarni.

Seria pt. Przypadki kryminalne

Seria edukacyjna kryminalistyczna dla młodych czytelników:

Dr M. Talarczyk: Wolność i jej wartość względna

Dlaczego ludzie wybierają niewolę i sami rezygnują z własnej wolności – rozważa dr Małgorzata Talarczyk. 

O wolności, jej różnych obszarach i kontekstach, oraz o jej względnej wartości pisał Erich Fromm w swoim ponadczasowym dziele pt. „Ucieczka od wolności”. Książka została wydana w 1941 roku i uznawana jest za najważniejsze z dzieł autora.

Erich Fromm (1900-1980) urodził się we Frankfurcie nad Menem w rodzinie żydowskiego rabina. Pochodzenie Fromma i narastający nacjonalizm niemiecki miały wpływ na zainteresowania naukowe Fromma, a także na decyzję wyjazdu z Niemiec. Fromm swoją pracę naukową rozpoczął w ośrodku badawczym w założonym w 1923 roku Instytucie Badań Społecznych Uniwersytetu Frankfurckiego. W okresie hitleryzmu Instytut przeniesiony został do Nowego Jorku. W roku 1933 po dojściu Hitlera do władzy w Niemczech, Fromm wraz z innymi naukowcami podjął decyzję o pozostaniu w USA, gdzie prowadził badania oraz wykładał m.in. na Columbia University oraz w New School for Social Research w Nowym Jorku. W 1951 r. przeniósł się do Meksyku, gdzie założył Instytut Psychoanalityczny w ramach Uniwersytetu Autonomicznego. Ostatnie lata życia spędził w Szwajcarii [1].

Życiorys Fromma, jako czynnik społeczno-kulturowy, miał duży wpływ na jego zainteresowania, badania i publikacje.

Jak w Przedmowie pisze Edmund Wnuk-Lipiński „<Ucieczka od wolności> może być i bywa odczytywana w różnoraki sposób. Można ją traktować jaka próbę objaśnienia społecznych i psychologicznych źródeł fenomenu hitleryzmu czy, ogólniej, faszyzmu. (…)  Ale można też <Ucieczkę od wolności> rozumieć szerzej, jako poszukiwanie odpowiedzi na intrygujące pytanie, dlaczego w pewnych warunkach historycznych ludzie, a przynajmniej znacząca ich część, ochoczo oddają się w niewolę i jakby z uczuciem ulgi pozbywają się wolności? Dlaczego, słowem, dyktatorzy oraz będące na ich usługach autorytarne, a nawet totalitarne instytucje władzy cieszą się autentycznym wsparciem szerokich rzesz społecznych? Dlaczego wolność jednostki oraz swobody grupowe raz uzyskane nie mają charakteru trwałego, lecz są kruche i bywają – przy decydującym współudziale wyswobodzonych mas – zastąpione zniewoleniem?” [1, s. 8].

Prof. Wnuk -Lipiński przypomina, że „Mechanizmy psychologiczne i socjologiczne, które opisuje Fromm, działają także w innych niż niemiecka kultura oraz w innych niż hitlerowski typ zniewolenia. Od wolności uciekali zarówno Niemcy oraz Austriacy w czasach Hitlera, jak i Rosjanie w czasach Lenina i Stalina czy Chińczycy w okresie Mao Tse-tunga. W przyszłości syndrom ucieczki od wolności pojawić się może na szerszą skalę w innych punktach naszego globu i choć kontekst historyczny i kulturowy będzie z pewnością odmienny, to istota zjawiska pozostanie ta sama” [1, s. 9].

W dziele pt. „Ucieczka od wolności” Erich Fromm zwraca uwagę na fakt, że „aby zrozumieć dynamikę procesów społecznych, musimy zrozumieć dynamikę psychologicznych procesów rozgrywających się wewnątrz jednostki; podobnie jak chcąc zrozumieć jednostkę, musimy widzieć ją w kontekście kultury, która ją kształtuje” [1, s. 10]

Według Fromma „wolność, mimo że przyniosła człowiekowi „niezależność i władzę rozumu, uczyniła go samotnym, a przez to lękliwym i bezsilnym. Owa izolacja jest nie do zniesienia i ma on do wyboru albo ucieczkę przed brzemieniem wolności ku nowym zależnościom i podporządkowaniu, albo dążenie do pełnej realizacji wolności pozytywnej, która opiera się na jedyności i niepowtarzalności człowieka” [1, s. 200].

W koncepcji Fromma wolność jest dla ludzi wartością względną, a nie absolutną. „Wolność, bowiem (zdaniem Fromma) może wiązać się z samotnością, a ucieczka od samotności staje się wówczas utratą wolności” [1, s. 11].

Fromm akcentuje również znaczenie procesu indywiduacji, rozpatrując go w kontekście rozwoju osobniczego jednostki oraz rozwoju społecznego.

Określenie „indywiduacja” w połączeniu ze słowem „separacja”, funkcjonuje w psychologii rozwojowej oraz psychoterapii jako faza rozwoju „separacji – indywiduacji” dziecka (5-36 miesiąc). Określenie to oznaczające uzyskiwanie przez dziecko świadomości, że jest oddzielone od matki, co prowadzi do rozwoju indywidualności, wprowadziła Margaret Mahler (1897-1985) amerykańska psycholog i psychoanalityk pochodzenia węgierskiego. Indywiduacja – separacja to także kolejna faza rozwoju jednostki, która w formie niezależności poglądowej, w tym światopoglądowej oraz emocjonalnej przejawia się w okresie adolescencji i polega na postawie zwanej buntem młodzieńczym, który może przebiegać na kontinuum, od prawie niezauważalnego do burzliwego, bywa też, że przekraczającego cechy tzw. bunt normatywnego. Ale brak zgody nastolatka na wszystko co proponują rodzice, jest rozwojowo normatywny, bo umożliwia rozwój indywidualności jednostki. Separacja – indywiduacja w okresie dorastania zajmuje ważne miejsce w psychoterapii indywidualnej pacjentów młodzieżowych oraz w systemowej terapii rodzin.

Fromm zjawisko indywiduacji rozpatruje w podwójnym znaczeniu – jako rozwój osobniczy oraz społeczny „więź pierwotna (np. matki z dzieckiem) daje poczucie bezpieczeństwa, przynależności i zakorzenienia, jej efektem jest brak indywidualności” [1, s. 41]. Podobną ewolucję przechodzą społeczeństwa. Jak wskazuje w Przedmowie Wnuk-Lipiński „Fromm przeprowadza analogię pomiędzy, z jednej strony, jednostkowym procesem indywidualizacji jednostki ludzkiej, jej wyodrębnieniem się z otoczenia i osiąganiem jednostkowej tożsamości, odróżniającej ją od innych jednostek ludzkich, a, z drugiej strony, rozwojem osobniczym człowieka od okresu niemowlęcego po dorosłość” [1, s. 10]. Zwracając uwagę na ponadczasowy walor tematyki poruszanej przez Fromma w omawianym dziele, Wnuk-Lipiński pisze „Według Fromma jest więc dla ludzi wartością względną, a nie absolutną. (…) <piekło to samotność, zwłaszcza samotność moralna> – to sugestia Fromma. I kiedy za ucieczkę od tej samotności zapłacić trzeba wolnością, dla wielu ludzi nie jest to cena zbyt wygórowana. Egzystencja bowiem ponownie nabiera sensu, świat zaś wydaje się bardziej bezpieczniejszy i bardziej obliczalny. Konfrontacja z takim światem przestaje być źródłem lęku. W tym ujęciu wolność wymaga odwagi i dzielności. Uzyskanie wolności jest przejściem od uzależnienia bez odpowiedzialności do niezależności, ale na własny rachunek” [1, s. 11].

Koncepcja wolności Fromma będąc ponadczasowa, jest interesującym tematem rozważań w obszarze różnych dziedzin, m.in. filozofii, socjologii czy psychologii społecznej. Sadzę, że może być także rozpatrywana w obszarze psychologii rozwojowej oraz psychoterapii. W mojej praktyce terapeutycznej znajduję odniesienia dotyczące wolności, szczególnie w kontekście „ucieczki od wolności”. W psychoterapii indywidualnej pacjentów w różnym wieku, w terapii par, a także w terapii rodzin, jednym z zagadnień, jakie dostrzegam i poddaję analizie, jest zagadnienie wolności w rozumieniu wolności psychicznej, a czasami także egzystencjalnej niezależności. „Wolność” w terapii rozpatruję zwykle w dwóch kategoriach – jako pozbawienie wolności poprzez uwikłanie emocjonalne płynące z zewnątrz jednostki (np. poprzez parentyfikację, koalicje, triangulacje w rodzinie) oraz jako brak lub niedostatek wolności emocjonalnej, wynikający z rezygnacji z niej jednostki, z powodu lęku przed niezależnością. Przejawia się to szczególnie trudnościami w okresie adolescencji w fazie separacji-indywiduacji, czyli mentalnego i emocjonalnego wyodrębniania się jednostki, odróżniania się od rodziców i rozluźnienia zależnościowej relacji, bez zrywania więzi z rodzicami. Obie wymienione sytuacje, czyli ograniczanie psychicznej wolności przez podmioty zewnętrzne oraz dobrowolną rezygnację z wolności na rzecz niezmienianej przynależności, mogą stanowić jeden z czynników wyzwalających lub podtrzymujących problemy czy zaburzenia psychiczne. W praktyce terapeutycznej zagadnienia rezygnacji z wolności, a nawiązując do określenia Fromma, „ucieczki od wolności”, poruszam m.in. w psychoterapii z pacjentkami z rozpoznaniem jadłowstrętu psychicznego, co opisałam w publikacji pt. „Anoreksja psychiczna z perspektywy koncepcji Karla Jaspersa, Ericha Fromma oraz nurtu konstrukcjonizmu społecznego – hipotezy i refleksje” [2]. Przybliżenie tego zagadnienia wykracza poza zakres niniejszego opracowania.

Względność wolności jako jeden z czynników wyzwalających lub podtrzymujących problemy indywidualne lub/i rodzinne

W prowadzonej psychoterapii zagadnienia dotyczące względności wolności identyfikuję w następujących obszarach:

  1. W sferze indywidualnych trudności separacji – indywiduacji w okresie adolescencji, które mogą wynikać z braku przyzwolenia rodziców na odmienność poglądów czy zachowań dziecka lub mogą być związane z antycypowaniem (przewidywaniem) przez dziecko braku akceptacji rodziców na wyrażanie własnego zdania przez dziecko i powstrzymywanie się od buntu, a więc ukrywanie poglądów czy tłumienie emocji. Obie sytuacje implikować mogą różnego rodzaju problemy emocjonalne lub zaburzenia psychiczne. Wskazana jest wówczas terapia rodzinna, lub równolegle z rodzinną także indywidualna.

Ale „ucieczka od wolności” może też przejawiać się w innych sytuacjach niż pozostawanie w zależności mentalno-emocjonalnej od rodziców, szczególnie w odniesieniu do słów Fromma, że „…dla przeciętnego człowieka nie ma rzeczy trudniejszej do zniesienia niż uczucie, że nie jest identyfikowany z szerszą grupą” [1, s. 200].

  1. Jest więc to drugi obszar pracy terapeutycznej dotyczący relacji – czyli utrzymywania lub tkwienia w relacjach opresyjnych, upokarzających, deprecjonujących czy fizycznie krzywdzących jednostkę. Może to dotyczyć relacji „przyjacielskich”, partnerskich czy małżeńskich i wiąże się z lękiem przez utratą przynależności czy samotnością;
  2. Trzeci obszar „ucieczki od wolności”, dotyczy pełnienia funkcji czy zajmowania zawodowych stanowisk, z których jednostka nie decyduje się zrezygnować, mimo że są dla niej zbyt obciążające psychicznie i emocjonalnie, co wiąże się z silnym permanentnym stresem. Albo też są to funkcje czy stanowiska poniżej możliwości i ambicji jednostki, co negatywnie wpływa na poczucie własnej wartości oraz stałą frustrację satysfakcji i zadowolenia.

Z wymienionych powyżej przykładów, które w pracy terapeutycznej rozpatruję w kontekście frommowskiego rozumienia wolności, pierwszy dotyczy fazy separacji – indywiduacji w psychoterapii młodzieży oraz terapii rodzin. Natomiast dwa ostatnie przykłady to psychoterapia indywidualna lub małżeńska z osobami dorosłymi, które mają możliwości zmiany, ale z niej nie korzystają z obawy przed utratą przynależności oraz „bycia identyfikowanym z określoną grupą”. Rezygnują więc z niezależności i wolności z lęku przed samotnością, płacąc za to utratą zdrowia somatycznego lub/i psychicznego.

Podsumowując, przypomnę, że według Fromma „Wolność może wiązać się z samotnością, a ucieczka od samotności staje się wówczas utratą wolności” oraz „…wolność jest więc dla ludzi wartością względną, a nie absolutną…” [1, s. 11]. Koncepcja Fromma odnosić się może do funkcjonowania społeczeństw oraz jednostek.

Źródła       

  1. Fromm E. Ucieczka od wolności. Warszawa: Czytelnik; 2008
  2. Talarczyk M. Anoreksja psychiczna z perspektywy koncepcji Karla Jaspersa, Ericha Fromma oraz nurtu konstrukcjonizmu społecznego – hipotezy i refleksje.
    Psychiatria Polska 2012, T. XLVI, nr 3: 429-440

Dr Małgorzata Talarczyk – specjalista psychologii klinicznejpsychoterapeuta – Certyfikat Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego, terapeuta systemowy i rodzinny – Certyfikat nadany przez Saarlandzkie Towarzystwo Terapii Systemowej (SGST) pod patronatem Międzynarodowego Towarzystwa Terapii Systemowej (INST Niemcy –Heidelberg) oraz konsultant psychologii klinicznej dziecka – Certyfikat Polskiego Towarzystwa Psychologicznego.
www.system-terapia.pl

Na zdjęciu – dr M. Talarczyk

20201113_142204

Prof. Krzysztof Lipka: „Czy dzisiaj politycy mają duszę?”

  • Żywiołem Pana Profesora jest sztuka. Uprawianie polityki, to też sztuka, co uwidacznia się w społecznym odbiorze polityki – gdy mowa o scenie politycznej, to wcale tu nie ma przesady, bo polityka to swoista gra z suwerenem, gra, w której prawda nie wydaje się najważniejsza. Liczy się efekt, emocje, bo to pozwala na osiągnięcie celu, zachwycenie publiczności, czyli elektoratu. A cel przyświeca działaniom chyba przytłaczającej większości polityków. Cel bez względu na środki. Jak obserwuje Pan ową specyficzną grę aktorów na politycznej scenie, to co sobie Pan w duszy myśli?…

Słusznie powiedziała Pani, że nie ma przesady w sformułowaniu „scena polityczna”, ale należałoby dodać, że jest to raczej scena z tak zwanego spalonego teatru, a jej aktorzy są z reguły pozbawieni talentu (a nieraz także odpowiedniego wykształcenia). W teatrze często oglądamy złą sztukę, źle graną, ale przynajmniej zdarza się, że zespół aktorski ma w sobie nieco wdzięku. W polityce nawet to jest wykluczone. A także jako gra polityka jest zjawiskiem specyficznym. To gra do jednej bramki, polityka zawsze wygrywa, a najczęściej nie unika przy tym znęcania się nad pozbawionym możliwości ruchu przeciwnikiem. Tak, tak, przeciwnikiem. Coraz częściej się zdarza, że uprawiana polityka jest przeciwnikiem narodu. Oczywiście także swych mało świadomych zwolenników. Przyznam, że nie pamiętam takiego czasu, by publiczność była zachwycona politykami.

Dziękuję Pani za podkreślenie, że polityka to nie moja dziedzina. Natomiast prawda jako wartość leży jak najbardziej w moich kompetencjach. Chętniej więc mówię o prawdzie czy nieprawdzie niż o polityce. Jestem w ogóle urodzonym (i wykształconym) teoretykiem i jeżeli już mówię o polityce, to w bardzo ogólnym, teoretycznym sensie, nie odnosząc swoich stwierdzeń do polityki w naszym, ani innym konkretnym kraju, tylko ogólnie do wszelkiej polityki na globie.

Polityka i prawda to są zakresy pojęć, które w teorii powinny się niemalże pokrywać, tak zresztą jak i prawda ze wszystkim innym w życiu (poza literaturą fantastyczną). Lecz życie zgodne z wewnętrzną i zewnętrzną prawdą jest ideałem, jak zwykle bardzo dalekim od praktyki. Sytuacja tak jednak daleka od prawdy jak w polityce, by zakresy tych pojęć w ogóle się nie krzyżowały, chyba nie zdarza się w żadnej innej dziedzinie. Co więcej, dzieje się coraz gorzej. Pamiętam, jak w dzieciństwie słyszałem nieraz od mojej babki: „Uczciwy człowiek stroni od polityki, bo polityka jest rzeczą brudną i polityk zwykle musi sobie ubrudzić ręce”. Zdanie to, bezwzględnie prawdziwe, zastosowane w praktyce, niesie ze sobą fatalne konsekwencje. Gdybyśmy się do tego przepisu stosowali, to walkowerem oddawalibyśmy zawsze politykę w ręce przestępców. A więc tak nie można. Polityka ma jednak w sobie jakiś dziwnie nieodgadniony mechanizm powodujący, że najuczciwsi ludzie, dostawszy się w jej krąg, szybko schodzą z prostej drogi. Zatem w następnym etapie rozwoju poglądu na zależności pomiędzy polityką i prawdą, nieco się już zwekslowało z etycznego toru; „polityka niestety wymaga tego, by czasem kłamać”, takie było następne stanowisko. Ale ostatnio potoczyło się to lawinowo. „W polityce trzeba kłamać” – „kłamstwo w polityce jest konieczne i niezastąpione” – „ależ polityka polega przecież na kłamstwie!” – „im więcej polityk kłamie, tym jest lepszy” – oto kolejne etapy tego przeświadczenia. I doszło w polityce do tego, że można przyjąć za regułę wypowiedź Gandhiego: „nic nie jest pewne, dopóki nie zostanie oficjalnie zdementowane”.

Ale należy przywołać jeszcze inny, szerszy kontekst tej sprawy. Niby dlaczego polityka miałaby mieć cokolwiek wspólnego z prawdą, dlaczego politycy mieliby nie kłamać, skoro kłamią wszyscy? Niestety, to jest prawda! Wszyscy kłamią i to trochę już tak, jak u Zoszczenki: „U nas nie ma złodziei, u nas ludzie kradną.” U nas nie ma kłamców, u nas ludzie kłamią. I co gorsza, traktuje się to jako usprawiedliwienie dla polityki. A to już jest dno upadku. Jeżeli u nas (i nie tylko u nas!), wszyscy kłamią, to tym gorzej! Podnosiły się już nawet w świecie głosy, że kłamstwo należy do istotowych cech człowieka, że kłamstwo powinno się znaleźć w definicji: „człowiek to istota taka to a taka…, która kłamie”. Oczywiście nikt rozsądny nie pójdzie na taką definicję, bo ona jest przede wszystkim przyzwoleniem. Osobiście podzielam raczej zdanie Kanta, że kłamstwo jest najohydniejszą ze zbrodni człowieka. Kant twierdził, że nie wolno skłamać, nawet gdyby to kłamstwo miało uratować tysiące ludzi. Argumentów jest wiele, Kant zwracał uwagę na to, że każde kłamstwo powiększa pulę zła w bycie (na świecie);  argument niezwykle abstrakcyjny, ale też niezwykle trafny. Inne argumenty to na przykład taki, że wobec kłamstwa człowiek jest bezbronny, nie może się przed nim bronić, choć może przed złodziejem czy bandytą. Inny, że kłamstwo jest nieludzkie, bo zawsze skierowane przeciw człowiekowi, ale z drugiej strony aż nadto ludzkie, bo tylko człowiek kłamie. Jeszcze inny, że język został stworzony po to, by dzielić się z drugim prawdą, więc kłamstwo jest skierowane przeciw językowi, czyli przeciw temu, co czyni człowieka człowiekiem. Święty Augustyn podkreślał zewnętrzne zło kłamstwa: celem kłamstwa jest wprowadzenie innych w błąd, a święty Tomasz – wewnętrzne: kłamstwo jest niezgodnością między myślą i wypowiedzią. Oba te czynniki doprowadzają kłamiącego do rozpadu osobowości. O kłamstwie napisano, niestety chyba bezskutecznie, całe tomy; mieliśmy także polskiego specjalistę od teorii kłamstwa, filozofa Wojciecha Chudego (1947 – 2007). Ale ostatecznie trzeba by coś z tym zrobić, bo rzeczywiście obecnie wszyscy kłamią, a najczęściej nawet bez najmniejszej potrzeby.

Jedno jeszcze zdanie na temat celu. Obecnie celem polityka jest rządzić, a nie pracować dla dobra społeczeństwa. Wydaje mi się, że tego już nawet nikt nie ukrywa.

  • Czy w ogóle na tej politycznej scenie liczy się etyka? Etyka polityka, czy to w ogóle możliwe? Przecież chodzi o ważną rzecz, fundamentalną w życiu publicznym, o etykę w polityce, czyli o coś, czego nie ma, a być powinno. Dlaczego?

Tak, ma Pani rację. Mówię tak, jakby działalność polityków ograniczała się wyłącznie do gadania. Tak oczywiście nie jest, a szkoda. Politycy także działają, niestety. Byliby mniej groźni, gdyby tylko gadali. Etyka to nie tylko kwestia prawdy, a dotyczy przede wszystkim działania, jest niezbywalna w pracy dla dobra ogółu. A działanie winno być oparte na podstawowych zasadach etycznych. Nie ma co o nich tu mówić, bo znane są wszystkim i jak mi się wydaje, poza tym wszechwładnie rozpanoszonym kłamstwem, większość ludzi postępuje jednak w miarę etycznie. Na drugim miejscu po kłamstwie stoi chyba kradzież (oszustwo dla korzyści), ale, jak mam nadzieję, jednak kradnie znacznie mniejsza liczba ludzi, niż kłamie. Wytknąć trzeba co innego: politycy przeważnie wyobrażają sobie, że stoją ponad prawem i że wszystko im wolno. Otóż nie, prawa są spisane dla ludzi, nie dla szarych obywateli. Nikt, czy to polityk czy artysta, nie stoi ponad prawem, tyle mu wolno, co każdemu innemu człowiekowi, bo każdy jest genetycznie najpierw człowiekiem, a potem dopiero artystą czy politykiem. Nie wiem, skąd wziął się ten językowy uzus „elity polityczne” czy „elity rządzące” – to są puste pojęcia stworzone w nowomowie. Elita jest jedna, nie ma liczby mnogiej, to uczeni, myśliciele i twórcy. To jest elita i żadna inna. A politycy to tylko pracownicy administracyjni mający przejściowo i częściowo pewną władzę. Czy możliwe jest pogodzenie polityki i etyki? Oczywiście, wszystko zależy od dobrej woli jednostki. Te rzeczy ze swej istoty nie tylko się nie kłócą, ale wręcz powinny być sobie bliskie. Politycy powinni dawać innym dobry przykład, a przecież jest odwrotnie. Mówi się tyle na ten temat, że filmy, na przykład amerykańskie, pokazywane w telewizji, demoralizują młodzież. Myślę, że jest inaczej, żaden film, najbardziej nawet niemoralny (czy najbardziej amerykański), nie demoralizuje nikogo tak, jak zachowanie polityków. Na całym świecie.

  • Etyki i prawdy w polityce raczej próżno szukać. Ale dlaczego tak masowo godzimy się na brak tego, czego nie ma, a przecież być powinno?

Przyczyn jest oczywiście mnóstwo, a politycy też potrafią zadbać o to, by ludzie nie mieli siły i ochoty na przyglądanie się, analizowanie i krytykowanie. Nie pamięta Pani Doktor czasów PRL-u, kiedy przed każdym sklepem stały godzinami kolejki. To był idealny sposób na zajęcie i zmęczenie ludzi tak, by nie mieli czasu i chęci na rozważania, każdy podpierając się nosem wracał do domu szczęśliwy, że udało mu się zdobyć jakiś ochłap. A czy teraz nie ma podobnych taktyk społecznych? Przecież jesteśmy zarzucani takim mnóstwem dodatkowej, niepotrzebnej roboty biurokratycznej, takimi ciągłymi „unowocześnieniami” i „usprawnieniami” elektroniki, żebyśmy tylko zbyt wiele wolnego czasu nie mieli. Mówi się, że to wszystko przychodzi z Unii, ale czy jedno drugiemu przeczy? Tam jest tak samo, mistrzami kręcenia ludziom w głowach są Niemcy, oni tak organizują czas wszystkim, że ledwie mogą zipnąć poza swym rozkładem zajęć (czyli poza kontrolą). Drugim sposobem odwracania uwagi od sceny politycznej są wszelkiego typu masowe rozrywki, im głupsze, tym bardziej masowe. Im gorzej się wiedzie w kraju, tym więcej w telewizji i innych publikatorach ogłupiających „atrakcji”. Ludziom ogłupionym i zdemoralizowanym lawinowymi przyjemnościami, „czynnym” wypoczynkiem, zabawami i relaksami, brakuje chęci na zajmowanie się sprawami ważnymi. Jest to stara prawda, że głupim (ogłupionym) narodem politykom łatwo rządzić. To się sprawdzało zawsze i wszędzie i jest tak w dalszym ciągu. Ludziom się nic nie chce, bo nie ma odpowiedniego społecznego uświadomienia, wychowania, wdrożenia w prawdziwe obowiązki. Pamiętam czasy, kiedy radio i telewizja poważnie traktowały słowo „misja”, dzisiaj się z tego śmieją, a zaniedbani w wykształceniu ludzie biorą przykład tylko i wyłącznie z telewizji i śmieją się wraz z nimi. Czytelnictwa w ogóle nie ma, a cała „ogłada” społeczna bierze się z bezmyślnie oglądanych obrazków. Ja to nazywam „telewizyjnym analfabetyzmem”.

Ale kij ma dwa końce, kiepskie wykształcenie działa także na niekorzyść polityki. Każda władza uprawia czy bodaj popiera jakąś ideologię, ale żeby ideologia trafiła na podatny grunt, trzeba wcześniej ukształtować umysł i charakter. Humanistyka u nas leży, a przecież tylko i wyłącznie silnie postawiona kultura jest gwarantem utrzymania narodowej tożsamości. Jeżeli mówi się o wielkich ideałach, martyrologii narodowej, historycznych bohaterach, szlachetnych postaciach przeszłości bliższej i dalszej, to pozostają te hasła pustymi słowami, jeżeli nie padną na ukształtowanego ducha, nie trafią na osobowość gotową do przyjęcia i zrozumienia przywoływanych ideałów. W społeczeństwie, gdzie nauki humanistyczne, historia, język ojczysty, filozofia, a także sztuka, wszelkiego rodzaju, nie są odpowiednio pielęgnowane, nie może być najmniejszego zrozumienia dla wielkich spraw, a ci, którzy podsuwane im ideały podejmują, to nie ideowcy, tylko krzykacze.

  • A czy polityk, który chce żyć w zgodzie ze sobą, może w ogóle cokolwiek w polityce osiągnąć?

To pytanie wiecznie aktualne, ale mam wrażenie, że jest to raczej z naszej strony wyraz dobrych chęci i cichych nadziei. „Kto się dostał między wrony, tako kracze jak i ony” (dawna forma tego przysłowia). A jeśli nie kracze, to go zakraczą i zadziobią. Myślę, że obecnie do polityki nie próbuje się dostać nikt, kto by chciał żyć w zgodzie ze sobą, bo ludzie nie rozumieją, co to w ogóle znaczy. Żyć w zgodzie ze sobą może tylko ktoś, kto podchodzi najpoważniej w świecie nie tylko do samego siebie, ale do bytu, do świata, do innych, do natury, do egzystencji, do ducha, do prawdy i do wolności. Ale dzisiaj to wśród ogółu są wszystko wyświechtane hasła, ponieważ nikt nie dba o to, by rozwijać się wewnętrznie. Proszę zobaczyć, co się dzieje, artyści i młodzi naukowcy „odkrywają” dzisiaj to, co dawno już było (czasem nawet wielokrotnie) odkryte. Nie wiedzą o tym, bo wykształcenie powszechne i ogólnokształcące jest obcięte do minimum. Bo przeprowadzając na przykład sprawdziany i egzaminy polegające na testach, zamiast na pisaniu drobnych bodaj wypracowań, osiąga się trzy w jednym: automatyzację, oszczędność czasu i minimalizację własnego wkładu pracy. A to, że efektem jest nieumiejętność pisania, wdrażania się do pracy i indywidualnego podejścia, to nikomu nie przeszkadza. Zamiast myśleć o tym, że każdy jest inny i w związku z tym dla każdego trzeba znaleźć inne zadanie, raz takie, które rozwija jego predyspozycje, a raz odwrotnie, by rozwinąć w nim takie właśnie, których mu brak, to po linii najmniejszego oporu każe się wszystkim stawiać znaczki w kratkach, gdzie nawet niechcący można trafić nie najgorzej. I tymi metodami wychowujemy społeczeństwo ludzi ograniczonych i ciemnych, co politykom na rękę, jak przed chwilą starałem się udowodnić, wcale niekoniecznie. Nie twierdzę, że wszystko jest tak zorganizowane celowo, bo filozof nie może być zwolennikiem spiskowej teorii dziejów, ale wszystko i tak na to samo wychodzi.

  • Badania jednoznacznie wskazują, że politycy cieszą się najmniejszym zaufaniem społecznym. Ale samym politykom to jakoś nie przeszkadza, kandydatów na ważne stanowiska nie brakuje. Żądza władzy, pieniędzy, możliwości przesłania wszystko? To muszą być strasznie silne motory napędowe, skoro przetrwały tyle lat, tyle wieków.

Sama sobie Pani odpowiedziała na to pytanie, zamiast znaku zapytania wystarczy postawić kropkę. Te silne motory napędowe, to najbardziej typowe dla ludzi cechy. Niestety, projektując człowieka, natura tak go stworzyła, by przekraczał wciąż własne ograniczenia i kolejne osiągnięcia i by dążył do rozwoju wszystkiego. Zapomniała jednak postawić tamę i założyć hamulec w tym miejscu, gdzie idzie o zachłanność. Wraz z rozwojem społeczeństwa rozwija się także ludzka łapczywość. To nie najlepiej wróży, bo kiedy zostanie przekroczona pewna granica, nic nie zostanie do rozgrabienia i nic wówczas nie powstrzyma katastrofy. Jedna z marksistowskich zasad zawsze się sprawdza: ilość przechodzi w jakość. W tym wypadku ilość zagarniętych dóbr zmienia charakter i wewnętrzne oblicze człowieka, zaczyna mu się wydawać, że jest nietkalny i nie do powstrzymania w zagarnianiu dalszych. Już Solon (VII – VI w. p. n. e., prawodawca Aten, praszczur Platona) spostrzegł, że człowieka charakteryzuje pewna bardzo brzydka cecha: zawsze uważa, że dostał za mało i że należy mu się więcej; Solon nazwał to – pleoneksją – to zjawisko jest plagą ludzkości, gnębi nas trzy tysiące lat, do dzisiejszego dnia. To replika na uwagę, że żądza posiadania trwa tyle wieków. Przetrwa wszystko. Ale trzeba przecież jakiegoś opamiętania, powstrzymania, bo wszelkie granice dawno zostały przekroczone. Stąd bierze się u niektórych teoretyków przekonanie, że najlepszym ustrojem jest monarchia dziedziczna, bo tam, gdzie wszechpotężny król posiada wszystko, sam kraść nie musi, a innym zbytnio nie pozwala. Poza tym historia jest sprawiedliwa i przeważnie głupi królowie trafiają na znakomitych doradców.

  • A może polityka dawniej była lepsza, uczciwsza? Choć sądząc z przekazów historycznych, to nie bardzo… Zatem władza w każdych czasach obarczona jest brzmieniem krwi?…

Tak, władza zawsze była i będzie bezwzględna, nawet jeśli metody są pozornie łagodniejsze czy zawoalowane. Ale, jak mi się wydaje, dawniej do polityki dopuszczano jednak ludzi mądrzejszych. Jeżeli przyjrzymy się galerii polityków dawnych wieków, to widzimy plejadę osobowości wielkich, a nawet genialnych, rozpoczynając na przykład od Seneki. To był wielki umysł, o wyrobionym smaku; choć namotał parę tak wielkich afer finansowych, a pod względem bogactwa był w Cesarstwie drugi po Neronie, to jednak dopiero kiedy go zabrakło, Neron odsłonił prawdziwe oblicze. A dalej, w każdym niemal stuleciu, trafiali się wielcy mężowie stanu, które to określenie dawno wyszło z użycia, bo od lat do nikogo nie przystaje. W czasach, kiedy za dany resort odpowiadała naprawdę tylko jedna osoba, naprawdę odpowiadała, nie można było ukryć prawdziwych afer. W obecnych czasach, kiedy życie społeczne stało się bardziej wielostronne, złożone, skomplikowane, pełne zagadnień specjalistycznych, potrzeba znacznie więcej ludzi i łatwiej zaciemnić wszelkie matactwa. A co dopiero, gdy te sprawy wymagające wysokiej specjalizacji powierza się amatorom (o ile nie wręcz analfabetom)!

  • Obietnica wyborcza, zwana także kiełbasą wyborczą, niewiele ma wspólnego ze słowem, które dane narodowi, winno być dotrzymane. Przecież wszyscy o tym wiemy, a jednak to „kupujemy”. Słuchamy, godzimy się na tę swoistą grę z kłamstwem. Lubimy być okłamywani, lubimy słuchać pięknych obietnic bez pokrycia? Po co, w jakim celu, skoro i tak wiemy, że to tylko puste słowa?… Może elektorat jest jak kobieta żądna komplementów, że zawsze jest piękna i młoda, choć już starsza i mało atrakcyjna? Albo jak mężczyzna, choć prostak, to chce usłyszeć, że zachwyca mądrością?…

Przede wszystkim obietnice wyborcze robione są bez pokrycia. Kandydaci obiecują gruszki na wierzbie, wiedząc doskonale, że obiecują niemożliwe. Albo obiecują bez zastanowienia, bez przeanalizowania zagadnień z dziedziny, której nie znają. Nic dziwnego, że potem, gdyby nawet mieli ochotę czegokolwiek dotrzymać (co wątpliwe), to i tak, by nie zdołali. Wyborca najczęściej nie wierzy, ale chce mieć nadzieję. Nadzieja to jedyne, co mu pozostało, tak łatwo się z nią nie rozstanie. Woli się rozczarować, co przecież z góry przewiduje, niż wszystko oddać walkowerem. Więc głosuje, najczęściej bez świadomości, na kogo oddaje głos. Jeżeli się przed wyborami posłucha najprostszych odpowiedzi na pytanie: „Dlaczego głosuje pan na Iksińskiego?”, każdy odpowiada co innego i inaczej charakteryzuje wybranego kandydata. Bo rzetelna charakterystyka nie istnieje. Najczęściej słyszy się opinie, że Iksiński już nabałaganił w paru resortach, to może wreszcie trafi na taki, gdzie się pewniej poczuje. Są to oczywiście pobożne życzenia.

Ale jest tu jeszcze gorszy problem, mianowicie cynizm obiecujących. Oni doskonale wiedzą, czego chcą, oczywiście władzy. Jeżeli po wyborach, zamiast postarać się dogadać pomiędzy sobą dla dobra kraju, politycy skaczą sobie do gardła, to od razu wiadomo, że niczego nie dokonają, bo całą energia zostaje skierowana w wewnętrzne rozgrywki.

  • Jest Pan Profesor recenzentem książki autorstwa dr Joanny Mańkowskiej o fenomenie kulturowym Don Juana. Może polityk to taki Don Juan czasów współczesnych i sceny publicznej? Bo chyba wiele łączy wizerunek Don Juana z wizerunkiem polityka – pięknego kłamcy, który czaruje, by osiągnąć cel, a na końcu pozostawić po sobie pustkę i zniszczenie?

Pani jest romantyczką, Pani. Określenia w Pani ustach pochodzą ze słownika literatury. „Polityk to piękny kłamca, który czaruje…” Ma Pani takie same złudzenia, jak wyborcy, tylko w Pani wypadku biorą się one nie z twardego życia, a z wyrafinowanej dziedziny intelektualnej, którą się Pani zajmuje. Politycy to nie pięknoduchy, tylko – poza wyjątkami – zimne dranie. Można by raczej sądzić, że „pustka i zniszczenie” to ich cel świadomy. Bo w mętnej wodzie łatwo ryby łowić. Don Juan był w porównaniu z nimi bohaterem z wyższego świata. On nosił w sobie potężne emocje, pragnienia i potrzeby na miarę giganta! Nie były one szczytne czy godne podziwu, ale odsłaniały duszę, pragnącą i cierpiącą. Czy dzisiaj politycy mają duszę? Czy kto słyszał z ich ust to słowo? Wystarczy zrobić skondensowany katalog pojęć, którymi się posługują, by udowodnić, że ich domeną jest wyrachowana kalkulacja, a nie ideały. Ja też jestem idealistą, jak Pani, ale w pewnych sprawach nie mam złudzeń…

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała Paulina M. Wiśniewska

Foto Andrzej Pietrzyk

Odmowa dokonania czynności notarialnej w wizjach graficznych

Niebawem ukaże się kolejna specjalistyczna pozycja z zakresu prawa notarialnego. Autor, dr Juliusz Sawarzyński, szczegółowo omówił w swojej publikacji podstawy odmowy dokonania czynności notarialnej.

Prace projektowe toczyły się pod czujnym okiem Autora opracowania, który w swoim ostatecznym wyborze kierował się ascezą w zakresie estetyki ze względu na powagę tematu przewodniego. Bardziej wysublimowane i rozbudowane graficznie projekty nie znalazły uznania Autora, ale przedstawiamy ich robocze wersje, by ukazać warsztat wydawniczy, bez którego wydanie ostateczne nie byłoby możliwe.

Istotne jest, by Autor na każdym etapie pracy nad książką, miał pełen wgląd w zakres podjętych działań i dzięki temu mógł decydować o ostatecznym kształcie swojego Dzieła. Wynika to nie tylko z szacunku wobec Autora publikacji, lecz także z założenia, że to Autor ma głos ostateczny. My, jako Wydawnictwo, proponujemy, wyjaśniamy, przekonujemy. Ale wybór i finalna decyzja należą do Autora.

Kliknij na poszczególne projekty etapu pierwszego prac projektowych:

Notariat1 Notariat2 Notariat3 Notariat4 Notariat5 Notariat6 Notariat7 Notariat7_A Notariat7_B Notariat8 Notariat9 Notariat10 Notariat11 Notariat12 Notariat13 Notariat14 Notariat15

Jeden z projektów wstępnych, odrzuconych przez Autora książki:

Kliknij na projekty drugiego etapu prac projektowych:

Notariat7_B1 Notariat7_C Notariat7_D Notariat7_E Notariat7_F Notariat7_G Notariat7_H Notariat7_I Notariat7_J Notariat7_K Notariat7_L Notariat7_L1 Notariat7_L1_V1 Notariat7_L1_V2

Dr M. Talarczyk: Empatia i syntonia w psychoterapii i życiu prywatnym

Empatia jest określeniem powszechnie znanym i dość często w języku potocznym używanym. Określenie „syntonia” jest rzadziej stosowane, można więc hipotetycznie przyjąć, że mniej powszechne znane. Zdarza się też, że oba pojęcia bywają zamiennie używane. Przy wyszukiwaniu w internecie publikacji na temat syntonii nie znalazłam opracowań naukowych, wyświetlały się natomiast różne placówki i gabinety psychologiczne czy terapeutyczne o nazwie „Syntonia”.

Pamiętam, kiedy pierwszy raz, poza edukacją w ramach studiów psychologicznych, zetknęłam się z różnicowaniem empatii od syntonii w obszarze psychoterapii. Miało to miejsce wiele lat temu, gdy byłam kształcącą się psychoterapeutką. Na jednej z konferencji naukowych uczestniczyłam w sesji poświęconej terapii uzależnień. Bardzo ciekawy wykład wygłosił wówczas prof. Jerzy Mellibruda (1938-2020) psycholog i psychoterapeuta specjalizujący się w problematyce uzależnień, w tym alkoholowych. Po tym wykładzie rozgorzała burzliwa dyskusja z aktywnym udziałem równie młodych jak ja wówczas adeptów psychoterapii. Głównym tematem sporu było zagadnienie stawiania granic i konsekwencji terapeuty w prowadzeniu psychoterapii osób uzależnionych. Dyskusję tę prof. Mellibruda podsumował stwierdzeniem, że w procesie psychoterapii należy odróżniać empatię od syntonii. To różnicowanie jest także ważne w życiu prywatnym, szczególnie w relacjach rodzice – dziecko, bo tak jak empatia poza zrozumieniem może dawać oparcie i siłę, tak syntonia niekoniecznie.

Jak pisze Maciej Ciechomski, omawiając psychologiczne definicje empatii: „Badania nad empatią, prowadzone intensywnie od lat 70. XX wieku, pokazują jej wiele dobroczynnych skutków. Wysoki poziom empatii wiązany jest m.in. z zachowaniami prospołecznymi i kooperacyjnymi, umiejętnością budowania związków i relacji z bliskimi, wychowaniem dzieci, zarządzaniem, ekonomią (dystrybucja dóbr), rozwiązywaniem konfliktów” [1, s. 69].

„Analiza współczesnych definicji empatii wskazuje, że obecnie większość autorów zgadza się z twierdzeniem, że empatia zawiera w sobie czynnik zarówno poznawczy, jak i afektywny. (…) O empatii możemy zatem mówić, kiedy w reakcji na bodźce społeczne (dostrzegane uczucia i stany innych osób) obserwator zaczyna odczuwać te same emocje co osoba obserwowana, a powstająca w jego umyśle reprezentacja odpowiada stanom obserwowanego (lub wyobrażeniom na ich temat). Ważne jest jednak, że obserwator ma świadomość tego, że wzbudzona w nim emocja jest jedynie odzwierciedleniem (obrazem) uczuć osoby obserwowanej, powstającym w jego ciele i umyśle” [1, s. 70].

Dalej autor wskazuje, że „W tak rozumianym pojęciu empatii można wyodrębnić dwa dominujące czynniki:

1) poznawczy – dotyczący głównie procesów świadomych, związanych ze zdolnością mentalizacji, przyjmowania cudzej perspektywy, wyobrażania sobie stanów innych osób, z umiejętnością skupienia uwagi na określonym obiekcie, odczytywania sygnałów werbalnych i niewerbalnych, a także okoliczności zdarzenia, z interpretacją zachowań oraz zrozumieniem wewnętrznych stanów obserwowanej jednostki, a także rozróżnianiem własnych emocji i cudzych stanów emocjonalnych;

2) afektywny – odnoszący się do emocjonalnych i w dużej mierze nieświadomych procesów, powstających w odpowiedzi na zachowanie innych osób, będących odzwierciedleniem emocji obserwowanej osoby. Wiąże się z takimi zdolnościami, jak: odczuwanie osobistego dyskomfortu w reakcji na czyjeś emocje, reaktywność emocjonalna, odczuwanie empatycznej troski.

3) Niektórzy badacze wyodrębniają jeszcze trzeci ważny czynnik empatii, związany z umiejętnościami społecznymi. Autor jednego z najpopularniejszych obecnie narzędzi do badania empatii EQ (Empathy Quotient), Simon Baron-Cohen, na podstawie badań klinicznych wyodrębnia oprócz czynnika poznawczego i afektywnego także czynnik nazywany umiejętnościami komunikacyjnymi i społecznymi. Wymienionych czynników nie należy traktować rozłącznie, gdyż wszystkie procesy – emocjonalne, poznawcze i wykonawcze – wiążą się ze sobą i wzajemnie uzupełniają” [1, s. 70].

Wymieniony opis zagadnienia empatii, jej trzech czynników, skłania mnie jako terapeutkę do refleksji i uważności dotyczącej zjawisk projekcji i przeniesienia. Projekcja, w największym skrócie, to mechanizm obronny polegający na przypisywaniu innym własnych niepożądanych uczuć, poglądów, zachowań lub cech najczęściej negatywnych. Natomiast przeniesienie w najbardziej ogólnym rozumieniu to rzutowanie na inną osobę (w terapii na terapeutę) stanów emocjonalnych, myśli, uczuć, wyobrażeń.

W sytuacjach terapeutycznych poznawcza, niezweryfikowana empatia może polegać na tym, że terapeuta zakłada, że „wie”, co myśli, czuje, przeżywa pacjent/klient. Weryfikacja polegałaby w takich przypadkach na zadaniu pytania, czy pacjent/klient potwierdza przypuszczenia terapeuty. Potwierdzenie ich pozwalałoby przyjąć, że terapeutyczna poznawcza empatia jako hipoteza została potwierdzona. Brak potwierdzenia ze strony pacjenta nie stanowi przesłanki do przyjęcia hipotezy, ale może nie być wystarczający dla jej odrzucenia. W pracy terapeutycznej zdarza się bowiem, że hipoteza postawiona na jakimiś etapie procesu terapii po jakimś czasie zostaje potwierdzona.

W życiu prywatnym z kolei empatia poznawcza przejawia się w tym, że np. rodzic „wie”, co myśli czy czuje dziecko. Można przyjąć, że im młodsze dziecko, tym dla empatycznego rodzica wiedza dotycząca emocji syna czy córki bardziej dostępna. Im dziecko starsze, tym jego myśli i emocje stają się dla rodziców mniej „przezroczyste”, co rozwojowo jest naturalne. Choć jest też wiele sytuacji, w których rodzice w ramach zjawiska projekcji „rozpoznają” czy przypisują dziecku własne emocje. Często zdarza się to np. w przypadku lęków separacyjnych dziecka, czyli lęku przez rozstaniem z rodzicem, m.in. w sytuacji pójścia do przedszkola. Okazuje się, że rodzic, który w dzieciństwie doświadczał trudności z separacją rodzinną czy adaptacją do przedszkola, przewiduje takie same problemy u swojego dziecka, wówczas swój lęk z okresu dzieciństwa może przenosić na dziecko i w ten sposób stymulować lub podtrzymywać lęk u dziecka. W tych sytuacjach zwykle okazuje się, że gdy dziecko jest odprowadzane do przedszkola przez drugiego rodzica, który lęków w dzieciństwie nie doświadczał, reakcje dziecka przed pójściem do przedszkola są inne, nie tak silnie lękowe. Lęk przed separacją (przed rozstaniem z rodzicami) czy społeczny (przed nowymi sytuacjami) może mieć wiele uwarunkowań, a wspomniany przykład jest jedynie jednym z możliwych wariantów.

Opisany przykład dotyczący życia prywatnego zawiera też drugi element empatii, jakim jest empatia emocjonalna, czyli „odczuwanie osobistego dyskomfortu w reakcji na czyjeś emocje, reaktywność emocjonalna, odczuwanie empatycznej troski” [1, s. 70].

I tu pojawia się różnica między empatią a syntonią. Terminy te bywają mylone. Syntonia oznacza „współbrzmienie”, „zgodność”, współodczuwanie.

Osoba empatyczna poznawczo, emocjonalnie czy społecznie, mimo że może nie być wolna od projekcji czy przeniesienia, pozostaje w kontakcie ze swoimi emocjami, mówiąc obrazowo: „trzyma ramy”, które oddzielają jej myśli i stany emocjonalne od drugiej osoby. Pozwala to, mimo np. odczuwanego współczucia, zachować poznawczy dystans i dawać oparcie. Natomiast w przypadku syntonii w sytuacji terapeutycznej terapeuta płakałby z płaczącym pacjentem, a w sytuacji rodzinnej – rodzic przeżywałby silny lęk czy smutek razem z dzieckiem. Syntonia więc, mimo że bywa odbierana pozytywnie, jako wyraz rozumienia i współbrzmienia, nie zawsze daje oparcie, szczególnie w sytuacjach, gdy to oparcie czy pomoc są oczekiwane (sytuacja psychoterapia) lub wskazane (relacje rodzinne).

W mojej praktyce terapeutycznej, podobnie jak innym terapeutom, zdarza się, że słuchając o traumatycznych przeżyciach pacjentów, wzruszenie ściska mi gardło, ale tym m.in. różni się praca terapeutyczna od przyjaźni czy relacji prywatnych, że relacji terapeutycznej nie towarzyszą symetria i wzajemność, a o swoich emocjach i przeżyciach związanych z pracą terapeuta może rozmawiać na superwizjach czy w ramach pracy własnej.

Ale syntonia, podobnie jak empatia, jest nam potrzebna tylko w różnych sytuacjach. Syntonię opisuje się jako „zdolność rozumienia uczuć, pragnień i reakcji innych osób oraz nawiązywania kontaktów z ludźmi” [2], współdźwięczenie, współbrzmienie; psychiczna harmonia, umiejętność współżycia (łatwość kontaktu) z otoczeniem [3]. Syntonię więc doświadczamy lub obserwujemy ją w różnych sytuacjach społecznych czy wydarzeniach prywatnych lub artystycznych, gdy jesteśmy aktywni na manifestacjach i wiecach, wspólnie śpiewamy na koncertach, wzruszamy się na uroczystościach rodzinnych czy filmach i spektaklach lub płaczemy gdy kogoś żegnamy. Syntonię zwykle widać i/lub słychać, bo dajemy jej zewnętrznie wyraz. Natomiast empatia bywa uzewnętrzniana, ale może być też wyłącznie wewnętrznie przeżywana, np. w sytuacjach psychoterapii czy w życiu prywatnym, gdy chcemy komuś pomóc lub dać wsparcie. Tak więc empatia i syntonia to dwa różne, choć podobne stany, którym zwykle towarzyszą odmienne środki wyrazu.

A od czego zależy, czy jesteśmy empatyczni czy syntoniczni? Może to być związane z wieloma czynnikami.

W postawie psychoterapeuty zależeć może m.in. od jego cech osobowościowych, ale niezależnie od nich tak jak w pracy terapeutycznej empatia jest pożądana, tak syntonia niekoniecznie. Zdarzają się sytuacje, np. w terapii indywidualnej czy grupowej z małymi dziećmi, w których syntoniczne zachowania mogą być potrzebne, ale byłaby to ze strony terapeuty raczej syntonia „kontrolowana”. Profesjonalnie pracujący terapeuta, jeżeli decyduje się w trakcie sesji ujawnić swoje emocje, traktuje to jako jedną z form pracy, pożądaną jego zdaniem w określonej sytuacji.

Pracując od wielu lat z rodzinami, obserwuję coraz więcej zachowań syntonicznych ze strony rodziców. Być może ma to związek ze zmianą pozycji dziecka w rodzinie, na co już w latach 80. zwracała uwagę terapeutka systemowa Selvini Pallazoli, współzałożycielka Szkoły Mediolańskiej, wskazując, że wraz ze zmianami kulturowymi zmienia się pozycja dziecka w rodzinie. Dziecko z pozycji peryferyjnej, co symbolicznie określało powiedzenie, że „dzieci i ryby nie mają głosu”, przesunięte zostało na pozycję centralną, z którą identyfikują się rodzice. W ramach pozycji centralnej dziecko staje się reprezentantem rodziny, co powoduje, że rodzice jego niepowodzenia czy porażki przeżywają jako własne, co, jak sądzę, sprzyjać może dominowaniu syntonii nad empatią. Rodzic, który załamuje się z powodu niewystarczająco dobrej oceny dziecka czy jego niepowodzenia na egzaminie, nie daje dziecku oparcia i poczucia bezpieczeństwa.

Wymienione przykłady terapeutyczne i rodzinne można by porównać do sytuacji, w której lekarz czy ratownik medyczny wezwany do chorego płacze z bólu lub drży ze strachu razem z pacjentem.

 

Źródła:

  1. Ciechomski M. Rozwijanie empatii u dzieci w młodszym wieku. W: Śmiechowska- Petrovska E., Kwiatkowska E. (red). Dzieci z trudnościami poznawczymi i emocjonalnymi w młodszym wieku.       https://www.researchgate.net/profile/Elzbieta-Kwiatkowska-2/publication/333746714_Dzieci_z_trudnosciami_poznawczymi_ebook_2/links/5d01d45c299bf13a38511647/Dzieci-z-trudnosciami-poznawczymi-ebook-2.pdf#page=67.
  2. https://sjp.pwn.pl/sjp/syntonia;2576899.
  3. https://sjp.pl/syntonia.

 

Dr Małgorzata Talarczyk – specjalista psychologii klinicznejpsychoterapeuta – Certyfikat Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego, terapeuta systemowy i rodzinny – Certyfikat nadany przez Saarlandzkie Towarzystwo Terapii Systemowej (SGST) pod patronatem Międzynarodowego Towarzystwa Terapii Systemowej (INST Niemcy –Heidelberg) oraz konsultant psychologii klinicznej dziecka – Certyfikat Polskiego Towarzystwa Psychologicznego.
www.system-terapia.pl

Zobacz też:

https://wydawnictwo-silvarerum.eu/produkt/malgorzata-talarczyk-anorexia-nervosa-w-sieci-pulapek/

 

 

 

Dr M. Talarczyk: Dlaczego znajomy, który jest psychoterapeutą, nie może być naszym terapeutą?

Dr Małgorzata Talarczyk, nasza Autorka, porusza problem relacji psychoterapeuty z pacjentem oraz znajomymi. A to wcale nie takie proste… 

Z życia wzięte – sytuacja sprzed kilku lat. Na spacerze z psem spotkałam znajomą, także z czworonogiem.

Znajoma: pani jest psychologiem, prawda? I psychoterapeutą, tak?

Ja: tak

Znajoma: to może mi pani poradzi, jak mam postępować z córką, która…

Ja: przepraszam, że pani przerwę, ale nie udzielę pani porady, bo nie udzielam porad, a będąc pani znajomą, nie mogę wobec pani być w roli psychologa czy psychoterapeuty.

Znajoma: to nie może mi podpowiedzieć, co robić, gdy ona tak się zachowuje? 

Ja: nie mogę, ale mogę wskazać miejsce lub terapeutę, do którego mogłaby się pani zgłosić.

Znajoma: a pani nie może tego zrobić?

Ja: nie, bo poza tym, co już wymieniłam, to nie pracuję na ulicy.

Znajoma: a to cwany z pani psycholog.

Nie dowiedziałam się, co znajoma miała na myśli, mówiąc: „cwany psycholog” (choć mam kilka hipotez), bo ten asertywny dialog przerwały nasze empatyczne psy, rzucając się do walki. Nie, nie ze sobą, bo lubią się, ale z innym psem, który przechodził obok z podniesionym ogonem. Dodam, że gdy na spacerach spotykamy się ze znajomą, to nadal się sobie kłaniamy.

Być może mogłoby być kuszące „udzielić porady” lub być „miłą panią psycholog” czy „pomocną psychoterapeutką”, ale psychoterapia to nie „czynienie dobra”, lecz praca wykonywana według określonych zasad. Przytaczam ten sytuacyjny, asertywny, mało przyjemny i nieco „sceniczny” przykład, bo wskazuje on na dwa rodzaje oczekiwań, z którymi czasami spotyka się psycholog czy psychoterapeuta. Jedno oczekiwanie dotyczy pomocy (tj. wykonania pracy) psychologicznej/psychoterapeutycznej na rzecz osoby znajomej, a drugie – to czas i miejsce świadczenia usługi. I tak jak z pierwszym oczekiwaniem spotykają się także lekarze, tak z drugim – aby na ulicy, w pociągu, w kawiarni czy w sklepie lekarz np. mierzył puls, osłuchiwał czy zapisał receptę – już nie.

Psychoterapia jest jedną z metod leczenia, a w obszarze poza ochroną zdrowia (służbą zdrowia) pracą nad trudnościami, problemami czy dolegliwościami zgłaszanymi przez pacjenta/klienta, ale fakt, że praca ta związana jest z niesieniem pomocy, statusu pracy nie zmienia.

Nie każda odmowa świadczenia pracy/usługi terapeutycznej, której w danej sytuacji przeprowadzić nie można, przebiega w tak nieprzyjemny sposób jak w przytoczonym dialogu, choć zwykle wywołuje dyskomfort i rozczarowanie oraz niezadowolenie, a czasem smutek lub złość u osoby, która takiej pomocy oczekuje. Pamiętam sytuację sprzed wielu lat, kiedy musiałam odmówić prowadzenia terapii rodzinnej osobie, z którą wówczas pracowałam. Koleżanka i jej rodzina byli w żałobie po śmierci bliskiego członka rodziny. Chcieli skorzystać z terapii rodzinnej, którą w placówce prowadziłam. Ta odmowa nie była łatwa, również dla mnie, i do tej pory ją pamiętam, tym bardziej że sytuacja dla koleżanki i jej bliskich była wyjątkowo traumatyczna. Jedyne, co mogłam wówczas zrobić, to rozmawiać z koleżanką, ale byłaby to koleżeńska rozmowa, a nie psychoterapia, przy czym takie różnicowanie (rozmowy koleżeńskiej od psychoterapii) wymaga od terapeuty sporej autodyscypliny. To, co w takiej sytuacji terapeuta może zrobić, to wskazać poradnię czy gabinet lub polecić innego terapeutę.

Zasady dotyczące relacji psychoterapeuty z pacjentem

Zasady dotyczące relacji psychoterapeuty z pacjentem w trakcie i po zakończeniu terapii regulują kodeksy etyczne towarzystw terapeutycznych. W poszczególnych kodeksach zasady są podobne, choć sformułowane innymi słowami. Przytaczam kilka przykładów:

Kodeks Etyczny Psychoterapeuty – Sekcji Naukowej Psychoterapii i Sekcji Naukowej Terapii Rodzin Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego [1].

- Relacje psychoterapeuty z pacjentem

  • Zależność osoby pozostającej w procesie psychoterapii nie może być wykorzystana w żaden sposób, emocjonalnie, materialnie ani poprzez naruszenie wolności i godności osobistej.
  • Nawiązywanie bliskości erotycznej, a tym bardziej seksualnej z osobami pozostającymi w terapii jest zabronione jako niedopuszczalne przekroczenie relacji psychoterapeuty z osobą pozostającą w terapii.

Kodeks Etyczny Psychoterapeuty Sekcji Psychoterapii Polskiego Towarzystwa Psychologicznego [2].

  • „Psychoterapeuta powinien być stale świadomy własnych potrzeb i swego potencjalnego wpływu na klientów, studentów, osoby szkolące się oraz podwładnych. Nie może wykorzystywać zaufania i zależności tych osób. Powinien unikać takich relacji, które mogłyby zmniejszyć jego zdolność do profesjonalnego osądu oraz przyczynić się do wzrostu ryzyka wykorzystania tych osób. W procesie terapii psychoterapeuta przestrzega reguł stosowanego podejścia i nie angażuje się w inną relację niż terapeutyczna. Nieetyczne jest utrzymywanie relacji seksualnych z klientami, studentami, osobami szkolonymi, a także z uczestnikami badań”.

Kodeks Etyczny Polskiego Towarzystwa Terapii Poznawczej i Behawioralnej [3]

  • Psychoterapeuta poznawczy bądź też behawioralny nie może wykorzystywać kontaktów z pacjentami dla własnych korzyści. Za nieetyczne uznaje się wszelkie formy emocjonalnego i materialnego wykorzystania faktu pozostawania pacjenta w relacji terapeutycznej z psychoterapeutą oraz wszelkie formy bliskości seksualnej pomiędzy pacjentem a terapeutą.
  • Psychoterapeuta poznawczy bądź też behawioralny nie może przenosić relacji z pacjentem poza obszar działań psychoterapeutycznych. Z tego też powodu za niewskazane uznaje się pozostawanie w relacji terapeutycznej z osobami znajomymi.

Kodeks Etyczny Polskiego Towarzystwa Psychoterapii Psychoanalitycznej [4].

  • „W trakcie leczenia psychoterapeuta psychoanalityczny nie może nawiązywać z pacjentem ani członkiem jego rodziny czy inną bliską pacjentowi osobą kontaktu o charakterze seksualnym w żadnej formie: fizycznej czy werbalnej. To samo dotyczy kandydatów superwizowanych przez superwizora psychanalitycznego”.
  • „Należy powstrzymać się od wszelkich kontaktów towarzyskich z pacjentem w trakcie leczenia, również po jego zakończeniu należy zachować powściągliwość w tym zakresie”.

Kodeks etyczny Polskiego Towarzystwa Psychoterapii Psychodynamicznej [5].

  • „Psychoterapeuta psychodynamiczny przestrzega zasady, że relacja psychoterapeutyczna wyklucza relacje o charakterze seksualnym z pacjentem. Zasada ta obowiązuje zarówno w trakcie, jak i po zakończeniu procesu psychoterapii”.

Psychoterapeuta przed podjęciem decyzji o prowadzeniu psychoterapii

Powyższe przykłady Kodeksów Etycznych zwracają uwagę na to, co jest przeciwwskazane w relacji z pacjentem/klientem w trakcie procesu psychoterapii i po jego zakończeniu, natomiast nie odnoszą się wprost do sytuacji przed podjęciem przez psychoterapeutę pracy terapeutycznej. Choć wydaje się to jednoznaczne i logiczne, że skoro terapeuta nie powinien przekształcać relacji terapeutycznej w inną, np. towarzyską, uczuciową czy erotyczną, to tym samym nie powinien relacji prywatnej przekształcać w terapeutyczną. Bardzo dobrze pamiętam, że w czasie gdy studiowałam psychologię, a były to lata 80. XX w. na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, zwracano studentom uwagę, by nie angażować się profesjonalnie w problemy osób bliskich i znajomych.

Hierarchiczność, symetria, wzajemność relacji

Ludzie nawiązują różne relacje, np. zawodowe, towarzyskie czy prywatne, które mogą cechować hierarchiczność – głównie w relacjach zawodowych, lub symetria i wzajemność – w relacjach towarzyskich, koleżeńskich czy przyjacielskich. Natomiast relacja terapeutyczna nie jest w tradycyjnym rozumieniu hierarchiczna – bo mimo że terapeuta ustala zasady spotkań (ich częstotliwość, czas trwania, odpłatność itp.), poruszane tematy zależą od pacjenta. Relacja terapeutyczna nie jest też symetryczna, bo terapeuta nie zwierza się pacjentowi ze swoich kłopotów, problemów czy dolegliwości. Nie jest to także relacja wzajemna, bo terapeuta nie oczekuje zrozumienia czy pomocy ze strony pacjenta. W relacji terapeutycznej istnieje specyficzna hierarchiczność dotycząca nie tylko settingu (ustalenia zasad i ram), ale też kierunku „świadczenia usług”, bo to terapeuta ma wiedzę i warsztat (sposób pracy), z których korzysta w czasie pracy z pacjentem/klientem.

Specyficzna hierarchiczność, a także brak symetrii i wzajemności są charakterystyczne dla sytuacji związanych z leczeniem, bo lekarz też nie rozmawia z pacjentem o swoim stanie zdrowia czy problemach. Choć lekarz może łączyć rolę profesjonalną ze znajomością prywatną czy przyjaźnią z pacjentem, bo jego praca nie opiera się na tak szczególnej formie oraz zakresie i głębi relacji, jaką jest relacja terapeutyczna. Lekarz może również leczyć swoich bliskich, choć np. lekarze chirurdzy zwykle nie podejmują się zabiegów wobec członków rodziny czy innych osób, z którymi są uczuciowo związani, bo tego typu sytuacje wywołują większe napięcie emocjonalne, co mogłoby być niekorzystne dla precyzyjnej i spokojnej pracy.

Zmiana ról

Wracając do relacji terapeutycznej, to tak jak wspominałam, nie tylko w trakcie i po zakończeniu terapii, jej przekształcanie w relację prywatną jest etycznie niewskazane, tak przeformułowanie relacji prywatnej w terapeutyczną również jest niepożądane. Jak już wskazałam, w każdej znajomości pozaterapeutycznej są elementy symetrii i wzajemności, natomiast relacja terapeutyczna jest pracą, świadczeniem usług profesjonalisty na rzecz pacjenta/klienta. Relacja terapeutyczna zaczyna się od sesji diagnostycznej, zawarcia kontraktu i wyznaczenia celu pracy, co przy świadczeniu przez terapeutę usług terapeutycznych wobec bliskiej czy znajomej osoby wiązałoby się ze zmianą dotychczasowych ról (znajomych, kolegów, przyjaciół) i podjęciem nowych ról – terapeuty i pacjenta. Zmiana tych ról psychospołecznych nie jest łatwa, a czasami jest niemożliwa, natomiast w przypadku ról terapeuty i pacjenta byłaby też zmianą nienaturalną i dyskomfortową dla każdej ze stron.  Gdyby jednak psychoterapeuta podjął decyzję o prowadzeniu psychoterapii z osobą, którą zna prywatnie lub służbowo, to musi liczyć się z tym, że po zakończeniu pracy terapeutycznej powrót do poprzednich „ról” jest praktycznie niemożliwy. Bo po stronie terapeuty trudne byłoby „wymazanie” informacji, jakie uzyskał od pacjenta w trakcie terapii, a po stronie pacjenta trudne byłoby usunięcie doświadczeń z relacji terapeutycznej.

Narracja pacjenta  

Poza zmianą ról terapeuta, znając osobę, z którą wcześniej był w relacji, nie może tak po prostu zresetować swoich wcześniejszych myśli, emocji, wrażeń czy doświadczeń dotyczących tej osoby. Często też zna jej sytuację życiową bezpośrednio od niej lub pośrednio od jej bliskich, z którymi w przeszłości był lub obecnie pozostaje w kontakcie. Czyli mógłby rozpocząć pracę z określonym nastawieniem i wyobrażeniem, co dla procesu psychoterapii jest niekorzystne. Nie odwołuję się tu do popularnego określenia „neutralności”, bo ma ono w psychoterapii zbyt wiele kontekstów i znaczeń, co wymagałoby szerszego opracowania. Odwołam się zatem do narracji, czyli opowieści pacjenta na temat swojego życia i trudności. Terapeuta poznaje te opowieści w procesie terapii, na ich podstawie stawia hipotezy i razem z pacjentem lub rodziną analizuje je lub weryfikuje. W sytuacji gdyby terapeuta znał pacjenta lub był z nim w relacji przed podjęciem terapii, wcześniejsze wrażenia, wyobrażenia czy myśli mogłyby zakłócać odbiór narracji, w oparciu o którą toczy się proces terapeutycznej współpracy.

Znajomość zasad

W czasie mojej długoletniej praktyki terapeutycznej obserwuję wzrost świadomości społecznej dotyczącej zasad relacji terapeuty z pacjentem czy rodziną, w trakcie i po zakończeniu terapii. Z tego, co słyszę od szkolących się terapeutów, czasami jeszcze zdarza się, że niektóre osoby chciałyby, aby pracował z nimi lub ich dzieckiem terapeuta, którego  znają prywatnie. Również w mojej praktyce zdarza mi się słyszeć wypowiedzi rodziców, którzy mówią, że ich syn czy córka „chodzili do znajomego psychologa/ psychoterapeuty”. Ale mówiąc o tym, często rodzicom towarzyszy poczucie, że nie jest to prawidłowe, a w praktyce zwykle okazuje się też nieefektywne.

Odmowa – jej zyski i straty

Terapeuta, odmawiając prowadzenia psychoterapii wobec osoby, którą zna lub miał czy ma relacje w różnych okolicznościach prywatnych czy zawodowych, może stracić sympatię lub wzbudzić antypatię z jej strony. Natomiast zyskuje poczucie profesjonalnej niezależności i swobody (bez wpływu czynników z wcześniejszej relacji), co jest niezbędne w pracy opartej na przymierzu terapeutycznym, stanowiącym jeden z najważniejszych elementów procesu psychoterapii.

 

Źródła

  1. http://www.sntr.org.pl/userfiles/file/Kodeks%20etyczny%20pschoterapeuty.pdf
  2. http://www.sekcjapsychoterapii.pl/kodeks-etyczny/
  3. https://www.pttpb.pl/dokumenty/kodeks-etyczny/
  4. https://ptpp.pl/dokumenty/kodeks-etyczny/
  5. http://ptppd.pl/kodeks-etyki-psychoterapeuty/

 

Dr Małgorzata Talarczyk – specjalista psychologii klinicznejpsychoterapeuta – Certyfikat Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego, terapeuta systemowy i rodzinny – Certyfikat nadany przez Saarlandzkie Towarzystwo Terapii Systemowej (SGST) pod patronatem Międzynarodowego Towarzystwa Terapii Systemowej (INST Niemcy –Heidelberg) oraz konsultant psychologii klinicznej dziecka – Certyfikat Polskiego Towarzystwa Psychologicznego..
www.system-terapia.pl

Fot. Medytacja

Źródło zdjęcia: <a href=’https://pngtree.com/so/meditation-clipart’>meditation clipart png from pngtree.com</a>

 

 

 

 

Dr M. Talarczyk: Psychoterapia dzieci i młodzieży – specyfika relacji i pracy

Popularyzując zagadnienia dotyczące psychoterapii, w niniejszym opracowaniu poświęconym psychoterapii dzieci i młodzieży przybliżam trzy szkoły terapeutyczne: psychoanalityczną, behawioralno-poznawczą i systemową. Wiąże się to z wprowadzeniem pewnych specjalistycznych terminów, które postaram się w przystępny sposób wyjaśnić.

Ale ponieważ nie ma teraźniejszości bez przeszłości, zacząć trzeba od genezy.

Analiza psychiki dziecięcej została zapoczątkowana na początku XX w.

  1. Psychoterapia psychoanalityczna dzieci i młodzieży

Pierwszym i najbardziej znanym terapeutą, który „zajmował się problemem” dziecka, był Zygmunt Freud (1856-1939). Używam określenia „zajmował się problemem”, a nie pracował z dzieckiem czy prowadził terapię z dzieckiem, bo Freud opisał proces analizy dziecka prowadzonej za pośrednictwem ojca chłopca, któremu przekazywał instrukcje postępowania. Freud swoją pracę opisał w publikacji „Analiza fobii pięciolatka (Mały Hans)” (1909 r.). Pacjentem Freuda, choć niebezpośrednim, był Herbert Graf, syn Maksa Grafa zaprzyjaźnionego z Freudem. Gdy chłopiec miał trzy lata i sześć miesięcy, urodziła się jego siostra – Hanna. „Kiedy miał nieco ponad 4 lata, zobaczył, jak przewraca się koń ciągnący wóz. Niedługo potem ujawniła się fobia chłopca: Hans nie chciał opuszczać domu, bo obawiał się koni, szczególnie tego, że zostanie przez konia ugryziony. Ojciec chłopca pracował z nim pod okiem Freuda przez kilka miesięcy – od stycznia do maja 1908 r. W wyniku tej pracy lęki chłopca znikły w całości, a rezultaty terapii miały długotrwały charakter. Freud spotkał Hansa, gdy ten miał 19 lat i nie stwierdził u niego żadnych objawów nerwicowych” [1, s. 491]. Przykład ten znany jest zapewne osobom interesującym się psychoterapią, a szczególnie psychoanalizą. Przytaczam go, gdyż mógłby być także ciekawym materiałem analizy porównawczej w kształceniu psychoterapeutów, bo na tym przykładzie można pokazać różnice w rozumieniu problemu i sposobach jego rozwiązywania w różnych szkołach terapeutycznych: psychoanalitycznej, poznawczej, systemowej. W opisanym przykładzie, z dzisiejszej perspektywy, widoczne są przynajmniej dwa poważne błędy. Błąd pierwszy jest etyczny, bo psychoterapeuta nie powinien podejmować terapii z osobami, z którymi pozostaje w bliskiej relacji zawodowej lub prywatnej, a ojciec chłopca był przyjacielem Freuda. Zasady etyczne obowiązujące psychoterapeutów regulują kodeksy etyczne, m.in. Kodeks Etyczny Psychoterapeuty Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego [2] czy Kodeks Etyczny Psychoterapeuty Polskiego Towarzystwa Psychologicznego [3]. Choć w czasie gdy Freud pracował, jako prekursor psychoterapii, nie obowiązywały jeszcze kodeksy etyczne psychoterapii. Błąd drugi ma charakter merytoryczny –w związku z odkryciem zjawiska przeniesienia nieakceptowana jest praca terapeutyczna z dzieckiem za pośrednictwem rodzica. Po odkryciu przeniesienia i przeciwprzeniesienia (oba pojęcia wprowadzone przez psychoanalizę) taki pośredni sposób pracy terapeutycznej został odrzucony. Freud tak opisywał przeniesienie: „Są to nowe wydania albo kopie pragnień i fantazji (…), ożywa wiele wcześniejszych psychicznych doświadczeń. Nie są odczuwane jako związane z przeszłością, ale przeżywane aktualnie w relacji z osobą lekarza” [1, s. 499]. Innymi słowy, pacjent przelewa/przenosi na terapeutę  emocje, których doświadczał wobec ważnych osób w życiu. Anna Freud wyodrębniła trzy rodzaje przeniesień dziecięcych, które poza wcześniejszymi przeżyciami dziecka dotyczą także jego aktualnych relacji z osobami znaczącymi. Natomiast przeciwprzeniesienie, mówiąc najkrócej i z pewnym uproszczeniem, to reakcje emocjonalne terapeuty na bodźce pochodzące ze strony pacjenta, czyli przeciwprzeniesienie może być reakcją na przeniesienie. Oba zjawiska w procesie psychoterapii poddawane są analizie. Profesor Katarzyna Schier wskazuje, że procesy przeniesieniowo-przeciwprzenisieniowe w pracy z dziećmi są bardziej złożone niż z pacjentami dorosłymi, m.in. dlatego, że terapeuta spotyka się nie tylko z przeniesieniem ze strony dziecięcego pacjenta ale też ze strony jego rodziców. Schier przeniesienia w psychoanalizie dziecięcej określa jako trójkąt przeniesieniowy oraz trójkąt przecowprzeniesieniowy, trójkąty te dotyczą terapeuty, pacjenta i jego rodziców.

Pierwszą psychoterapeutką pracującą bezpośrednio z dziećmi była uczennica Freuda Hermine Hug-Hellmuth (1871-1924). Będąc nauczycielką, podkreślała szczególny wpływ terapeuty na dziecko w procesie wychowania. Praca z dzieckiem traktowana była jak element wychowania, tak więc z dzisiejszej perspektywy nie można by jej uznać za psychoterapię.

Do rozwoju psychoanalizy dziecięcej szczególnie przyczyniły się dwie terapeutki: Melania Klein oraz Anna Freud. Prezentowały one odmienne poglądy i stanowiska dotyczące pracy terapeutycznej z dziećmi, pozostając w sporze teoretycznym.

Melania Klein (1882-1960) pracowała wyłącznie z dziećmi, bez kontaktu z ich rodzicami, prezentując pogląd, że psychoanaliza dzieci powinna być tożsama z psychoanalizą dorosłych, z taką różnicą, że skojarzenia dorosłych należy u dzieci zastąpić spontaniczną zabawą. Uważała, że w procesie terapii należy unikać edukacji i wychowania i dlatego nie należy angażować rodziców.

Anna Freud (1895-1982), córka Zygmunta Freuda, podkreślała brak u dzieci świadomej motywacji do leczenia. Dlatego za konieczne uważała wprowadzenie fazy przygotowawczej na początku terapii, podczas której terapeuta nawiązywałby kontakt z dziecięcym pacjentem, który przekształcałby się w przymierze terapeutyczne. W przeciwieństwie do Melanii Klein uważała, że w psychoterapii dzieci i młodzieży należy uwzględniać nie tylko świat wewnętrznych przeżyć ukształtowanych w przeszłości, ale także aktualne doświadczenia i przeżycia dziecka ze związku z rodzicami. Anna Freud jako pierwsza terapeutka zapraszała więc do współpracy rodziców.

Jak wskazuje Katarzyna Schier, Anna Freud opisała też kilka specyficznych rodzajów oporu dziecka z procesie psychoterapii. Przytoczę tylko te, które wydają się uniwersalne również dla innych podjeść terapeutycznych. Należą do nich: 1) dziecko nie podejmuje psychoanalizy czy terapii z własnej woli (przymierze terapeutyczne i kontrakt z terapeutą zawierają najczęściej rodzice, 2) ponieważ dziecko nie ma zazwyczaj długoterminowej perspektywy danej sytuacji, to dyskomfort i lęk występujące realnie w sytuacji terapeutycznej mogą mieć większe znaczenie dla dziecka niż wyobrażenie przyszłych korzyści wynikających z leczenia, 3) dziecko, zgodnie z uwarunkowaniami rozwojowymi, chętniej działa, niż mówi; działanie i odreagowanie (acting-out) może dominować w procesie analitycznym, 4) dzieci mają ogólną tendencję do eksternalizacji (uzewnętrzniania) wewnętrznych konfliktów i wyrażania ich pod postacią zachowań w otoczeniu zewnętrznym. Dzieci poszukują więc częściej rozwiązań w otoczeniu niż zmian wewnętrznych [1].

W psychoanalizie dzieci i młodzieży terapeuta nawiązuje przymierze terapeutyczne zarówno z rodzicami/opiekunami, jak i z dzieckiem, co jest szczególnie ważne w pracy z nastolatkami. Praktyka terapeutyczna oraz autorzy podkreślają, że dzieci, a czasami także nastolatki, w przeciwieństwie do pacjentów dorosłych nie mają motywacji do leczenia. Wynika to z kilku powodów, m.in. dziecko często nie ma poczucia, że potrzebuje pomocy, zaniepokojeni problemami dziecka są dorośli (rodzice, dziadkowie, nauczyciele), a nie samo dziecko, które nie ma potrzeby rozumienia swojego problemu czy zaburzeń, a jeśli cierpi, chce się tylko pozbyć cierpienia [1]. Jak wskazuje Schier, zgodnie z Kodeksem Etycznym Polskiego Towarzystwa Psychoanalitycznego rodzice muszą czynnie uczestniczyć w procesie terapii do 16. roku życia dziecka. W terapii psychoanalitycznej sesje terapeutyczne odbywają się 3–5 razy w tygodniu.     

  1. Psychoterapia behawioralno-poznawcza dzieci i młodzieży  

W ramach tego podejścia wyodrębnia się terapię: behawioralną oraz poznawczą i behawioralno-poznawczą.

Terapia behawioralna

Jak pisze profesor Anita Bryńska, „Podstawowe zasady behawioryzmu (nauki o zachowaniu) wywodzą się z empiryzmu, nurtu filozoficznego zakładającego, że wszelka wiedza pochodzi od zmysłów (wynika z doświadczenia). Głównym zainteresowaniem badaczy jest zachowanie jednostki, a uczucia i myśli, jako zjawiska niematerialne, nie stanowią podstawowego obszaru badań naukowych. W myśl tej koncepcji patologia oznacza występowanie zachowań niepożądanych lub brak zachowań pożądanych w określonej sytuacji” [5, s. 514]. Zachowania i uczenie się ich przebiegają w procesach warunkowania, w których wyróżnia się warunkowanie klasyczne, sprawcze oraz modelowanie. Bryńska wskazuje: „warunkowanie klasyczne polega na uczeniu się zachowań przez skojarzenia bodźca bezwarunkowego (np. objawów wegetatywnych) z bodźcem obojętnym (np. obecnością innych osób). Warunkowanie sprawcze to uczenie się zachowań w procesie kojarzenia reakcji z następującymi po niej konsekwencjami: pozytywne konsekwencje powodują tendencję do powtarzania się reakcji, odwrotnie, negatywne – tendencję do jej wygaszania” [5, s. 516]. Przykładem mogą być różne reakcje czy zachowania dziecka (np. płacz, zachowania agresywne skierowane na osoby lub przedmioty, rzucanie się na podłogę itp.) – w sytuacji gdy rodzic/rodzice będą w takich przypadkach okazywać dziecku szczególne zainteresowanie lub mu ustępować, będzie ono miało tendencje do powtarzania takich reakcji lub zachowań. Modelowanie oznacza uczenie się przez obserwowanie, jak reagują czy zachowują się osoby znaczące. Rodzice często oczekują, aby dziecko nie zachowywało się w określony sposób, podczas gdy sami prezentują niepożądane zachowania, modelując je. W terapii behawioralnej stosowane są różne techniki, do najbardziej popularnych należą modelowanie, trening asertywności czy systematyczna desensytyzacja – ta ostatnia najczęściej stosowana w leczeniu lęku, z której również korzystam, prowadząc terapię indywidualną dzieci i młodzieży.

Terapia poznawcza

Anita Bryńska pisze: „Zgodnie z założeniami teorii poznawczej życie psychiczne człowieka wpływa na jego zachowanie, a ludzie spostrzegają świat m.in. przez rozwinięte konstrukty poznawcze, czyli tzw. schematy. Są to swoiste sposoby interpretowania rzeczywistości odnoszące się głównie do oceny sytuacji zewnętrznej, stosunku do własnej osoby oraz do przyszłości” [5, s. 517].

Proces terapii poznawczej w pierwszym etapie polega na identyfikacji sposobu myślenia, jego analizie i zmianie. W praktyce techniki poznawcze łączone są z technikami behawioralnymi – co określane jest terapią behawioralno-poznawczą.

U dzieci terapia poznawcza i behawioralno-poznawcza polega na stosowaniu strategii, które wpływają na zmianę myślenia i zachowania. Dobór metod zależy od wieku dziecka oraz poziomu funkcjonowania procesów poznawczych. Terapia poznawczo-behawioralna obejmuje bezpośrednio dziecko lub także jego środowisko przez interwencje skierowane do rodziców czy nauczycieli. Sesje terapii behawioralno-poznawczej odbywają się zwykle raz w tygodniu lub raz na dwa tygodnie.

  1. Terapia systemowa  

Zagadnienia dotyczące terapii systemowej omówiłam szerzej w opracowaniu poświęconym terapii rodzinnej [5], więc teraz tylko pokrótce. Ta forma pracy została wprowadzona w latach 50. XX w. z myślą o terapii dzieci młodzieży. Jest to nurt, który od czasu powstania cały czas się rozwija, tworząc nowe podejścia umożliwiające różne rozumienie problemów, z którym zgłasza się rodzina oraz proponując różne rodzaje pracy terapeutycznej.

Tak więc w systemowej terapii rodzin terapeuta może korzystać z różnych podejść nurtu systemowego. Jak pisze prof. Barbara Józefik, „w przypadku rodzin z małymi dziećmi, mającymi problemy z kontrolą zachowań dzieci, z wyznaczaniem granic, skuteczne może być podejście strukturalne i strategiczne. Jeśli jednak kłopoty rodziców w wyznaczaniu granic mają źródło w ich własnych trudnościach oddzielenia się od swoich rodzin pochodzenia, wskazane może być korzystanie z podejścia transgeneracyjnego. (…) W przypadku każdej rodziny na wybór podejścia terapeutycznego i przebieg terapii ma wpływ indywidualna problematyka pacjenta, dynamika obrazu klinicznego, kontekst rodzinny i społeczny” [6, s. 558]. W systemowej terapii rodzin szczególnie ważna jest wstępna konsultacja rodzinna.

Wstępna konsultacja rodzinna w jej ramach terapeuta zapoznaje się z tym, jak każdy z członków rodziny rozumie i definiuje powód zgłoszenia się na terapię, jakim językiem go opisuje, jakie rodzina czy poszczególni jej członkowie wcześniej stosowali sposoby rozwiązania problemu, jakie każdy z członków rodziny ma oczekiwania dotyczące terapii, jaką ma motywację do pracy terapeutycznej.

Cele terapii rodzinnej

Cel pracy nie zależy od terapeuty. Nie jest on też w stanie przewidzieć, w którym kierunku jego praca będzie kontynuowana, bo to, za sprawą rodziny, może ulegać zmianom na każdym etapie procesu terapii. Rodzina zgłasza problem, który najczęściej identyfikowany jest w jednym z jej członków. Może to być problem dotyczący zdrowia psychicznego lub somatycznego, funkcjonowania czy określonego zachowania. Z pewnością celem terapii systemowej nie jest zmiana rodziny ani zmiana relacji zgodna z wyobrażeniem terapeuty. Przy czym każdy z członków rodziny może mieć inne cele dotyczące zmian lub zachowania dotychczasowego funkcjonowania rodziny. Bo np. w terapii, na którą zgłaszają się rodzice z dwójką dzieci w wieku 7 i 17 lat, perspektywa spostrzegania i doświadczania życia w rodzinie, a także oczekiwania każdego z dzieci mogą być inne. Podobnie jak odmienne rozumienie problemów i oczekiwania zmian może mieć każdy z rodziców. W przypadku pracy z rodzinami z dziećmi w wieku nastoletnim szczególnie ważne jest uwzględniania procesu separacji – indywiduacji, który umożliwia nastolatkowi rozwój i emocjonalne uniezależnianie się od rodziców, przy jednoczesnym zachowaniu z nimi więzi. Wiąże się to z wieloma zmianami indywidualnymi oraz rodzinnymi, może naruszać stan dotychczasowej homeostazy (stabilności środowiska wewnętrznego) rodziny, może też zapowiadać przejście do kolejnego etapu życia rodziny określanego jako „faza pustego gniazda”, czyli sytuacji, w której dzieci „wyfruwają z gniazda”, a rodzice, pozostając, w nim sami, w mniejszym stopniu więc będą angażować się w roli rodziców, a jeżeli przez lata zaniedbali bliskość małżeńską, może to być szczególnie trudny etap w życiu nie tylko ich, ale całej rodziny.

Terapeuta rodzinny musi więc uwzględniać wszystkie czynniki dotyczące rodziny, m.in. etap jej życia, sposób i język relacjonowania, więzi z rodzinami pochodzenia, tradycje i przekazy transgeneracyje, delegowanie dzieci do pełnienia różnych ról, a także wpływy czynników społeczno-kulturowych. Dlatego od terapeuty rodzinnego oczekuje się takich cech, jak: uważność (bo rozmawiając z jednym członkiem rodziny, rejestruje też wypowiedzi i zachowanie, w tym mowę ciała innych członków rodziny), otwartość (czyli umiejętność patrzenia na to, o czym mówi rodzina, jej „oczami”, z jej perspektywy), elastyczność (dotycząca przebiegu procesu terapii, jej tempa i rytmu, ale też elastyczność co do własnej roli i aktywności, bo raz będzie w roli towarzyszącego obserwatora podążającego za rodzina, a innym razem musi się zatrzymać, by pomóc rodzinie stawiać granice), poszanowanie dla indywidualności i odmienności osobowościowych (poznawczych, temperamentalnych, emocjonalnych itp.) każdego z członków rodziny, a także różnic światopoglądowych istniejących w jednej rodzinie. Terapeuta rodzinny musi też uwzględniać wpływ różnych czynników transgenracyjnych (pokoleniowych) i kulturowych, styl życia oraz odmienne wartości osób, z którymi w rodzinie pracuje. W terapii rodzin terapeuta bywa też celem i obiektem skupiającym na sobie niezadowolenie czy złość jednego, kilku lub wszystkich członków rodziny, a emocje te mogą być związane np. z lękiem przed zmianą, albo być efektem przekierowania na terapeutę emocji dotyczących członka rodziny.

Sposób i formy pracy w terapii rodzinnej

Zwykle w sesjach terapii rodzin udział biorą członkowie rodziny mieszkający wspólnie. Ale poza pracą z całym systemem rodzinnym możliwa jest też praca w podsystemach, czyli spotkania z podsystemem rodzicielskim (nie jest to wówczas terapia małżeńska) lub podsystemem rodzeństwa.  W przypadku rodzin niepełnych lub rekonstruowanych terapeuta w uzgodnieniu z rodziną spotyka się w składzie, który jest najbardziej odpowiedni dla konkretnej rodziny i jej problemu. W sytuacjach gdy rodzina pochodzenia (czyli rodzice rodziców, a dziadkowie dzieci) mimo że nie mieszka wspólnie, ale mają znaczący wpływ na funkcjonowanie rodziny, czasami także jest na sesje rodzinne zapraszana.

Czas i miejsce prowadzenia terapii

Terapia rodzinna jest zwykle prowadzona ambulatoryjnie, bo wskazane jest aby rodzina w tym samym składzie, w jakim była na sesji, funkcjonowała też ze sobą w domu. Jeżeli terapia rodzin wprowadzana jest podczas hospitalizacji dziecka, to korzystne jest, aby miało to miejsce tuż przed wypisem pacjenta ze szpitala do domu. W innym czasie mogą być prowadzone sesje konsultacyjne bez możliwości dalszej pracy ambulatoryjnej w danej placówce. Sesje rodzinne odbywają się zwykle co 3-4 tygodnie. W prowadzeniu terapii systemowej rodzin możliwe jest także równoległe uczestniczenie pacjenta w terapii indywidualnej czy grupowej.

Podsumowanie    

Omówione, w bardzo okrojony i wybiórczy sposób szkoły psychoterapii stosowane w terapii dzieci i młodzieży są nurtami, w oparciu o które rozwinęły się i prowadzone są także inne podejścia, np. psychodynamiczne czy psychoterapia integracyjna. Każda z wymienionych szkół wniosła nowe pojęcia i zwróciła uwagę na różne procesy wpływające na funkcjonowanie człowieka oraz powstawanie zaburzeń, a także sposoby leczenia i pracy terapeutycznej. Psychoanaliza zwróciła m.in. uwagę na ważne zjawiska, jak: przeniesienie- przeciwprzeniesienie i opór. Psychoterapia behawioralna i poznawcza wskazała na udział warunkowania oraz schematów poznawczych w powstawaniu nieprawidłowych zachowań czy sposobów myślenie sprzyjających rozwojowi i utrwalaniu zaburzeń. Terapia systemowa uwzględnia m.in. wpływy czynników społeczno-kulturowych mających wpływ na rozumienie narracji (język i opowieści dotyczące różnych tematów, w tym zaburzeń) i funkcjonowania jednostek oraz rodzin, a także wzajemne powiązania i uwikłania w rodzinach, również generacyjnych. Wprowadzone przez terapię systemową pojęcia to: system rodzinny, podsystemy, granice, koalicje, triangulacje, narracja – terminy te wyjaśniałam w opracowaniu poświęconym terapii rodzinnej [5].

Powyżej opisane nurty terapeutyczne, w największym skrócie rzecz ujmując, różnią się zagadnieniami, które leżą w centrum ich zainteresowania i pracy terapeutycznej: w podejściu psychoanalitycznym są to procesy emocjonalne, w podejściu behawioralno-poznawczym – zachowanie i procesy poznawcze, a w podejściu systemowym – relacje rodzinne i funkcjonowanie jednostek w rodzinach. Różnice dotyczą też częstotliwości spotkań, co wynika ze sposobu pracy terapeutycznej. Ale ponieważ procesy emocjonalne, poznawcze i zachowanie są ze sobą powiązane, to celem psychoterapii, odpowiednio dobranej do osoby i problemu, przy współpracy ze strony pacjenta i jego rodziców, jest ustąpienie objawów czy rozwiązanie trudności. Ważne jest także wyodrębnienie terapii dzieci i młodzieży z obszaru psychoterapii stosowanej wobec osób dorosłych. Bo tak jak już dawno wyodrębnione zostały specjalizacje dotyczące leczenia dzieci i młodzieży, np. psychiatria czy neurologia, tak dział z dziedziny psychologii klinicznej dzieci i młodzieży oraz psychoterapii dzieci i młodzieży wymaga dodatkowo wiedzy m.in. z zakresu psychologii rozwojowej i psychopatologii dziecięco-młodzieżowej czy funkcjonowania rodzin. W 2019 r. powołana została nowa specjalizacja medyczna, jaką jest psychoterapia dzieci i młodzieży. Psychoterapeutów pracujących z dziećmi i młodzieżą, podobnie jak terapeutów pracujących z dorosłymi, obowiązuje Kodeks Etyczny Psychoterapeuty odpowiedniej szkoły, w ramach której terapeuta pracuje, czy Towarzystwa Psychoterapeutycznego, do którego należy. Kodeksy te regulują też kwestie tajemnicy obowiązującej terapeutów pracujących z osobami niepełnoletnimi oraz okoliczności, które terapeutę z tajemnicy zwalniają. O tych zasadach każdy psychoterapeuta powinien poinformować rodziców oraz pacjenta na pierwszym spotkaniu.

Niezależnie od podejścia stosowanego w psychoterapii dzieci i młodzieży, podobnie jak w terapii osób dorosłych, wyodrębnia się dwa rodzaje czynników leczących. Są to czynniki swoiste (nurt teoretyczny i metody pracy) oraz nieswoiste (osoba terapeuty, jego doświadczenie kliniczne, terapeutyczne i życiowe oraz kompetencje).

W mojej praktyce terapeutycznej, pracując z rodzinami, wykorzystuję różne podejścia nurtu terapii systemowej. Prowadząc terapię indywidualną czy grupową, odwołuję się natomiast do teorii terapii behawioralno-poznawczej i korzystam z jej technik. W psychoterapii dzieci i młodzieży, niezależnie od nurtu, w którym pracuje terapeuta, szczególnie ważne jest, aby dopełnieniem terapii indywidualnej była współpraca terapeuty z rodzicami, by dziecko samo nie dźwigało swojego oraz rodzinnego ciężaru.

       

Źródła:

  1. Schier K. Psychoterapia psychoanalityczna dzieci i młodzieży. W: Namysłowska I. (red.) Psychiatria dzieci i młodzieży. Warszawa; Wydawnictwo Lekarskie PZWL; 2012.
  2. Kodeks Etyczny Psychoterapeuty Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego http://www.sntr.org.pl/userfiles/file/Kodeks%20etyczny%20pschoterapeuty.pdf.
  3. Kodeks Etyczny Psychoterapeuty Polskiego Towarzystwa Psychologicznego http://www.sekcjapsychoterapii.pl/kodeks-etyczny/.
  4. Bryńska A. Psychoterapia behawioralno-poznawcza dzieci i młodzieży. W: Namysłowska I. (red.) Psychiatria dzieci i młodzieży. Warszawa; Wydawnictwo Lekarskie PZWL; 2012.
  5. Talarczyk M. Aby dziecko nie dźwigało samo ciężaru rodziny, czyli o potrzebie terapii rodzinnej. https://wydawnictwo-silvarerum.eu/dr-m-talarczyk-aby-dziecko-nie-dzwigalo-samo-ciezaru-rodziny-czyli-o-potrzebie-terapii-rodzinnej/?fbclid=IwAR0PAQtPyUqCWmfjFI8jN4tvYQqwhMkqnp-0HpQmRuEa9m6i_iNHRuEIkIw.
  6. Józefik B. Terapia rodzin. W: Namysłowska I. (red.) Psychiatria dzieci i młodzieży. Warszawa; Wydawnictwo Lekarskie PZWL; 2012.
  7. Bomba J. Integracja leczenia – próba syntezy. W: Namysłowska I, red. Psychiatria dzieci i młodzieży. Warszawa; Wydawnictwo Lekarskie PZWL; 2012.

 

Dr Małgorzata Talarczyk – specjalista psychologii klinicznejpsychoterapeuta – Certyfikat Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego, terapeuta systemowy i rodzinny – Certyfikat nadany przez Saarlandzkie Towarzystwo Terapii Systemowej (SGST) pod patronatem Międzynarodowego Towarzystwa Terapii Systemowej (INST Niemcy-Heidelberg) oraz konsultant psychologii klinicznej dziecka – Certyfikat Polskiego Towarzystwa Psychologicznego..
www.system-terapia.pl

 

Zdjęcie z albumu rodzinnego autorki.

Okładka do książki o Don Juanie – wyzwanie graficzne

Projektowanie graficzne okładki to złożone działania, bazujące na współpracy grafików naszego Wydawnictwa z Autorką książki oraz grafikiem, Autorem ilustracji, stanowiącej podstawę projektu. Najważniejsza jest Autorka publikacji i to pod jej czujnym okiem odbywają się konsultacje i kształtuje ostateczna wersja okładki.

Przedstawiamy robocze wersje okładek, te pierwsze, które stanowiły podstawę do dyskusji nad ostatecznym kształtem okładki. Przemianie ulegała kolorystyka tła, liternictwo, a także sama treść tekstu przewodniego na tyle obwoluty.

Czasem warto zajrzeć do wydawniczej „kuchni”, by poznać tajniki skomplikowanego i wieloczłonowego procesu wydawniczego. Bo to wiele miesięcy intensywnej pracy i współpracy wielu specjalistów różnych dziedzin, zanim produkt ostateczny, czyli gotowa książka, ujrzy światło dzienne i może trafić na księgarskie półki. Pierwszy jest oczywiście – sam Autor dzieła, to też recenzent /recenzenci/, korektorzy, redaktorzy merytoryczni, artysta grafik, grafik wydawnictwa, a nad wszystkim czuwa redaktor prowadzący. A zapewne także duch Don Juana, który zadbał o to, by wszystko toczyło się zgodnie z planem.

A jak odległy jest projekt pierwszy od wersji ostatecznej – można przekonać się samemu, klikając w poszczególne wersje graficzne.

A oto poszczególne projekty robocze, stanowiące podstawę ostatecznej wersji okładki /kliknij w projekt/:

Don Juan 1 Don Juan 2 Don Juan 3 Don Juan 4 Don Juan 5 Don Juan 6 Don Juan 7 Don Juan 8 Don Juan 9 Don Juan 10 Don Juan 11 Don Juan 12 Don Juan 13 Don Juan 14 Don Juan 15 Don Juan 16 Don Juan 17Don Juan 18Don Juan 19Don Juan 20Don Juan 22

Następnie toczyły się prace nad konkretną wybraną wersją projektu.

Don Juan 17_V1 Don Juan 17_V2 Don Juan 17_V3

Prof. Krzysztof Lipka: Piekło pustki

- Miłość to sens naszego życia?

- Nie sądzę. To zależy od skali wartości. Każdy ma inną. W mojej prywatnej aksjologii miłość na pewno znajdzie się w pierwszej trójce, ale nie na pierwszym miejscu.

- Bo jeśli nie miłość, to co? Ludzie potrafią za miłość oddać majątek, całych siebie, swoje życie. Miłość to dar, ale i przekleństwo. Miłość to niewola, ale jakże słodkie potrafi być to zniewolenie… Czym jest miłość? Czy w ogóle można odpowiedzieć na to pytanie?…

- Lubi Pani trudne pytania. Ja też. Ale musimy się pogodzić z faktem, że są także pytania bez odpowiedzi albo takie, na które każdy odpowie inaczej. Stąd też chętnie rozwinę podsunięty przez Panią temat, ale zastrzegam, że odpowiedź nie będzie obiektywna. Jak zresztą zawsze, ale tu może szczególnie. Moim zdaniem kłopot polega na tym, że ludzie w pojęciu „miłość” nieopatrznie łączą trzy różne rzeczy. Kłopot znika, gdy je rozdzielimy. Są to: zakochanie, seks i miłość duchowa. Prawie się nie zdarza, by w praktyce te trzy zjawiska wystąpiły razem.

A zatem po kolei. Zakochanie to kwestia fizjologiczna, nikt nie wybiera i nie decyduje, prawdziwe zakochanie nachodzi nas samo. Jest najcudowniejszym stanem, jakiego możemy doznać. Ideał to spędzić życie w zakochaniu przy zmieniających się obiektach. Mnie się to prawie udało, ale niestety tylko prawie. Jeżeli jednak zakochanie ma być punktem wyjścia do małżeństwa i rodziny, to przeważnie wynika z tego katastrofa. Zakochanie mija, łuski spadają z oczu i dostrzegamy pomyłkę wyboru. Tragedia się pogłębia, jeżeli są dzieci. Większość rozbitych rodzin bierze się z zawierania małżeństw w stanie zakochania. Stąd wniosek, że zakładając rodzinę nie należy stawiać sobie pytania: czy ją kocham, tylko: czy to osoba, z którą da się i chcę spędzić życie. Zakochanie także niekoniecznie musi się wiązać z seksem, bo wówczas się zaczynają kłopoty. Jeżeli ktoś potrafi być zakochany i nie dążyć do seksu, ma gwarancję szczęścia, póki się nie odkocha. Czasem nawet mi się wydawało, że najwspanialsze zakochanie znajdujemy wówczas, gdy druga strona się w tym zakochaniu w ogóle nie orientuje.

Druga sprawa, rozkosz seksualna jest rzeczą konieczną do życia. Jak oddychanie. Kto nie jest zaspokojony erotycznie, nie może mieć wolnej głowy i staje się nietwórczy. Warto dodać, że zaspokojenie seksualne jest najpełniejsze, gdy w grę nie wchodzi ani zakochanie, ani miłość. Jak to zatem rozwiązać? Cóż, chyba już dojrzeliśmy do takiego etapu, by otwarcie przyznać, że mężczyzna nie jest stworzeniem monogamicznym. Tu także leży problem rozkładu rodziny.

Wreszcie rzecz trzecia, miłość duchowa. To jest najpoważniejsze doświadczenie człowieka. Zdarza się nieczęsto i nieraz dochodzi się do niego latami. Ale podkreślam, że mówię o najgłębiej pojętej miłości duchowej. Jest ona chyba najodpowiedniejsza do zawarcia związku, choć erotyka nie zawsze się dobrze w tego rodzaju partnerstwie układa. Jeżeli się układa, to poznajemy rzecz zupełnie niepodejrzewaną, że mianowicie seks jest doznaniem najgłębiej duchowym i zupełnie nie fizjologicznym. Ale też seks nie jest najważniejszy, bo najważniejsza jest z niczym nieporównywalna bliskość. Można w takiej miłości odnaleźć więź przekraczającą wszelkie bariery, doprowadzającą do odczucia, w jakim nie bardzo już wiemy, gdzie jeszcze jestem ja, a gdzie ty. Można przeżyć w niej życie zatopione w uduchowieniu, niemalże w abstrakcji, nie wiedzące nic o świecie wokół.

W związku z tym pojawia się jeszcze pytanie o szczęście. A zatem, moim zdaniem człowiek jest szczęśliwy, jeśli jest zakochany, czyli nie kiedy jest kochany, a kiedy kocha. Człowiek jest także szczęśliwy, kiedy nie cierpi na niedobór seksu. I wreszcie człowiek jest szczęśliwy w obopólnej miłości, ale tylko wówczas, gdy miłość ta przekroczy granicę głębokiego duchowego wymiaru. Jak widać szczęście może mieć różne oblicza.

- Don Juan to mityczny uwodziciel o magicznej sile przyciągania. Kusi kobiety i potrafi z nimi zrobić wszystko. Ten uproszczony obraz Don Juana funkcjonuje w społecznym odbiorze tej postaci. Don Juan kojarzy się zwykle pozytywnie, czy słusznie?

- Tak, to obraz uproszczony, lecz uproszczony trafnie. Popularność tej postaci zawsze mnie zdumiewa. Mówiąc wciąż o schemacie, to osobnik, który z seksu robi sport i to, co się nazywa zaliczaniem na ilość. Nie pojmuję fascynacji kobiet ta postacią, bo Don Juan robi z kobiety nie tylko rzecz, ale wręcz rzecz tandetną i tuzinkową. Jest chyba odpowiednim partnerem dla osoby psychicznie masochistycznej. Osobowość i duchowość są dla Don Juana czymś zbędnym. Natomiast fascynacja mężczyzn tym bohaterem jest całkiem zrozumiała. Osobowość Don Juana, zakorzeniona w niemonogamicznej naturze mężczyzny, rozwiązuje wszystkie męskie frustracje biorące się z najczęściej silnie zawężonego kręgu partnerek. Jest to postać, która spełnia wszelkie męskie marzenia, a jako literacka fikcja wolna jest od nieuniknionych w rzeczywistości codziennych konsekwencji. Poza konsekwencją ostateczną. Gdybym miał subiektywnie oceniać Don Juana z punktu widzenia etyki, to jest to postać nie tylko negatywna, ale wręcz obrzydliwa. Przede wszystkim egoista, o bezmyślnych zwierzęcych instynktach, który by je zaspokoić, posuwa się do gwałtu i zabójstwa. Tak widziana ta postać może nawet posłużyć za prototyp współczesnego mordercy seryjnego z amerykańskich filmów (mówiąc w uproszczeniu). Jeżeli są w tej postaci akcenty sympatyczne, to biorą się one raczej z artystycznej, barokowej czy secesyjnej, stylizacji. Wystylizować można nawet największą obrzydliwość.

- Od postaci Don Juana niedaleko do osoby zwykłego uwodziciela. Miłość to jednocześnie narzędzie do wykorzystywania naiwności ludzkiej i ogromnej potrzeby bliskości i pozytywnych emocji, zwłaszcza u kobiet. Jak to możliwe, że to najszlachetniejsze z uczuć potrafi służyć tak niskim celom jak wyłudzenie, oszustwo, wykorzystanie?

- Tak, tu Pani trafia w sedno. Tylko trzeba podkreślić, że wykorzystywanie tej kobiecej potrzeby bliskości i pozytywnych emocji nie może być oczywiście żadnym usprawiedliwieniem, a wręcz przeciwnie, świadczy tylko o prostackiej bezwzględności Don Juana. Jak natomiast to wykorzystywanie jest możliwe? W najbardziej trywialny sposób. Niestety człowiek jest pod wieloma względami bardzo niskim charakterologicznie typem zwierzęcia. Nastawionym bezustannie na własny zysk wszelkiej natury. Wszelki profit uzyskuje się najłatwiej przez manipulację. Proszę zauważyć, że większość nieetycznych zachowań wynika bezpośrednio z manipulacji jako narzędzia. Kłamstwo czy intryga, mataczenie, czy oszustwo to wszystko odmiany manipulacji. Don Juan manipuluje ludźmi z jednej tylko, dość prostackiej przyczyny, robi to natomiast perfekcyjnie. A ponieważ większość ludzi jest do manipulacji skłonna i udane manipulacje podziwia, Don Juan może być pod tym względem ich idolem. Ale trzeba podkreślić, że manipulacja dokonywana na erotyce, na miłości, na fizjologicznych potrzebach człowieka – niestety najbardziej bodaj powszechna – jest też najohydniejsza. Właśnie to zakorzenienie w podstawowych potrzebach organizmu decyduje o prostactwie manipulacji, która, odwrotnie, w wyższych sferach intelektu, w abstrakcji czy w sztuce, może i powinna budzić podziw ludzi najbardziej wyrafinowanych.

- Jest Pan Profesor recenzentem książki o Don Juanie autorstwa dr Joanny Mańkowskiej. Jaki jest Don Juan w interpretacji Autorki, która wykazała wielką niejednorodność tej postaci?

- W tym wypadku przede wszystkim odchodzimy od schematycznego rozumienia postaci Don Juana. Joanna Mańkowska potraktowała Don Juana poważnie. Nie tak, jak na to zasługują prosto ujęte jego czyny, tylko jak postać literacką najwyższej miary, jeżeli idzie o pozycję w światowej literaturze. Tak się składa – choć może trochę szkoda – że w dziełach sztuki najbardziej obmierzłe typy wypadają najlepiej. Don Juan, ze względu na rodzaj i efektywność działania oczywiście imponuje także artystom i pisarze dosłownie stawali na głowie, by z tej postaci wykrzesać wszelkie możliwe profity. Jak tę postać interpretowano, co jej przypisywano, jak wykręcano i wywracano na nice jej przeżycia, doznania, uczucia, najrozmaitsze międzyludzkie układy i konteksty to właśnie książka Joanny Mańkowskiej ukazuje z wielką maestrią. Nie będę wyliczać i opisywać tych najróżniejszych odmian postaci w dziełach dosłownie dziesiątków autorów nie dlatego nawet, że brak na to tu miejsca, ale przede wszystkim, by Autorce nie podkradać jej odkryć i nie wykorzystywać znalezisk jej przebogatej kwerendy. Joanna Mańkowska jest niezwykłym i bardzo pomysłowym analitykiem, liczne jej spostrzeżenia warte są najwyższego podziwu. W dodatku ta książka, naukowa i bardzo dociekliwa, napisana jest tak, że porwie każdego inteligentnego czytelnika zarazi zaangażowaniem i zachwytem.

- Dr Joanna Mańkowska wskazuje też na nośność motywu Don Juana w literaturze i sztuce. Które z dzieł opartych na tym motywie uważa Pan Profesor za wielkie i godne najwyższej uwagi?

- W tej kwestii na pewno nie mam miarodajnych przekonań. Muszę się odwołać do własnego podwórka, ale mój sąd na temat tych akurat utworów, które wymienię, może być jednak dość obiektywny. A zatem są dwa niezwykle dla mnie ważne dzieła o Don Juanie. Pierwsze to opera Mozarta Don Giovanni, nieporównywalne z niczym arcydzieło gatunku. Muzyka genialna i zachwycająca, libretto Da Pontego też, jak na tekst do opery, wyjątkowo udane. Mozart, który był trzpiotem z charakteru, trafił tu na nieprzebrane źródło pomysłów dla swego geniuszu. Trudno tego okropnego Don Juana w Mozartowym wykonaniu nie pokochać. Ale oczywiście decyduje o tym muzyka, momentami zabawna i kpiarska, momentami szlachetna i wzniosła. Można też z tego dzieła wynieść pewne nauki moralne, co zresztą nic szczególnego, bo postać Don Juana zwykle sama się o to prosi. Tu jednak Komandor (Kamienny Gość) urasta do tak autorytarnej potęgi, że nawet dzisiejszy odbiorca powinien przeżyć, w dwóch przynajmniej scenach, niekłamany wstrząs.

Drugi utwór wiąże się bezpośrednio z powyższym, to esej Erotyka muzyczna Sørena Kierkegaarda z pierwszego tomu dzieła Albo – albo. Duński filozof zapowiada tam wielokrotnie, że dokona rozbioru Don Giovanniego Mozarta, by udowodnić, że Don Juan swoją osobowością dyktuje muzyce pewien erotyczny wymiar, który czyni tę muzyką niepowtarzalną, „genialnie zmysłową”. Nie udaje mu się to, nie tylko dlatego, że na muzyce się nie zna. Wszystko, co przy okazji opowiada na temat postaci Don Juana, niesłychanie porusza. Kierkegaard jest po prostu nieprzytomnie zakochany w samej idei Don Juana i w tej postaci. Jakby literatura nie dostarczała wzorów o prawdziwie heroicznej wielkości! Tekst jest niegłupi, ale jeszcze bardziej zabawny. Oczywiście nasuwają się ciekawe wnioski o – jak skądinąd wiadomo – wątpliwej męskości filozofa, a psychoanaliza i psychologia głębi miałyby tu wiele do powiedzenia. Esej Kierkegaarda jest fascynujący, gdyż obraca się na granicy kilku bardzo odległych dyscyplin, a do udowodnienia swych zasadniczych założeń w ogóle się nie zbliża.

- Don Juan to twór naszej kultury, która, zgodnie z Pana słowami, z wieku na wiek „zaniża loty”. Dlaczego tak się dzieje? Czy przestajemy czuć potrzebę obcowania z kulturą wysoką? – Kultura wysoka wymaga odpowiedniego przygotowania, a skoro nie ma go w szkole, a w domach słucha się disco polo, ogląda tureckie seriale i nie czyta książek – to oznacza, że kultura wysoka skazana jest na wymarcie, jak bezcenne i bezpowrotnie stracone gatunki fauny i flory?…

- To jest zagadnienie tak złożone, że moglibyśmy na jego temat odbyć odrębną potężną dyskusję. U samych podstaw przyczyn niezadowalającej sytuacji w kulturze leży oczywiście kompletne zaniedbanie i niekompetencja wychowania społeczeństwa, rozpoczynając od najmniejszego dziecka. Żeby odczuwać potrzebę obcowania z wysoką kulturą, trzeba zostać wprowadzonym w jej problematykę i w jej ducha, a przede wszystkim w historię. Trzeba być wdrożonym przez ludzi starannie przesianych i odpowiednio nagradzanych, inaczej się nie dojdzie do koniecznych rezultatów. Wysoka kultura to nie disco polo, co samo wpada wyłącznie w najbardziej tępe ucho. Nie przestajemy czuć potrzeby wysokiej kultury, tylko nikt nam tego nie uświadamia. W ostatnim półwieczu dokonała się katastrofalna zamiana miejsc kultury wysokiej i niskiej. Popkultura rozpiera się wszechwładnie, a kultura wysoka została zepchnięta na margines. Popkultura cieszy się poparciem władz i otrzymuje ogromne nakłady finansowe, podczas gdy kultura wysoka musi sobie radzić sama. Tymczasem zapomina się, że tożsamość narodowa nie zależy od nijakiej kulturowej papki, tylko od potęgi duchowej kultury wysokiej. U nas o potędze nie ma już co marzyć, ale w tej chwili trzeba ratować bodaj jej resztki. Jak? Mówiłem o tym wielokrotnie, wracając do pracy u podstaw. Kultura wysoka nigdy nie wymrze, ale zostaje coraz bardziej ograniczana do niewielkiego zbioru jednostek, pomiędzy którymi a resztą społeczeństwa powiększa się coraz bardziej dramatyczny rozziew.

- A może tak się dzieje dlatego, że współczesne tempo życia jest zbyt wielkie i masowo uciekamy od wysiłku edukacji ustawicznej, od wysiłku samodoskonalenia, oddajemy się potrzebie łatwego bezrefleksyjnego relaksu – przemęczenie codziennością, trudniejszą z dekady na dekadę?

- Oczywiście, wszystko, o czym Pani mówi, to kolejne przyczyny tego rozziewu. Ale przemęczenie czy nadmierny wysiłek ustawicznej edukacji wynikają z błędnej polityki kulturalnej. Napędza się sztucznie tempo rozwoju cywilizacji, zamiast kultury, oczywiście ze względu na wszechpotężny pieniądz, który stał się bożkiem Zachodu. Tymczasem właśnie tylko samorozwój i samodoskonalenie są podstawowymi cechami tożsamości człowieka. Bez samokształcenia przestaniemy być ludźmi cywilizowanymi i wrócimy do epoki jaskiniowców, albo znikniemy z powierzchni globu jak dinozaury. One też nie wytrzymywały tempa rozwoju. Ludzkość istnieje po to, żeby się rozwijać i doskonalić, to jest racją jej bytu, bez tego staniemy się dla natury zawadą na drodze postępu. Wszechświat się rozwija, a to, co stanie w miejscu będzie odrzucone. Ludzkość w ostatnich dekadach coraz więcej czasu poświęca na przyjemności, rozrywki, odpoczynek i relaks, a coraz mniej na pracę, na budowanie i tworzenie. Jeżeli tak dalej pójdzie, czeka nas smutny los: nie będzie po czym odpoczywać, a wówczas przyjemności i zabawa staną się mordęgą. Już się stają, a może całkiem się stały.

- A może to nasza ludzka indywidualna i społeczna ucieczka od samych siebie, od naszego wnętrza – bo trochę boimy się, co tam możemy znaleźć? Pustkę?

- Ucieczka od samych siebie jest bezwzględnie potrzebna. Ale trzeba ją rozsądnie dozować. A tymczasem wygląda na to, że tak jak kultura niska wyrugowała wysoką, jak zabawa rozpiera się kosztem działania, tak ucieczka od siebie na dobre wygna nas z nas samych i zajmie nasze miejsce. Zostawimy siebie za własnymi plecami. „Któż to nas tak odwrócił – pytał już Rilke – że wciąż jesteśmy w pozycji odchodzącego?” Musimy zacząć uważać na to, byśmy zbytnio od samych siebie nie odeszli, bo przestaniemy być gatunkiem homo sapiens.

- I tu wracamy to samego Don Juana, który u schyłku swych dni zobaczył… pustkę? A jeśli nie pustkę to – co?…

- Pustki w naturze nie ma, pustkę nauczył się produkować człowiek. We własnym wnętrzu. Tymczasem wewnętrzna pustka prowadzi od obłędu. Możliwe, że Don Juan, za karę, kiedy trafił do piekła, zobaczył pustkę. A trudno sobie chyba wyobrazić gorsze piekło niż pustka.

- Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała Paulina M. Wiśniewska

Na zdjęciach: prof. K. Lipko oraz okładka książki autorstwa dr J. Mańkowskiej, która to pozycja niebawem ukaże się na rynku księgarskim

Fot. Adam Gut

Dr M. Talarczyk: Psychoterapia – czym jest i jak działa?

„Refleksja nad narratorem własnych opowieści nie pojawia się nagle, ale zwykle nie zaprząta nas, dopóki nie usłyszymy swojego głosu odbitego od słów innych”.

Olga Tokarczuk „Czuły narrator” [1, s. 149]

Zastanawiając się nad tytułem niniejszego opracowania na temat psychoterapii, postawiłam przed sobą wyzwanie, bo tak jak nietrudno jest odpowiedzieć na pytanie, czym jest psychoterapia, tak trudniej jest określić, jak działa.

Profesor Czesław Czabała pisze: „Psychoterapia jest metodą leczenia zaburzeń psychicznych, której stosowanie wymaga wiedzy odwołującej się do wyników badań naukowych i umiejętności, których nabycie jest możliwe w wyniku uczenia się. Psychoterapia jest sztuką tylko w tym sensie, że każdy psychoterapeuta dostosowuje nabytą wiedzę i umiejętności do własnych możliwości ich używania i do potrzeb wynikających z jednostkowych problemów pacjenta” [2, s. 16].  Czabała zwraca uwagę, że pacjenci poddawani psychoterapii w różnych warunkach organizacyjnych uzyskują podobne efekty i istotną poprawę objawową. Nie potwierdziły się oczekiwania, że jedne metody psychoterapii okażą się generalnie lepsze od innych. Psychoterapia umożliwia ustąpienie objawów i wpływa na poprawę funkcjonowania, pozwala także na nabywanie nowych strategii i metod radzenia sobie z przyszłymi problemami [2].

Na przestrzeni 100 lat rozwoju psychoterapii pojawiły się nowe szkoły, zmieniało się   kliniczne zastosowanie, prowadzono wiele badań naukowych na temat skuteczności i procesu psychoterapii. Nadal poszczególne szkoły psychoterapii dążą do osiągnięcia odmiennych zmian u pacjenta, spodziewając się podobnych rezultatów, tzn. ustąpienia objawów.

Psychoterapia jest także różnie definiowana. W zależności od teoretycznego podejścia można ją określić jako:

– formę interpersonalnej perswazji,

– edukację psychospołeczną,

– technologię behawioralną,

– rodzaj przewodnictwa w zakresie zmiany samego siebie itp. [2]

Definicje psychoterapii 

Nie ma jednej obowiązującej definicji psychoterapii, tak jak nie ma jednego podejścia czy nurtu pracy terapeutycznej.

Według Norcrossa, „Psychoterapia jest świadomym i zamierzonym zastosowaniem metod klinicznych i interpersonalnych zabiegów, pochodzących ze sprawdzonych twierdzeń nauk psychologicznych, w celu towarzyszenia ludziom przy modyfikacji ich zachowań, właściwości poznawczych, emocji i/lub innych osobistych charakterystyk na takie, które wydają się uczestnikom tego procesu pożądane” [2, s. 18]. 

Urban i Ford, podsumowując poglądy różnych autorów na temat istoty psychoterapii, piszą:

„psychoterapia pozostaje nadal przemyślanym i w tej mierze planowanym sposobem interwencji w behawioralne okoliczności danej osoby, w celu korekty lub modyfikacji prezentowanej przez nią postawy wobec określonego typu trudności” [2, s. 18].

Jerzy Aleksandrowicz wskazuje, że „Psychoterapia jest to taka forma oddziaływań psychospołecznych, która ma na celu korektę zaburzeń przeżywania i zachowania, ma usunąć objawy i przyczyny choroby, w tym cechy osobowości powodujące zaburzenia przeżywania. Oddziaływania te wpływające na stan czynnościowy narządów, przeżywanie i zachowanie poprzez zmianę procesów psychicznych chorego, są wywierane w ramach relacji interpersonalnej między dwoma osobami lub w grupie, w której psychoterapeuta leczy” [2, s. 18].

Wymienione trzy definicje prezentują trzy zasadnicze różnice w rozumieniu psychoterapii.

  1. „towarzyszenie” ludziom w zmianach, które także im wydaja się pożądane” – Norcross;
  2. pomoc w modyfikacji postaw utrudniających rozwiązywanie trudnych sytuacji – Urban i Ford;
  3. „wywieranie” zmiany tych procesów psychicznych, które terapeuta uznaje za potrzebne dla korekty zaburzeń stanu czynnościowego narządów, zaburzeń przeżywania i zachowania – Aleksandrowicz.

Zmiana jest najważniejszym elementem psychoterapii. Psychoterapia jako metoda leczenia ma na celu doprowadzenie do zmian, które pozwolą na usunięcie lub zmniejszenie nasilenia objawów choroby. Zmiana zależy od kontekstu, tzn. od diagnozy, cech pacjenta, jego gotowości do zmiany, rodzaju interwencji terapeutycznych, reakcji pacjenta na te interwencje na różnych etapach procesu psychoterapii [2].

Istnieją różne szkoły psychoterapii. Są to m.in. psychoterapia psychoanalityczna, psychodynamiczna, poznawcza, humanistyczna, systemowa, a także integracja szkół terapeutycznych, czyli łączenie podejść z poszczególnych nurtów. Jak pisze Czabała, „podstawowe szkoły terapeutyczne różnią się między sobą celami psychoterapii, czyli rodzajami oczekiwanych zmian potrzebnych do poprawy objawowej” [2, s. 20].

Omówienie poszczególnych szkół psychoterapii, oczekiwanych zmian, sposobu osiągania tych zmian oraz technik terapeutycznych wykracza poza zakres tego opracowania. Zagadnienia te zostały szczegółowo omówione m.in. w książce prof. Czabały pt. Czynniki leczące w psychoterapii [2]. Różnice pracy terapeutów w poszczególnych szkołach dotyczą także częstotliwości spotkań czy długości trwania procesu terapii. Nurty te łączy rozumienie psychoterapii jako procesu i realizowanie tego procesu według określonych zasad. Tak więc jednorazowe spotkanie z terapeutą, nawet jeśli bywa pomocne, nie spełnia kryteriów procesu psychoterapii – jest to wówczas sesja diagnostyczna albo konsultacja terapeutyczna.

Czynniki leczące w psychoterapii

Do czynników leczących w psychoterapii zalicza się czynniki swoiste i nieswoiste. Te pierwsze to podejścia teoretyczne i techniki psychoterapii. Czynniki nieswoiste to przede wszystkim: relacja terapeutyczna dająca pacjentom poczucie zrozumienia, akceptacji, bezpieczeństwa i oparcia. To także osoba terapeuty – jego doświadczenie zawodowe i życiowe oraz cechy osobowości i sposób pracy. Podkreśla się, że warunkiem efektywności każdej terapii oraz skuteczności czynników swoistych jest udział czynników nieswoistych [5].

Istotny czynnik leczący w psychoterapii stanowi relacja terapeutyczna. Badacze wyróżniają jej trzy elementy [3, 4]:

  1. sojusz roboczy czyli przymierze terapeutyczne – polegające na uzgodnieniu między terapeutą a pacjentem terapii, współpracy, więzi i zaufaniu;
  2. konfiguracja przeniesienia i przeciwprzeniesienia – to mechanizmy obronne, które opisywane są w trzech definicjach, ale najkrócej mówiąc, „przeniesienie” polega na nieświadomym „przenoszeniu” na terapeutę reakcji emocjonalnych, których pacjent doświadczał wobec ważnych osób w swoim życiu. A „przeciwprzeniesienie” to reakcje terapeuty na przeniesienie pacjenta;
  3. rzeczywista relacja między terapeutą a pacjentem, na którą składają się różne czynniki po stronie pacjenta oraz terapeuty. W obszarze rzeczywistej relacji między terapeutą a pacjentem znajdują się m.in. sesja diagnostyczna, cele, kontrakt.

 Sesja diagnostyczna

W klasycznym rozumieniu diagnozy psychoterapeutycznej jednym z jej elementów jest określenie rodzaju zaburzenia w kategoriach przyjmowanych w psychopatologii (np. klasyfikacja ICD-10). Informacje wynikające z takiej diagnozy mają jednak ograniczoną wartość, nie dostarczają zbyt wielu informacji o istocie i przyczynach dysfunkcji ani o rodzaju potrzebnych oddziaływań. Znacznie więcej wynika z dostrzeżenia indywidualnej specyfiki zakłóceń przeżywania czy funkcjonowania. Przyjmuje się, że przedmiotem diagnozy psychoterapeutycznej powinny być więc przede wszystkim obecne w aktualnym przeżywaniu pacjenta dysfunkcjonalne sposoby spostrzegania i oceny rzeczywistości, fantazje i wyobrażenia, które powodują objawy zaburzenia i związane z nimi dolegliwości. Natomiast postmodernistyczne podejścia nurtu terapii systemowej, takie jak terapia narracyjna, której twórcami są Michael White oraz David Epston, negują odwoływanie się do diagnoz medycznych, przyjmując społeczno-kulturowe konteksty pracy z pacjentami. Amerykańska badaczka i terapeutka Harlen Anderson „kwestionuje stosowanie wiedzy teoretycznej i praktycznej do rozumienia osoby, uważając, że dopiero w dialogu można poznać to, co wcześniej było niewidoczne, a co jest warunkiem wyłonienia się nowych znaczeń” [5, s. 127]. Jako terapeutka od 30 lat pracująca w Klinice Psychiatrii Dzieci i Młodzieży (czyli mając doświadczenie w prowadzeniu terapii indywidualnej i rodzinnej pacjentów z takimi rozpoznaniami, jak zaburzenia hiperkinetyczne (ADCHD), zaburzenia afektywne, zaburzenia zachowania, zaburzenia emocjonalne, w tym zaburzenia obsesyjno kompulsyjne (OCD), schizofrenia i zaburzenia schizotypowe, zaburzenia odżywiania itp. a w pracy ambulatoryjnej z pacjentami dorosłymi – choroba afektywna dwubiegunowa (CHAD), zaburzenia osobowości,  itp.) nie podzielam poglądów negujących rozpoznania medyczne w psychoterapii. Bo nie mniej ważne w zrozumieniu specyfiki zaburzeń niż okoliczności sytuacyjne czy środowiskowe są czynniki endogenne (biologicznie uwarunkowane), które determinują spostrzeganie, interpretowanie, przeżywanie (a raczej zakłócenia tego przeżywania) oraz funkcjonowanie osób w każdym wieku. Uwzględnianie diagnozy w procesie psychoterapii nie oznacza koncentrowania się na objawach rozpoznania, ale na uwzględnianiu czynników, które wpływają na myśli, emocje i zachowanie pacjenta, a na które pacjent nie ma dużego wpływu w określonym przedziale czasowym. Przykładem jest depresja – a dokładniej epizod depresyjny (F32), który może mieć przebieg łagodny, umiarkowany lub ciężki, w każdym przypadku przebiegać może bez objawów somatycznych lub z objawami somatycznymi, a w przypadku ciężkiego epizodu depresji także z objawami psychotycznymi lub bez nich. Poza epizodami depresji rozpoznaje się też zaburzenia depresyjne nawracające (F33) [6]. Nieuwzględnianie takich stanów jak: osłabienie koncentracji uwagi, niska samoocena, poczucie winy i małej wartości, pesymistyczne, czarne widzenie przyszłości, zaburzenia snu, zmniejszony apetyty, myśli i czyny samobójcze jako objawów depresji może dodatkowo obciążać pacjenta za ich doświadczanie. Natomiast uwzględniania czynników biologicznych oraz rozpoznań medycznych absolutnie nie spostrzegam jako tożsame z etykietyzowaniem, choć może to dla etykietyzowania stanowić pokusę. Planuję napisać odrębną publikację na ten temat.  

Wskazane jest, aby pacjenci zgłaszający terapeucie objawy z obszaru rozpoznań medycznych byli konsultowani psychiatryczne. Do lekarza psychiatry należy decyzja, czy pacjent wymaga leczenia farmakologicznego. Jeśli tak, to leczenie przebiega wówczas dwutorowo i komplementarnie, czyli psychoterapeutycznie i farmakologicznie.

Nacisk grup społecznych, w których żyje pacjent, dominujące w nich systemy wartości i przekonania, jak i okoliczności życiowe (zwłaszcza o charakterze stresowym) mogą powodować kierowanie się błędnymi schematami poznawczymi i konfliktami intrapsychicznymi (wewnętrznymi). Choć należy pamiętać, że słowa pacjenta są jego opowieścią, pozostającą pod wpływem czynników społeczno-kulturowych, w tym też rodzinnych. Diagnoza psychoterapeutyczna obejmuje określenie okoliczności, które mogły w przeszłości – np. w okresie wczesnego dzieciństwa – wpływać na powstanie i rodzaj zaburzeń czy na kształtowanie osobowości. Ten aspekt diagnozy ma jednak większe znaczenie w zrozumieniu, jaką drogą doszło do powstania tych zaburzeń niż w poznaniu ich specyfiki, czyli tego, co decyduje o kierunkach leczenia. W toku procedur diagnostycznych pojawiają się elementy terapii. Ukierunkowanie uwagi pacjenta na obszary, których ważności i znaczenia sobie nie uświadamiał, może mieć wartość leczniczą. Analogicznie proces diagnostyczny jest stale obecny w czasie terapii. Każda wypowiedź pacjenta i każde jego zachowanie zwiększają wiedzę o nim i o mechanizmach wywołujących zaburzenia, poszerzając i weryfikując diagnozę. Skuteczne sterowanie procesem psychoterapii wymaga więc od terapeuty nie tylko wcześniejszego zbudowania hipotez dotyczących zaburzeń pacjenta, ale i ciągłego formułowania tych hipotez na nowo, stosownie do nowych informacji wynikających z nich.

Kontrakt i cel

W ramach sesji diagnostycznej omawiane są oczekiwania pacjenta oraz formułowane cele psychoterapii, zawierany jest też kontrakt z pacjentem. Kontrakt obejmuje: przebieg procesu psychoterapii, czas trwania sesji, ich częstotliwość, informacje zwrotne o terapii udzielane przez pacjenta czy rodzinę, zasady informowania o odwołaniu sesji, odpłatności za sesje, w tym koszty za nieobecność na nieodwołanej sesji a także obowiązujące terapeutę zasady dotyczące tajemnicy. Na cel psychoterapii składają się oczekiwania pacjenta oraz oferta pracy terapeutycznej ze strony terapeuty.

Jak psychoterapia działa, czyli o badaniach psychoterapii                                  

Temat dotyczący badań psychoterapii oraz interpretacje ich wyników budzą kontrowersje w środowisku psychoterapeutów. Dr Feliks Matusiak i prof. Barbara Józefik poddają refleksji status dziedziny psychoterapii w świecie nauki i jej miejsce w systemie społecznym. Jak piszą: „Psychoterapię bowiem umiejscawia się często pomiędzy naukami humanistycznymi i naukami medycznymi. Jako metoda leczenia związana jest ze światem pacjentów, systemem opieki zdrowotnej, publicznym płatnikiem czy firmami ubezpieczeniowymi. Jako metoda rozwoju własnego przynależy raczej klientom, zaciszom gabinetów, stroniąc od struktur sektora publicznego” [7, s. 9]. W procedurach badania leków stosowane są badania z randomizacją, polegające na losowym przydzielaniu pacjentów do grupy badawczej lub kontrolnej, przy dodatkowo częstym zaślepieniu próby – tak aby pacjenci ani badacze nie wiedzieli, kto dostaje lek, a kto placebo. Tak przeprowadzane badania pozwalają na w miarę wiarygodną ocenę efektu działania leków. Matusiak i Józefik wskazują, że stosowanie tego typu badań w obszarze psychoterapii polegałaby na badaniu „dużej grupy pacjentów z tym samym rozpoznaniem, z podobnymi objawami, bez zaburzeń współistniejących, poddanych identycznym procesom terapeutycznym, bez dodatkowych form leczenia (np. farmakoterapii) i dodatkowo zmotywowanych do leczenia. (…) Aby badanie tą metodą było możliwe, konieczna jest duża liczba osób badanych w porównywalnym stanie, poddanych porównywalnemu oddziaływaniu, najlepiej niezakłóconemu innymi oddziaływaniami” [7, s. 9].

Cenne różnicowanie w 1995 roku wprowadził Seligman, wyodrębniając badania na:

1) badania skuteczności (efficacy studies) – czyli badania w kontrolowanych warunkach, takich jak randomizowane badanie kliniczne z grupą kontrolną/porównawczą;

2) badania efektywności (effectiveness studies) – czyli badania naturalistyczne odzwierciedlające codzienną praktykę bez grup kontrolnych [7].

Podzielam poglądy badaczy i psychoterapeutów sceptycznych wobec traktowania badań psychoterapii w sposób analogiczny do procedur badania leków. Szerzej opisałam swoje stanowisko w artykule Komplementarne stosowanie psychoterapii w procesie leczenia pacjentek z rozpoznaniem jadłowstrętu psychicznego oraz refleksje dotyczące badań opartych o praktykę terapeutyczną opublikowanym w kwartalniku „Psychoterapia” [8].

W ostatnich latach popularne są także badania dotyczące neurobrazowania struktury i funkcji mózgu, pozwalające obserwować czynności mózgu podczas różnych procesów, np. psychoterapii. Przegląd dostępnej wiedzy pozwala mówić o dialogu pomiędzy neuronauką a psychoterapią. W artykule Neurobiologiczne aspekty psychoterapii Małgorzata Pawłowska pisze: „Psychoterapia już dawno udowodniła swoją skuteczność i nie potrzebuje w tym celu dodatkowych «dowodów» z dziedziny neurobiologii. Obecnie obserwuje się entuzjastyczne podejście do współpracy obu dziedzin, co widać w pomysłach monitorowania psychoterapii przez Kandela czy tworzenia psychoterapii opartej na neurobiologicznych przesłankach. (…) Na obecnym etapie wiedzy mechanizmy psychoterapii na poziomie neuronalnym są spekulatywne. Można natomiast przyjąć, że praca psychoterapeutyczna wiąże się ze zmianami na poziomie umysłu oraz połączeń między neuronami. (…) Byłoby iluzją oczekiwać, że interpersonalny proces zachodzący w czasie trwania psychoterapii może być kiedykolwiek kompletnie opisany za pomocą fizjologii mózgu” [9].

Podsumowanie

Podsumowując, przytoczę refleksję, którą podzieliłam się we wspomnianym artykule Komplementarne stosowanie psychoterapii…, że przyszłość psychoterapii, także w kontekście badań, „zależy, od rodzaju nauki, z perspektywy której psychoterapia jest rozpatrywana. W obszarze nauk medycznych o naukowości psychoterapii prawdopodobnie decydować będą badania oparte na dowodach (EBM). Czy będzie też tak w obszarze nauk humanistycznych? Pojawia się więc kolejne pytanie, czy i w jakim zakresie nauki humanistyczne znajdą zastosowanie i uznanie w obszarze nauk medycznych? Jeżeli warunkiem uznania psychoterapii jako nauki byłby wymóg badania jej skuteczności, to nasuwają się wątpliwości dotyczące kompleksowego (o wieloczynnikowym oddziaływaniu) leczniczego zastosowania psychoterapii” [8, s. 45]. W wymienionym tekście przywołuję także słowa prof. Andrzeja Friszke, który zwraca uwagę, że „polskiej inteligencji, twórcom kultury i nauki grozi ucieczka w kręgi międzynarodowych baz punktowych, zamkniętych obiegów «nauki dla nauki» i zabieganie o «punktozę»” [10]. Mimo że Friszke w swoim wykładzie nie odnosi się do psychoterapii, to jego słowa skłaniają do refleksji, czy obawy o „punktozę” grożącą naukom humanistycznym dotyczą także psychoterapii? Nasuwa się więc pytanie: czy zabieganie o punkty za publikacje, a więc również o wyniki badań, może stanowić zagrożenie sprowadzenia psychoterapii do pomiarów punktowych?

Niezależnie od dylematów dotyczących badań psychoterapia pozostaje jedną z metod leczenia wielu zaburzeń psychicznych i psychosomatycznych, a poza obszarem medycznym ma także istotny wpływ na jakość życia i poprawę funkcjonowania osób z niej korzystających. A jako konkretny przykład z własnej praktyki terapeutycznej wskażę, że gdyby nie psychoterapia prowadzona w formie indywidualnej i rodzinnej, być może z kilkuset pacjentek z rozpoznaniem anoreksji psychicznej, które leczyłam terapeutycznie, nie wszystkie przeżyłyby chorobę.

                     

    Wybrane źródła:

  1. Tokarczuk O. Czuły narrator. Kraków: Wydawnictwo Literackie; 2020.
  2. Czabała JC. Czynniki leczące w psychoterapii. Warszawa: Wydawnictwo Naukowe PWN; 2006.
  3. Geslo CJ, Hayes JA. Relacja psychoterapeutyczna. Gdańsk: GWP; 2004,
  4. Sass-Stańczak K, Czabała JC. Relacja terapeutyczna – co na nią wpływa i jak ona wpływa na proces psychoterapii? Psychoterapia 2015/1
  5. Bomba J. Integracja leczenia – próba syntezy. W: Namysłowska I (red.) Psychiatria dzieci i młodzieży. Warszawa: Wydawnictwo Lekarskie PZWL; 2012.
  6. Klasyfikacja zaburzeń psychicznych i zaburzeń zachowania w ICD-10. Kraków–Warszawa: Uniwersyteckie Wydawnictwo Medyczne „Vesalius” Instytut Psychiatrii i Neurologii; 2000.
  7. Matusiak F, Józefik B. Wokół psychoterapii, w tym psychoterapii dzieci i młodzieży: pytania, wyzwania, kontrowersje. Psychoter. 2019; 190(3): 5–16.
  8. Talarczyk M. Komplementarne stosowanie psychoterapii w procesie leczenia pacjentek z rozpoznaniem jadłowstrętu psychicznego oraz refleksje dotyczące badań opartych o praktykę terapeutyczną. Psychoterapia 2020; 193(2): 33–47.
  9. Pawłowska M. Neurobiologiczne aspekty psychoterapii. https://www.psychiatria.pl/artykul/neurobiologiczne-aspekty-psychoterapii/5394
  10. Friszke A. Wykład z 28.11.2019, https://oko.press/prof-friszke-nie-mozemy-zamilknac/?fbclid=IwAR1-4OStGO6VUVBvw3eSz8vbzlCXQgxDIlhH0b-1Q2175KSZ pFRnfuTTEG8.

Dr Małgorzata Talarczyk – specjalista psychologii klinicznej, psychoterapeuta – Certyfikat Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego, terapeuta systemowy i rodzinny – Certyfikat  nadany przez Międzynarodowe Towarzystwo Terapii Systemowej INST (Niemcy-Heidelberg) oraz Saarlandzkie Towarzystwo Terapii Systemowej SGST (INST/ SGST), konsultant psychologii klinicznej dziecka – Certyfikat Polskiego Towarzystwa Psychologicznego..
www.system-terapia.pl

Na zdjęciu autorka podczas wykładu na konferencji poświęconej zaburzeniom odżywiana. Poznań, 05/2018.

SONY DSC

Dr J. Stojer-Polańska, M. Rokus: „Długotrwałe zaginięcia to trudny problem społeczny”

Dr Joanna Stojer-Polańska, kryminalistyk, nasza Autorka często proszona jest o komentarz w sprawach dotyczących zaginięć. Jak podkreśla, to bardzo złożone zagadnienie, bolesne dla rodzin i trudne społecznie. W tych zaginięciach, gdzie zachodzi podejrzenie, że mogło dojść do utonięcia, interweniuje specjalistyczna grupa płetwonurków, której szefuje Maciej Rokus. Teksty obojga naszych Autorów można znaleźć w serii pt. Przypadki kryminalne. 

- W programie „Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie” tym razem dyskusja o identyfikacji człowieka. Zdarzają się sytuacje, kiedy zostają odnalezione zwłoki osoby, której tożsamość pozostaje nieznana. Wydaje się, że obecnie istnieją możliwości identyfikacji, ale jeśli zaginięcie pozostaje niezgłoszone, bywa to trudne. Z jednej strony istnieje problem zaginięć, a z drugiej strony są takie zdarzenia, kiedy jest odnalezienie, ale brak ustalonej tożsamości. Jeden i drugi problem wymaga działania, celem rozwiązania zagadki – podkreśla dr Joanna Stojer-Polańska.

Link do programu:

https://vod.tvp.pl/video/ktokolwiek-widzial,20022021,52127585

- Długotrwałe zaginięcia to trudny problem społeczny. Tym razem policjanci z krakowskiego archiwum X wracają do sprawy zaginionej Joanny. Jej rodzina nadal czeka na wiadomość, co się stało. Warto wracać do spraw, nawet jeśli wydają się trudne do rozwiązania po latach – stwierdza dr J. Stojer-Polańska.

Fragment programu – na zdjęciu.

Link do programu:

https://www.youtube.com/watch?v=-vtMvanMmHw&t=5s

Płetwonurkowie wkraczają do akcji, gdy potrzebna jest ich specjalistyczna pomoc, wyszkolenie i umiejętności. M. Rokus ma duże doświadczenie i pomógł już rozwiązać wiele niemal beznadziejnych spraw zaginięć.

Link do programu:

https://www.youtube.com/watch?v=BfQ8LNnx124

Seria „Przypadków kryminalnych” z tekstami dr J. Stojer-Polańskiej oraz M. Rokusa -  jest dostępna w naszej e-księgarni, wybrane pozycje:

Dr M. Talarczyk: Aby dziecko nie dźwigało samo ciężaru rodziny, czyli o potrzebie terapii rodzinnej

Jako terapeutce pracującej z rodzinami trudno mi nie wspomnieć o genezie i strukturze takiej terapii, tak więc kilka słów na ten temat.

Terapia rodzin zaczęła być stosowana w latach 50. XX wieku, początkowo w leczeniu dzieci i młodzieży, później także w odniesieniu do osób dorosłych, choć nadal jest adresowana głównie do rodzin z dziećmi i nastolatkami. Sądzę, że za prekursorkę pracy terapeutycznej z rodziną uznać można Annę Freud (1895-1982), która mimo że nie pracowała systemowo, to podkreślała znaczenie współpracy z rodzicami dziecięcego pacjenta. Anna Freud podobnie jak jej ojciec Zygmunt Freud prowadziła terapię w nurcie psychoanalitycznym.

Do rozwoju terapii rodzin w Polsce przyczyniło się grono osób, choć nie wszyscy propagują tę formę psychoterapii poprzez publikacje naukowe. Wśród publikujących są prof. Maria Orwid (1930-2009), prof. Irena Namysłowska, prof. Barbara Józefik, prof. Bogdan de Barbaro. Dlatego też pisząc o terapii rodzinnej, trudno mi pominąć szczególnie ważne wypowiedzi dotyczące terapii rodzin wymienionych terapeutów rodzinnych pracujących z dziećmi i młodzieżą.

Terapia rodzin jest także przedmiotem badań oraz edukacji Sekcji Naukowej Terapii Rodzin Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego, która powstała w 1998 roku, z przekształcenia Komisji ds. Psychiatrii Rodziny PTP. Pierwszą przewodniczącą Zarządu była prof. dr hab. Maria Orwid. Powołanie Sekcji było konsekwencją wieloletnich zainteresowań problematyką terapii rodzin grupy psychoterapeutów głównie wywodzących się z Sekcji Psychoterapii PTP, ich wieloletniej pracy terapeutycznej, prowadzonych od lat 70. badań nad rodzinami, a od lat 90. szkoleń w terapii rodzin [1].

Szkolenia w zakresie terapii rodzin od wielu lat prowadzi także Wielkopolskie Towarzystwo Terapii Systemowej (WTTS), które powstało w 1993 roku w Poznaniu. WTTS zajmuje się propagowaniem wiedzy z zakresu terapii systemowej, organizując i prowadząc szkolenia, warsztaty i fora. Razem z członkami WTTS miałam przyjemność szkolić się w latach 1993-1996 u wielu terapeutów systemowych (takich jak m.in. L. Boscolo, M. Gróne, F. Simon, A, Retzer, G. Weber), uzyskując certyfikat potwierdzający kwalifikacje do samodzielnego prowadzenia poradnictwa i terapii systemowej wydany przez Saarlandzkie Towarzystwo Terapii Systemowej (SGST, Niemcy) pod patronatem Międzynarodowego Towarzystwa Terapii Systemowej (IGST, Niemcy) [2].

Profesor Maria Orwid od początku swojej pracy rozwijała terapię dzieci i młodzieży, w tym także terapię rodzinną w Klinice Psychiatrii Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie [3]. Zwracała m.in. uwagę na znaczenie sesji diagnostycznej w terapii rodzin, pisząc: „Przy zastosowaniu podejścia holistycznego do leczenia terapia rodzinna odgrywa coraz większą rolę, gdyż wywiad rodzinny staje się metodą pragmatycznie szybkiego, skutecznego odsłonięcia kontekstu psychospołecznego, w jakim rozwijają się zaburzenia. Jak potwierdzają to własne doświadczenia, nawet jeżeli w toku leczenia nie dochodzi do dalszej regularnej terapii rodzinnej, jednorazowe spotkanie z rodziną jest diagnostycznie na tyle cenne, że powinno być zawsze brane pod uwagę we wstępnej fazie leczenia i układania planu terapeutycznego” [4, s. 159].

W praktyce terapeutycznej, w zespole Kliniki Psychiatrii Dzieci i Młodzieży UM w Poznaniu, w której pracuję, często doświadczamy ważnego znaczenia sesji diagnostycznej. Od kilku lat prowadzę wyłącznie sesje diagnostyczne, bo na inną formę ambulatoryjnej pracy terapeutycznej szpital nie ma kontraktu z NFZ. Niestety, od roku pandemia i związany z nią reżim epidemiczny pozbawiły pacjentów tej możliwości korzystania z terapii, bo w związku z zakazem odwiedzin rodzice nie mogą przebywać na terenie kliniki. Natomiast znacznie wcześniej, bo od lat 90. XX wieku, rodziny hospitalizowanych pacjentów po wypisie dziecka ze szpitala korzystały z półrocznej terapii rodzinnej. Wówczas terapię rodzinną prowadziłam w teamach (duetach) z mgr Elżbietą Michalak (psychologiem i terapeutką) oraz psychiatrami i jednocześnie psychoterapeutami – dr. n. med. Rafałem Antkowiakiem i dr. n. med. Romanem Ciesielskim. Pracowaliśmy wówczas z obserwatorami, którzy przyglądali się sesjom za lustrem weneckim, a czasami tworzyliśmy tzw. zespół reflektujący, czyli zapraszaliśmy obserwatorów do dzielenia się swoimi komentarzami na temat przebiegu rozmowy i rozumienia sytuacji terapeutycznej. Z biegiem lat doszło do zmian kadrowych w zespole, koleżanka przeszła na emeryturę, a koledzy odeszli z kliniki, więc terapię rodzin prowadziłam i nadal (poza czasem pandemii) prowadzę sama.

Profesor Irena Namysłowska, mówiąc o rodzinie, zwraca uwagę, że: „Trzeba pamiętać, że rodzina jako system to coś więcej niż prosta suma osób, które się na niego składają. Osoby te połączone są bądź specyficzna strukturą, szczególnymi emocjami, sposobem komunikacji, strategiami radzenia sobie z problemem, bądź wreszcie przekazami transgeneracyjnymi obojga rodziców” [5, s. 115]. W cytowanej opinii zasygnalizowane są różne podejścia, szkoły i modela w stale rozwijającym się myśleniu systemowym. W interesującej książce-wywiadzie pt. „Od rodziny nie można uciec” profesor Namysłowska zaznacza też, że „Nawet jeżeli nie mamy partnera czy partnerki, jeśli zmarli nasi rodzice, to ta nasza rodzina gdzieś potencjalnie istnieje. Nie mam tu na myśli bliskich zmarłych, którzy żyją w naszej pamięci. Chodzi o coś zupełnie innego: o więzi i przekazy rodzinne. Okazuje się, że cała nasza przeszłość rodzinna może mieć ogromny wpływ na to, jak się zachowujemy i co czujemy. Stąd wniosek, że z rodzina nigdy nie można się rozstać…” [5, s. 13]. Tak rozumiana rodzina żyjąca w nas to temat poruszany w terapii indywidualnej dorosłych lub terapii par, prowadzonej w różnych nurtach psychoterapii, także poza nurtem systemowym.

Profesor Barbara Józefik w swoich opracowaniach zwraca uwagę, że na rozwój terapii rodzinnej wpłynęły konstruktywizm i konstrukcjonizm społeczny, idee narracyjne oraz perspektywa feministyczna. Konstruktywizm zajmujący się m.in. relacją między wiedzą a rzeczywistością w perspektywie ewolucyjnej pozwala zrozumieć, jak terapeuta tworzy obraz rodziny oraz jak rodzina tworzy obraz świata. Konstrukcjonizm społeczny zakłada, że rzeczywistość społeczna jest tworzona przez dyskurs: słowo i wspólne działanie [6]. Jak pisze Józefik, „Perspektywa konstukcjonistyczna zakłada, że to, czego doświadczamy, w istocie interpretujemy w odniesieniu do przekazów kultury, w której żyjemy, w jej ramach tworzymy opowieści i o swoim życiu i świecie. Procesy tworzenia rzeczywistości są jednocześnie elementami społecznego konstruowania rzeczywistości. Poprzez dzielenie się «kodami kulturowymi» kolejne pokolenia są włączane do uzgodnionej narracyjnej rzeczywistości” [6, s. 122]. Józefik za badaczkami feministycznymi podkreśla także znaczenie perspektywy feministycznej w terapii rodzin. Perspektywa ta wskazuje na znaczenie kultury patriarchalnej, w ramach której kobieta przyjmuje podrzędną pozycję w stosunku do mężczyzny, co wiąże się z pełnieniem ról psychospołecznych, m.in. łączeniem roli matki z ambicjami zawodowymi. Kobieta pozostaje także w opresji społecznych oczekiwań dotyczących jej funkcjonowania oraz wyglądu, czyli w obecnej kulturze – szczupłości [6].

Uwzględnianie konstruktywizmu i konstrukcjonizmu, a także perspektywy feministycznej wpłynęło na spostrzeganie rodziny, rozumienie problemu, stawianie pytań oraz pozycje i role terapeuty. Terapeuta z roli „eksperta” stał się współtworzącym dialog z rodziną, a pytanie „jaka jest rodzina?” zastąpiło pytanie „jak terapeuta poznaje rodzinę?”.

Tak jak nie ma jednej psychoterapii, bo istnieją jej różne nurty/paradygmaty, np. psychoanalityczny, psychodynamiczny, poznawczy, skoncentrowany na rozwiązaniach systemowy czy integracyjny, tak nie ma jednego podejścia w systemowej terapii rodzin. W rozwijającej się przez lata terapii systemowej wyodrębnia się podejścia: strukturalne, strategiczne, integracyjno-komunikacyjne, klasyczną szkołę mediolańską, terapię transgenesracyjną Bowena, terapię kontekstualną Boszormenya-Naagy, model Sterlina, terapię narracyjną White’a, postmediolańską terapię rodzin, terapię z zastosowaniem zespołu reflektującego Toma Andersena, systemy oparte na współpracy językowej Harlen Anderson i Harry Goolishiana, podejście zorientowane na rozwiązanie [7]. Zdaję sobie sprawę, że wymienione podejścia terapii systemowej niewiele mówią osobom niepracującym w tym nurcie, jednak sygnalizują różnorodność i rozwój myślenia systemowego, od wczesnych podejść systemowych, przez nurt transgeneracyjny do podejścia konstrukjonistyczno-narracyjnego [4]. Niektóre z tych podejść są obecnie rzadziej stosowane, inne częściej, ale terapeuta rodzinny ma wybór perspektywy, z której przygląda się, towarzyszy i pracuje z rodziną nad rozwiązywaniem problemu. Rolą terapeuty rodzinnego nie jest „naprawa” rodziny, szukanie przyczyn czy identyfikowanie „odpowiedzialnych” za problem. Rodzina traktowana jest jak kultura, która ma swoje „opowieści”, swoje historie transgeneracyjne, swój sposób narracji i nadawania sensu problemom czy objawom. W zależności od potrzeb rodziny i fazy jej rozwoju terapeuta może korzystać z różnych sposobów pracy terapeutycznej z nią. Faza cyklu życia rodziny to poszczególne etapy jej rozwoju, od pary bez dziecka, przez rodzinę z dzieckiem w wieku niemowlęcym, przedszkolnym, wczesnoszkolnym, nastoletnim czy opuszczającym rodzinę. W każdej z tych faz cyklu rodzina przechodzi kryzysy rozwojowe, ale może także doświadczać zmian traumatycznych, takich jak choroba, rozwód, śmierć czy bankructwo, które zatrzymują rozwój rodziny.

Terapeuta rodzinny we współpracy z rodziną uwzględnia więc różne czynniki mające wpływ na jej funkcjonowanie, w tym: „mapy” spostrzegania rzeczywistości, narrację – czyli opowieści (również na temat problemu), delegacje –  czyli delegowanie osoby (często dziecka) do pełnienia określonych ról psychospołecznych czy zdobywania osiągnięć, przekazy transgeneracyjne (międzypokoleniowe) dotyczące m.in. oczekiwań i wartości, a także fazę cyklu życia rodziny.

W różnych zaburzeniach psychicznych wyodrębnia się czynniki predysponujące, wyzwalające i podtrzymujące. W terapii rodzinnej nie szuka się przyczyn, lecz stara się zrozumieć, jakie funkcje w rodzinie mogą pełnić objawy czy problemy, jakie czynniki rodzinne mogą je wyzwalać, jakie czynniki podtrzymują, w jaki sposób można zmienić to, co rodzinie przeszkadza lub zatrzymuje ją w przechodzeniu do kolejnego etapu rozwoju.

Można zadać pytanie: kiedy i komu potrzebna jest terapia rodzinna?

W oparciu o praktykę terapeutyczną uważam, że w przypadku każdego zgłoszonego przez rodziców problemu dotyczącego dziecka czy nastolatka wskazana jest rodzinna sesja diagnostyczna. Przeprowadzając rozmowę, osobno z podsystemem rodziców i dzieckiem oraz wspólnie z rodziną, terapeuta ma możliwość przyjrzeć się, jak poszczególni członkowie rodziny postrzegają zgłoszony problem i jakie nadają mu znaczenie. Terapeuta rodzinny często toczy dialog w dwóch obszarach, tj. dialog z rodziną oraz dialog wewnętrzny polegający m.in. na stawianiu hipotez. Tym wewnętrznym dialogiem może się dzielić z rodziną w zależności od etapu procesu terapii. Dla dziecka rodzina jest jedynym modelem życia, jedyną kulturą, jaką zna, jedynym sposobem komunikacji, okazywania emocji, rozumienia sytuacji. W wielu dziecięcych problemach czy zaburzeniach prowadzenie wyłącznie indywidualnej psychoterapii, bez terapii rodzinnej, może być nadmiernym obciążeniem dziecka nie tylko „jego” problemem, ale także ciężarem nierozpoznanych i nienazwanych wielopokoleniowych przekazów, oczekiwań czy delegacji rodzinnych – czyli określonych oczekiwań dotyczących przyszłości członka rodziny . Znaczenie rodziny w życiu dziecka jest nie do przecenienia, bo wszystko, co w niej dzieje się albo się nie dzieje, czyli np. brak wystarczającej ilości rozmów, bliskości czy inne frustracje mają wpływ na dziecko i pozostałych członków rodziny. Z jednej strony sposób zachowania, reagowania, mówienia czy milczenia matki, ojca, rodzeństwa ma wpływ na to, z czym zmaga się dziecko. A z drugiej strony każde zachowanie, wypowiedź lub zaniechanie ze strony dziecka wpływa na funkcjonowanie każdego członka rodziny. Na tym polega cyrkularne rozumienie przyczynowości w terapii rodzin. Dlatego trudno mi sobie wyobrazić prowadzenie wyłącznie terapii indywidualnej z dzieckiem, bez współpracy z jego rodziną, szczególnie w takich zaburzeniach, jak: zaburzenia hiperkinetyczne (zespoły nadpobudliwości ruchowej), zaburzenia zachowania, zaburzenia emocjonalne (depresja, lęk przed separacją, lęk społecznym fobie, rywalizację z rodzeństwem), zaburzenia funkcjonowania społecznego (mutyzm wybiórczy, zaburzenia przywiązania), tiki, moczenie mimowolne, zanieczyszczanie się, zaburzenia odżywiania w niemowlęctwie i dzieciństwie, jąkanie czy inne zaburzenia i problemy rozpoczynające się zwykle w dzieciństwie i wieku młodzieńczym [8]. W przypadku zaburzeń występujących u młodzieży, takich jak depresja, choroba afektywna dwubiegunowa, schizofrenia czy zaburzenia odżywiania, również poza indywidualną terapią wskazana jest terapia rodzinna. Natomiast w sytuacji zgłaszanych przez młodzież problemów dotyczących m.in. niskiej samooceny, braku czy trudnych relacji z rówieśnikami, rozstania z ważnym rówieśnikiem itp. poza rodzinną sesją diagnostyczną w niektórych przypadkach psychoterapia indywidualna może okazać się wystarczająca. Przy czym obie formy terapii – indywidualna i rodzinna – nie wykluczają się i mogą być prowadzone równolegle.

Terapeuta rodzinny nie jest ekspertem w tym znaczeniu, że wie, skąd wziął się problem i jak go rozwiązać. Terapeuta nie proponuje rodzinie zmiany modelu życia, nie edukuje, jak rozwiązywać trudności, nie mówi, co jest dobre, a co złe, co korzystne, a co niekorzystne. To rodzina zna swoje możliwości i zasoby i wie, kiedy będzie gotowa na zmiany, choć często nie zna strategii zmian i nie ma narzędzi do ich wprowadzenia Jak podkreśla Harlen Anderson, terapeuta rodzinny jest ekspertem od rozmowy i dialogu. Ale praktyka terapeutyczna pokazuje, że są problemy i rodziny, w których terapeuta pomaga stawiać granice, zmieniać pozycje członków rodziny w podsystemach (dzieci – rodzice) czy przekształcać lub rozwijać komunikację zgodnie z oczekiwaniami rodziny oraz jej możliwościami i gotowością do zmiany.

 

Źródła

  1. http://www.sntr.org.pl/
  2. https://www.wtts.edu.pl/
  3. http://www.psychoterapiaptp.pl/uploads/PT2009n1s95NEKROLOG.pdf
  4. Orwid M, Pietruszewski K. Psychiatria dzieci i młodzieży. Kraków: Wydawnictwo

Uniwersytetu Jagiellońskiego; 1993.

  1. Namysłowska I. Od rodziny nie można uciec. Warszawa: Biblioteka „Więzi” Tom 363; 2020.
  2. Józefik B. Kultura, ciało, (nie)jedzenie. Terapia. Kraków: Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego; 2014.
  3. Józefik B. Terapia rodzin. W: Psychiatria dzieci i młodzieży (red.) Namysłowska I. Warszawa: Wydawnictwo Lekarskie PZWL; 2012.
  4. Klasyfikacja zaburzeń psychicznych i zaburzeń zachowania w ICD-10. Kraków–Warszawa: Uniwersyteckie Wydawnictwo Medyczne „Vesalius” Instytut Psychiatrii i Neurologii; 2000.

 

Dr M. Talarczyk – specjalista psychologii klinicznej, certyfikowany psychoterapeuta, terapeuta rodzinny, konsultant psychologii klinicznej dziecka.

www.system-terapia.pl

 

Zdjęcie z albumu rodzinnego autorki.

Dr M. Talarczyk: Trudna rola dziecka w roli „dorosłego”

Dr M. Talarczyk o odwróceniu ról – dziecka i rodzica…

„Testament” – Hanna Dikta

załóż krótką sukienkę – mówiłaś

kiedy inne matki

kazały ubierać się skromnie

pozwalałaś mi chodzić w za szerokich swetrach ojca

i na obcasach

pozwalałaś czytać książki dla dorosłych

słuchać godzinami wynurzeń ciotki L. o mężczyznach

wdychać dym tytoniowy i żal

miałam czternaście lat

wiedziałam już

czym jest nerwica lekomania zdrada

i co czuje kobieta

która w trzydzieste urodziny

ląduje pod stołem

załóż krótką sukienką

za szeroki sweter taty obcasy – mówiłaś

słuchaj opowieści ciotki L. o mężczyznach

bądź kim chcesz [1].

 

Rozpoczynając tekst poruszającym wierszem Hanny Dikty, chcę w ramach popularyzowania psychologii i psychoterapii zwrócić uwagę na szczególnie trudną dla dzieci sytuację, jaką jest uwikłanie i obciążenie go rolą dorosłego poprzez parentyfikację, ale także inne formy.

Parentyfiakcja

Pod względem etymologicznym pojęcie to składa się z dwóch łacińskich słów: parentes („rodzice”) i facere („robić”). Dochodzi do niej wówczas, gdy dziecko przejmuje na siebie zadania, obowiązki i odpowiedzialność za swoich rodziców, rzadziej za innych członków rodziny [2].

Nancy D. Chase, terapeutka i badaczka zajmująca się tym zjawiskiem, definiuje parentyfikację jako sytuację, w której dziecko poświęca własne potrzeby – uwagi, bezpieczeństwa i uzyskiwania wsparcia w rozwoju – po to, by dostosować się do instrumentalnych lub emocjonalnych potrzeb rodzica i troszczyć się o nie.

Psychoterapeuci nierzadko w retrospektywnych rozmowach rozpoznają u dorosłych pacjentów/klientów doświadczanie przez nich w dzieciństwie pełnienia roli osoby dorosłej. W Polsce tym zagadnieniem badawczo zajmuje się profesor Katarzyna Schier [3]. Wskazuje ona: „Parentyfikacja to taka sytuacja, kiedy dziecko spełnia potrzeby rodzica w dwóch obszarach. Pierwszy z nich to obszar działania i obowiązków. Dziecko nieustannie zajmuje się rodzeństwem, robi zakupy, sprząta cały dom, jest tłumaczem, niekiedy też musi zarabiać pieniądze. Drugi obszar to emocjonalne odwrócenie ról. Mamy z nim do czynienia wtedy, gdy dziecko zajmuje się stanami umysłu i emocjami rodzica, jest buforem lub mediatorem w relacji pomiędzy rodzicami, ratuje dorosłego, który doświadcza czegoś trudnego, na przykład cierpi na depresję albo też jego zadaniem jest wyrażanie nieustannego podziwu dla opiekuna. Zdecydowanie to właśnie ta druga forma parentyfikacji, emocjonalna, jest większym obciążeniem dla dziecka. (…) Pamiętajmy jednak, żeby oddzielać zjawisko parentyfikacji od poważnych niekiedy obowiązków dziecka w rodzinie, która jest w sytuacji kryzysowej; dziecko włącza się w niej w sprawy dorosłych. Może wtedy rozwinąć poczucie odpowiedzialności. Parentyfikacja ma natomiast charakter destrukcyjny i prowadzi do poważnych konsekwencji. Ważne jest, żeby zobaczyć, czy z powodu jakiejś kryzysowej sytuacji dziecko było dzielne i rodzina to doceniła, czy też mamy do czynienia z procesem, który jest ukrytą przemocą. Istotnym kryterium jest tu, między innymi, jawność funkcji pełnionych przez dziecko” [4].

 

Pracując jako terapeuta rodzinny, dostrzegam poza parentyfikacją także mniej jawne i mniej oczywiste sposoby wikłania dziecka w obszar funkcjonowania dorosłych. Wyodrębniam dwie formy. Jedna to znana terapeutom rodzinnym koalicja lub triangulacja z jednym z rodziców. Drugą formą jest pozornie niezauważalne zapraszanie dziecka do roli partnera obojga rodziców.

W podejściu systemowym terapii rodzin (przypominam: to coś innego niż ustawienia systemowe Berta Hllingera) zwraca się uwagę na granice w systemie rodzinnym i granice w podsystemach.

Zatarte granice wewnętrzne w systemie rodzinnym – koalicje i triangulacje

W systemowej terapii rodzin wyodrębnia się kilka podejść. Jednym z nich jest podejście strukturalne. Twórcą strukturalnej terapii rodzin jest Salvador Minuchin (1921-2015). W funkcjonowaniu rodzin strukturalnie wyodrębnia się podsystemy i granice zewnętrze oraz wewnętrzne. Granice zewnętrze oddzielają rodzinę tzw. małą czy nuklearną, czyli rodziców i dzieci, od świata zewnętrznego, w tym też od rodziny generacyjnej, czyli dziadków i szerszej rodziny. Natomiast granice wewnętrzne to granice między podsystemami i jednostkami. Podsystemy dotyczą dorosłych oraz dzieci, podsystem dorosłych to małżeństwo i rodzice, podsystem dzieci – to rodzeństwo lub dziecko. Rodziny o zatartych granicach wewnętrznych określa się rodzinami uwikłanymi. W tak funkcjonujących rodzinach dziecko zostaje włączone, uwikłane w konflikt między rodzicami. Włączenie dziecka w ten konflikt może polegać na wciąganiu go do koalicji, czyli oczekiwaniu, aby opowiedziało się po stronie jednego z rodziców, a tym samym przeciwko drugiemu, albo było mediatorem między rodzicami. Koalicja jest zwykle stała, a narracyjnie przejawia się np. w słowach: „córka zawsze stoi po stronie mamy/żony” „syn popiera we wszystkim ojca/męża” „syn/córka zawsze wspiera matkę/ojca’. Natomiast w sytuacji triangulacji dziecko musi nieustannie określać swoje stanowisko wobec rodziców [5]. Jednym z przykładów z mojej praktyki była sytuacja pacjenta, 12-letniego chłopca z zaburzeniami psychosomatycznymi, którego rodzice prosili o rozstrzyganie w różnych decyzyjnych sprawach. Na przykład miał zdecydować, jakie okna rodzice kupią do domu, czy plastikowe, jakie chciał ojciec, czy drewniane, o których marzyła matka. Nietrudno sobie wyobrazić, w jakim konflikcie lojalności pozostawał chłopiec, bo jakąkolwiek decyzję by podjął, byłby w koalicji z jednym rodzicem i w opozycji do drugiego. Przy prawidłowych granicach wewnętrznych jedna koalicja powinna łączyć podsystem małżeńsko-rodzicielski, a druga – podsystem rodzeństwa, natomiast gdy granice są zatarte, dziecko bywa wikłane w koalicje lub triangulacje z rodzicami, co jest dla niego bardzo obciążające poznawczo i emocjonalnie. Takie sytuacje często skutkują różnego rodzaju zaburzeniami psychosomatycznymi lub psychicznymi.

Zatarte granice wewnętrzne – zaproszenie dziecka do roli dorosłego przez oboje rodziców

Prowadząc terapię rodzinną, obserwuję również inną formę wikłania dzieci i zapraszania do podsystemu dorosłych. Dotyczy to rodzin, w których rodzice, pozostając ze sobą w koalicji zarówno małżeńskiej, jak i rodzicielskiej, konsekwentnie i we wzajemnej zgodzie, bywają niekonsekwentni wychowawczo, nie dotrzymując zasad i ustaleń oraz pozycjonując dziecko w roli „szefa” i eksperta. Nieproporcjonalnie do wieku dziecka zapraszają je do współdecydowania w sprawach, w których sami powinni podejmować decyzje. Wiele jest takich przykładów w mojej praktyce, jedną z wymownych jest sytuacja, w której rodzice pytali swoją 5-letnią córkę, czy mogą wyjść na Sylwestra. Córka bez wahania odpowiedziała, że nie, więc pozostali w domu. W innej rodzinie 7-letni chłopiec miał wybierać miejsce wyjazdu na wakacje czy markę kupowanego przez rodziców samochodu. W tych sytuacjach dziecko nie jest wikłane do kolacji czy triangulacji z jednym i przeciw drugiemu rodzicowi, ale przez oboje rodziców jest zapraszane do rozstrzygania w sprawach i podejmowania decyzji, których obszary należą do świata dorosłych. Tego typu sytuacje i pytanie rodziców zadawane dziecku powodują, że w jego oczach rodzice są nieporadni, nie wiedzą, co zrobić, a więc z perspektywy dziecka są słabi. A skoro są słabi, to nie zaspokajają w dostateczny sposób potrzeby bezpieczeństwa, która obok miłości jest najważniejszą potrzebą emocjonalną. Wskazane jest, aby ilość i zakres pytań decyzyjnych kierowanych do dziecka zmieniał się proporcjonalnie do jego wieku i nie rozpoczynał w wózku. Wymienione postawy rodziców polegające na zapraszaniu dziecka do roli dorosłego przez oboje rodziców nie wynikają z zaniedbań czy złej woli. Wręcz przeciwnie, bo jak wynika z moich rozmów z rodzicami dotyczących ich doświadczeń w rodzinach pochodzenia, zwykle pod względem stawiania granic były to dwa różne typy rodzin. W jednych rodzinach nie było granic wewnętrznych, więc rodzic w dzieciństwie nie doświadczył i nie poznał modelu, na którym mógłby się wzorować. W drugim typie rodzin granice w podsystemach były sztywne, a sposób relacji z dziećmi cechował autorytaryzm. Rodzic pochodzący z takiej rodziny często już w dzieciństwie obiecał sobie, że tego modelu w założonej przez siebie rodzinie nie powtórzy. Ale nie chcąc powielać modelu ze swojego dzieciństwa, zwykle nie stawia wewnętrznych granic albo je zaciera w przypadku gdy drugi rodzic usiłuje te granice stawać.

Podsumowując: dziecko może funkcjonować w roli dorosłego na różne sposoby. Jednym z nich jest parentyfikacja, czyli odwrócenie ról, przejęcie przez dziecko zadań, obowiązków i odpowiedzialności za rodziców. Drugim sposobem jest stała koalicja lub nieustannie określana triangulacja z jednym z rodziców. Trzecim sposobem jest zapraszanie dziecka przez oboje rodziców do funkcjonowania w roli dorosłego partnera. Parentyfikacja pozbawia dzieciństwa, obciąża dziecko ponad jego możliwości psycho-fizyczne. Koalicja i triangulacja są źródłem napięć emocjonalnych i konfliktu lojalności. Sytuowanie dziecka w roli partnera rodziców doraźnie bywa dla niego przyjemne, bo daje poczucie wpływu czy nawet władzy, ale pozbawia oparcia i poczucia bezpieczeństwa. Wymienione sposoby zapraszania dziecka przez rodziców do roli dorosłego mogą być podłożem różnych problemów i zaburzeń, począwszy od treningu czystości czy moczenia mimowolnego lub zanieczyszczania się kałem, przez selektywne zaburzenia odżywiania w dzieciństwie, różnego rodzaju zaburzenia lękowe, po zaburzenia zachowania czy jedzenia w okresie dojrzewania. Terapia rodzinna często pozawala rozpoznać czynniki wyzwalające lub podtrzymujące zaburzenia u dzieci i młodzieży. A przy współpracy z rodzicami w procesie terapii można pracować nad zmianami granic i relacji w rodzinie. Choć zdarza się także, że przy głębokich dysfunkcjach jednego lub obojga rodziców albo kryzysie w relacji pary poza terapią rodzinną wskazana bywa także, prowadzona przez innego terapeutę, terapia małżeńska czy terapia indywidualna jednego lub obojga rodziców.

Źródła:

  1. http://www.repozytorium.uni.wroc.pl/Content/94139/PDF/16_Zarczynska-Hyla_Jolanta_Piechnik-Borusowska_Jolanta_Dziecko_w_roli_rodzica_pomylone_role_rodzinne_O_parentyfikacji_w_doniesieniach_swiatowych_i_polskich.pdf.
  2. https://www.facebook.com/GrupaLiterycznaNaKreche/photos/a.4853761811360811/5011613948908929.
  3. Schier K. Dorosłe dzieci. Psychologiczna problematyka odwrócenia ról w rodzinie. Scholar. Warszawa 2021.
  4. https://zdrowaglowa.org/parentyfikacja-o-zamianie-rol-w-rodzinie-rozmawiamy-z-prof-katarzyna-schier/.
  5. Józefik B. Terapia rodzin. W: Namysłowska I. (red.) Psychiatria dzieci i młodzieży. Wydawnictwo Lekarskie PZWL. Warszawa 2012.

Dr M. Talarczyk – specjalista psychologii klinicznej, certyfikowany psychoterapeuta, terapeuta rodzinny, konsultant psychologii klinicznej dziecka.

www.system-terapia.pl

Zdjęcie z albumu rodzinnego autorki.

Dr M. Talarczyk: Narracja – mapy, etykiety, szuflady

 

Poruszając temat narracji, przytaczam kilka cytatów, które w kontekście narracji mają szczególną wagę.

Narracja w literaturze to opowieść charakteryzująca się początkiem, środkiem i końcem, mająca główny wątek. Pomiędzy opisywanymi zdarzeniami powinny zachodzić związki przyczynowo-skutkowe. Struktura czasowa w opowieści umożliwia:

„nadawanie całościowego sensu złożonym splotom wydarzeń, zamierzeń i czynów bohaterów, nieprzewidzianych okoliczności, które składają się na opowieść” [1].

„Zazwyczaj mamy poczucie, iż nasze historie są naszymi własnymi, niepowtarzalnymi opowieściami o naszym życiu. Perspektywa konstrukcjonistyczna zakłada, że to czego doświadczamy, w istocie interpretujemy w odniesieniu do przekonań, przekazów kultury, w której żyjemy, w jej ramach tworzymy opowieści o swoim życiu i o świecie” [2].

Paradygmat konstrukcjonistyczno-narracyjny zakłada wielowersyjność świata i kulturowy charakter wiedzy. Współtwórcy konstruktywizmu, chilijscy biolodzy Humberto Maturana i Francisco Varela, opierając się na biologicznych badaniach eksperymentalnych, sformułowali tezę, że obraz świata, jaki powstaje w naszym umyśle, jest zależny od naszej budowy biologicznej i naszego doświadczenia, a spostrzeganie nigdy nie daje wiedzy na temat rzeczy, świata, gdyż organizmy poznające są zamknięte [2].

Konstrukcjonizm społeczny przyjmuje, że rzeczywistość jest konstruowana przez język. Umysł ludzki ujmuje rzeczywistość w formę opisów, narracji, a zdarzenia – to opowieści. Narracje, którymi dana osoba opisuje swoje i innych życie, są podstawą do zrozumienia czyjegoś doświadczenia. Narracje kształtują życie, które toczy się zgodnie z opowieścią o nim. Czyli dostrzegamy to i tyle, na ile pozwalają nam nasze predyspozycje biologiczne i doświadczenie, a z drugiej strony to, co spostrzegamy i jak nazywamy buduje nasze doświadczenie. Tworzymy więc indywidualne mapy – reprezentacje świata.

Metafora „mapy”

Alfred Korzybski (1879-1950) polski inżynier, filozof, matematyk, logik, twórca semantyki ogólnej pracujący w Stanach Zjednoczonych, opisał relacje między rzeczywistością a możliwościami jej poznania. To, jak odbieramy otaczający świat, nie jest tożsame z rzeczywistością:

„Mapa to nie jest terytorium, a nazwa to nie jest rzecz nazwana”.

„Nasza wiedza o świecie przyjmuje formę różnych umysłowych map «zewnętrznej» i «obiektywnej realności» i różne mapy prowadzą do różnych interpretacji tych «realności». Żadna mapa nie zawiera wszystkich detali terytorium, które reprezentuje, a zdarzenia, które nie są zamieszczone na mapie, nie istnieją na mapie świata znaczeń” [2].

Metafora „mapy” jest wykorzystywana w podejściu narracyjnym psychoterapii.

Izabela Marczak w interesującym artykule pt.Język E-prime – komunikacja bez ocen i etykiet. Czy to w ogóle możliwe? nawiązuje do idei Korzybskiego, pisząc: „W 1933 roku Alfred Korzybski zaproponował, by raz na zawsze pozbyć się z języka angielskiego relacji tożsamości definiowanej za pomocą słowa «jest». 16 lat później student Korzybskiego D. David Bourland Jr. wyszedł z pomysłem, by z języka angielskiego usunąć wszelkie formy czasownika «być», tworząc tym samym nowy język o nazwie E-prime od słów „English Prime”. Choć pomysł ten wzbudził wiele kontrowersji, niektórzy postanowili wprowadzić go w życie. Jedną z osób, które zdecydowały się posługiwać E-prime, był Albert Ellis, amerykański psycholog, twórca racjonalno-emotywnej terapii behawioralnej (REBT). Dlaczego forma języka bez «być» wydała się mu ciekawa? (…) On jest faszystą, on jest Żydem, ona jest idiotką, jestem Polakiem, jestem katolikiem, jestem hetero. Używany i nadużywany w wielu językach czasownik «być» nadaje tożsamość, ułatwia etykietowanie, stwarza pozór wyrażania obiektywnej prawdy. Koncepcja języka, w którym wyrugowano ten czasownik, proponuje ciekawy wgląd w nasze postrzeganie rzeczywistości”[3]. Jak dalej pisze Marczak: „«Jest» odbiera sprawczość. Zdaniem Ellisa np. gdy mówimy «Jestem zrozpaczony», automatycznie sugerujemy zupełność i trwałość tego stanu. Całkowicie inny efekt daje, gdy zamiast «Jestem zrozpaczony» powiem «Rozpaczam». Mówimy bowiem wówczas o rozpaczaniu, a nie o rozpaczy i unikamy w ten sposób nieścisłości oraz negatywizmu. Teraz rozpaczam, ale to nie znaczy, że ten stan jest permanentny. Gdy zaś mówimy «jestem zrozpaczony», niejako identyfikujemy się z rozpaczą i osadzamy ją w nas, pozwalając jej się obezwładnić” [3].Dalej autorka ta zwraca uwagę, że „Idąc tym tropem i próbując spojrzeć pod kątem E-prime na język polski, nietrudno zauważyć, że również Polakom E-prime może uświadomić, iż użycie słowa «być» często niepotrzebnie etykietuje, nieuzasadnienie nadaje czemuś tożsamość, stwarzając pozory wyrażania obiektywnej prawdy o danej osobie, sytuacji czy zjawisku. Gdy bowiem mówimy o kimś np. «on jest homofobem» lub «on jest gejem», stwarzamy etykietę, pod którą przestajemy widzieć człowieka z różnorodnością cech go charakteryzujących. Podobnie gdy określamy kogoś słowami: «on jest głupi» zamiast «on zachowuje się głupio» niejako odbieramy mu prawo do zachowania się mądrze w innych sytuacjach. Ostatecznie go kategoryzujemy, jednocześnie się do tego kogoś uprzedzając”[3].

Tak więc z jednej strony nasz odbiór świata, ludzi i relacji jest zależny od naszej biologii, w tym możliwości percepcji, doświadczeń i kultury w której żyjemy, a z drugiej strony narracyjnie tworząc skróty myślowe, szufladkujemy, oceniamy, etykietyzujemy. W mojej pracy terapeutycznej z parami i rodzinami często spotykam się z różnym odbiorem, opisem i oceną tych samych zdarzeń przez różne osoby. Niejednokrotnie tę samą sytuację każdy z członków rodziny relacjonuje inaczej, na inne aspekty zwraca uwagę, inaczej odczytuje emocje i wzajemne relacje. Prawdopodobnie żeby „uprościć” sobie rozeznanie w naszej mikro – czyli rodzinnej kulturze oraz makro – czyli tej, w której w określonym miejscu i czasie żyjemy, tworzymy kategorie, które mają nam pomóc orientować się w szeroko rozumianym otoczeniu, podejmować decyzje, budować relacje. Formatujemy informacje, wystawiamy innym oceny, umieszczając ich w opisanych, często jednym słowem, szufladach z przegródkami, oszczędzając sobie w ten sposób zmagań z dysonansem poznawczym,.

W etykietyzującym określaniu innych wyróżniam co najmniej trzy obszary: cechy biologiczne, poglądy oraz zdrowie. W kategorii uwarunkowanej biologicznie i psycho-biologiczne znajdują się np. żydzi czy geje, którym przypisuje się określone cechy. Obszar poglądów obejmuje światopogląd czy sposób życia i pracy, np. popularne kiedyś określenie „prywaciarz”, któremu w zależności od poglądów czy przynależności klasowej nadawano pejoratywne znaczenie, obecnie funkcjonuje w formie określającej działalność zawodową o pozytywnej konotacji – „przedsiębiorca”. W przeszłości popularne były też określenia subkultur młodzieżowych, np. w latach 50. XX w. bikiniarze, w latach 60. i 70. skinheadzi czy punki itp. Obecnie popularne są określenia dotyczące generacji i związanego z wiekiem lub niezależnego od wieku sposobu myślenia. Wyodrębnia się pięć generacji: General Generation – urodzeni przed 1946 rokiem, drugą pokolenie baby boomers – urodzeni w latach 1946–1964, trzecia generacją jest pokolenie X – to urodzeni w latach 1965–1984, czwarta generacja to millenialsi, czyli pokolenie Y – urodzeni w latach 1982–2004, najmłodsze pokolenie to generacja Z – urodzeni w latach 2005–2016 – „to sieciowi tubylcy jak nazywają ich socjologowie” [4].. Każdej z tych grup, a w domyśle też każdej jednostce zakwalifikowanej do określonej grupy przypisane są pewne cechy, sposób myślenia i zachowania oraz priorytety.

W ostatnim czasie modne stało się słowo „dziaders”, którym potocznie i żartobliwie nazywa się człowieka, najczęściej mężczyznę, którego zachowanie, poglądy, gusta i sposób bycia są odbierane jako przestarzałe lub wręcz anachroniczne i który (w opinii mówiącego) nie jest sprostać nowoczesnej rzeczywistości społecznej [5]. Czyli mówiąc o kimś „dziaders”, w domyśle przypisujemy mu cały pakiet cech, natomiast gdybyśmy powiedzieli, że ktoś w określonej sprawie „ma poglądy”, albo „wypowiada się lub zachowuje jak dziaders” pozostawiamy znaczną część osoby niezaszufladkowaną do tej kategorii.

Trzecim obszarem, w którym dokonujemy etykietyzacji, jest brak zdrowia, czyli zaburzenia czy choroby. W mojej pracy często spotykam się z takimi określeniami, jak: anorektyczka, bulimiczka, schizofrenik, które całą osobę utożsamiają z określoną jednostką chorobową. A w pracy terapeutycznej niezwykle ważne jest, aby traktować pacjenta/klienta podmiotowo, czyli jest to Osoba z rozpoznaniem określonego zaburzenia czy choroby.

Podsumowując: to, jak spostrzegamy i opisujemy rzeczywistość oraz jak określamy inne osoby, ma związek z mapami narracyjnymi, jakie wynosimy z domu rodzinnego. Bo od rodziców i innych osób znaczących m.in. słyszymy, jaki jest świat: czy jest bezpieczny czy zagrażający, jacy są ludzie – czy można im ufać czy nie, jakie role przypisane są kobietom i mężczyznom itp. Dopiero w życiu dorosłym mamy możliwość te „mapy” weryfikować czy korygować, co wcale nie jest łatwe. A z kolei naszym sposobem narracji przekazujemy dzieciom opis świata i czy tego chcemy czy nie, nasza narracja staje się też ich narracją. Być może dlatego niektórym ludziom łatwiej jest funkcjonować, w różnorodnym i zmieniającym się świecie, mając wszystko poetykietyzowane i posegregowane. Ale w ten sposób sami okrajamy nasze subiektywne „mapy” spostrzegania, rozumienia i nazywania otaczającej nas rzeczywistości.

Źródła:

  1. Rosner K.: Narracja, tożsamość i czas. Wyd. TAiWPN Universitatis. Kraków 2007, s. 7.
  2. Józefik B.: Kultura, ciało, (nie)jedzenie. Terapia.Wyd. Uniwersytetu Jagiellońskiego.Kraków 2014. s. 122.
  3. https://siedemosmych.pl/jezyk-e-prime-komunikacja-bez-ocen-i-etykiet-czy-to-w-ogole-mozliwe/
  4. https://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/ludzieistyle/1654918,1,milenialsi-generacja-z-skad-wiadomo-do-ktorego-pokolenia-sie-nalezy.read
  5. https://nowewyrazy.uw.edu.pl/haslo/132-dziaders.html

Dr Małgorzata Talarczyk – specjalista psychologii klinicznej, certyfikowany psychoterapeuta, terapeuta rodzinny, konsultant psychologii klinicznej dziecka.

www.system-terapia.pl

Na zdjęciu – Autorka

Źródło ikony wpisu: https://pixabay.com/pl/vectors/irlandzki-człowiek-walking-piwo-152474/

Dr M. Talarczyk: Narracja – mapy, etykiety, szuflady

20210107_124013

Poruszając temat narracji, przytaczam kilka cytatów, które w kontekście narracji mają szczególną wagę.

Narracja w literaturze to opowieść charakteryzująca się początkiem, środkiem i końcem, mająca główny wątek. Pomiędzy opisywanymi zdarzeniami powinny zachodzić związki przyczynowo-skutkowe. Struktura czasowa w opowieści umożliwia:

„nadawanie całościowego sensu złożonym splotom wydarzeń, zamierzeń i czynów bohaterów, nieprzewidzianych okoliczności, które składają się na opowieść” [1].

„Zazwyczaj mamy poczucie, iż nasze historie są naszymi własnymi, niepowtarzalnymi opowieściami o naszym życiu. Perspektywa konstrukcjonistyczna zakłada, że to czego doświadczamy, w istocie interpretujemy w odniesieniu do przekonań, przekazów kultury, w której żyjemy, w jej ramach tworzymy opowieści o swoim życiu i o świecie” [2].

Paradygmat konstrukcjonistyczno-narracyjny zakłada wielowersyjność świata i kulturowy charakter wiedzy. Współtwórcy konstruktywizmu, chilijscy biolodzy Humberto Maturana i Francisco Varela, opierając się na biologicznych badaniach eksperymentalnych, sformułowali tezę, że obraz świata, jaki powstaje w naszym umyśle, jest zależny od naszej budowy biologicznej i naszego doświadczenia, a spostrzeganie nigdy nie daje wiedzy na temat rzeczy, świata, gdyż organizmy poznające są zamknięte [2].

Konstrukcjonizm społeczny przyjmuje, że rzeczywistość jest konstruowana przez język. Umysł ludzki ujmuje rzeczywistość w formę opisów, narracji, a zdarzenia – to opowieści. Narracje, którymi dana osoba opisuje swoje i innych życie, są podstawą do zrozumienia czyjegoś doświadczenia. Narracje kształtują życie, które toczy się zgodnie z opowieścią o nim. Czyli dostrzegamy to i tyle, na ile pozwalają nam nasze predyspozycje biologiczne i doświadczenie, a z drugiej strony to, co spostrzegamy i jak nazywamy buduje nasze doświadczenie. Tworzymy więc indywidualne mapy – reprezentacje świata.

Metafora „mapy”

Alfred Korzybski (1879-1950) polski inżynier, filozof, matematyk, logik, twórca semantyki ogólnej pracujący w Stanach Zjednoczonych, opisał relacje między rzeczywistością a możliwościami jej poznania. To, jak odbieramy otaczający świat, nie jest tożsame z rzeczywistością:

„Mapa to nie jest terytorium, a nazwa to nie jest rzecz nazwana”.

„Nasza wiedza o świecie przyjmuje formę różnych umysłowych map «zewnętrznej» i «obiektywnej realności» i różne mapy prowadzą do różnych interpretacji tych «realności». Żadna mapa nie zawiera wszystkich detali terytorium, które reprezentuje, a zdarzenia, które nie są zamieszczone na mapie, nie istnieją na mapie świata znaczeń” [2].

Metafora „mapy” jest wykorzystywana w podejściu narracyjnym psychoterapii.

Izabela Marczak w interesującym artykule pt. Język E-prime – komunikacja bez ocen i etykiet. Czy to w ogóle możliwe? nawiązuje do idei Korzybskiego, pisząc: „W 1933 roku Alfred Korzybski zaproponował, by raz na zawsze pozbyć się z języka angielskiego relacji tożsamości definiowanej za pomocą słowa «jest». 16 lat później student Korzybskiego D. David Bourland Jr. wyszedł z pomysłem, by z języka angielskiego usunąć wszelkie formy czasownika «być», tworząc tym samym nowy język o nazwie E-prime od słów „English Prime”. Choć pomysł ten wzbudził wiele kontrowersji, niektórzy postanowili wprowadzić go w życie. Jedną z osób, które zdecydowały się posługiwać E-prime, był Albert Ellis, amerykański psycholog, twórca racjonalno-emotywnej terapii behawioralnej (REBT). Dlaczego forma języka bez «być» wydała się mu ciekawa? (…) On jest faszystą, on jest Żydem, ona jest idiotką, jestem Polakiem, jestem katolikiem, jestem hetero. Używany i nadużywany w wielu językach czasownik «być» nadaje tożsamość, ułatwia etykietowanie, stwarza pozór wyrażania obiektywnej prawdy. Koncepcja języka, w którym wyrugowano ten czasownik, proponuje ciekawy wgląd w nasze postrzeganie rzeczywistości”[3]. Jak dalej pisze Marczak: „«Jest» odbiera sprawczość. Zdaniem Ellisa np. gdy mówimy «Jestem zrozpaczony», automatycznie sugerujemy zupełność i trwałość tego stanu. Całkowicie inny efekt daje, gdy zamiast «Jestem zrozpaczony» powiem «Rozpaczam». Mówimy bowiem wówczas o rozpaczaniu, a nie o rozpaczy i unikamy w ten sposób nieścisłości oraz negatywizmu. Teraz rozpaczam, ale to nie znaczy, że ten stan jest permanentny. Gdy zaś mówimy «jestem zrozpaczony», niejako identyfikujemy się z rozpaczą i osadzamy ją w nas, pozwalając jej się obezwładnić” [3].Dalej autorka ta zwraca uwagę, że „Idąc tym tropem i próbując spojrzeć pod kątem E-prime na język polski, nietrudno zauważyć, że również Polakom E-prime może uświadomić, iż użycie słowa «być» często niepotrzebnie etykietuje, nieuzasadnienie nadaje czemuś tożsamość, stwarzając pozory wyrażania obiektywnej prawdy o danej osobie, sytuacji czy zjawisku. Gdy bowiem mówimy o kimś np. «on jest homofobem» lub «on jest gejem», stwarzamy etykietę, pod którą przestajemy widzieć człowieka z różnorodnością cech go charakteryzujących. Podobnie gdy określamy kogoś słowami: «on jest głupi» zamiast «on zachowuje się głupio» niejako odbieramy mu prawo do zachowania się mądrze w innych sytuacjach. Ostatecznie go kategoryzujemy, jednocześnie się do tego kogoś uprzedzając”[3].

Tak więc z jednej strony nasz odbiór świata, ludzi i relacji jest zależny od naszej biologii, w tym możliwości percepcji, doświadczeń i kultury w której żyjemy, a z drugiej strony narracyjnie tworząc skróty myślowe, szufladkujemy, oceniamy, etykietyzujemy. W mojej pracy terapeutycznej z parami i rodzinami często spotykam się z różnym odbiorem, opisem i oceną tych samych zdarzeń przez różne osoby. Niejednokrotnie tę samą sytuację każdy z członków rodziny relacjonuje inaczej, na inne aspekty zwraca uwagę, inaczej odczytuje emocje i wzajemne relacje. Prawdopodobnie żeby „uprościć” sobie rozeznanie w naszej mikro – czyli rodzinnej kulturze oraz makro – czyli tej, w której w określonym miejscu i czasie żyjemy, tworzymy kategorie, które mają nam pomóc orientować się w szeroko rozumianym otoczeniu, podejmować decyzje, budować relacje. Formatujemy informacje, wystawiamy innym oceny, umieszczając ich w opisanych, często jednym słowem, szufladach z przegródkami, oszczędzając sobie w ten sposób zmagań z dysonansem poznawczym,.

W etykietyzującym określaniu innych wyróżniam co najmniej trzy obszary: cechy biologiczne, poglądy oraz zdrowie. W kategorii uwarunkowanej biologicznie i psycho-biologiczne znajdują się np. żydzi czy geje, którym przypisuje się określone cechy. Obszar poglądów obejmuje światopogląd czy sposób życia i pracy, np. popularne kiedyś określenie „prywaciarz”, któremu w zależności od poglądów czy przynależności klasowej nadawano pejoratywne znaczenie, obecnie funkcjonuje w formie określającej działalność zawodową o pozytywnej konotacji – „przedsiębiorca”. W przeszłości popularne były też określenia subkultur młodzieżowych, np. w latach 50. XX w. bikiniarze, w latach 60. i 70. skinheadzi czy punki itp. Obecnie popularne są określenia dotyczące generacji i związanego z wiekiem lub niezależnego od wieku sposobu myślenia. Wyodrębnia się pięć generacji: General Generation – urodzeni przed 1946 rokiem, drugą pokolenie baby boomers – urodzeni w latach 1946–1964, trzecia generacją jest pokolenie X – to urodzeni w latach 1965–1984, czwarta generacja to millenialsi, czyli pokolenie Y – urodzeni w latach 1982–2004, najmłodsze pokolenie to generacja Z – urodzeni w latach 2005–2016 – „to sieciowi tubylcy jak nazywają ich socjologowie” [4].. Każdej z tych grup, a w domyśle też każdej jednostce zakwalifikowanej do określonej grupy przypisane są pewne cechy, sposób myślenia i zachowania oraz priorytety.

W ostatnim czasie modne stało się słowo „dziaders”, którym potocznie i żartobliwie nazywa się człowieka, najczęściej mężczyznę, którego zachowanie, poglądy, gusta i sposób bycia są odbierane jako przestarzałe lub wręcz anachroniczne i który (w opinii mówiącego) nie jest sprostać nowoczesnej rzeczywistości społecznej [5]. Czyli mówiąc o kimś „dziaders”, w domyśle przypisujemy mu cały pakiet cech, natomiast gdybyśmy powiedzieli, że ktoś w określonej sprawie „ma poglądy”, albo „wypowiada się lub zachowuje jak dziaders” pozostawiamy znaczną część osoby niezaszufladkowaną do tej kategorii.

Trzecim obszarem, w którym dokonujemy etykietyzacji, jest brak zdrowia, czyli zaburzenia czy choroby. W mojej pracy często spotykam się z takimi określeniami, jak: anorektyczka, bulimiczka, schizofrenik, które całą osobę utożsamiają z określoną jednostką chorobową. A w pracy terapeutycznej niezwykle ważne jest, aby traktować pacjenta/klienta podmiotowo, czyli jest to Osoba z rozpoznaniem określonego zaburzenia czy choroby.

Podsumowując: to, jak spostrzegamy i opisujemy rzeczywistość oraz jak określamy inne osoby, ma związek z mapami narracyjnymi, jakie wynosimy z domu rodzinnego. Bo od rodziców i innych osób znaczących m.in. słyszymy, jaki jest świat: czy jest bezpieczny czy zagrażający, jacy są ludzie – czy można im ufać czy nie, jakie role przypisane są kobietom i mężczyznom itp. Dopiero w życiu dorosłym mamy możliwość te „mapy” weryfikować czy korygować, co wcale nie jest łatwe. A z kolei naszym sposobem narracji przekazujemy dzieciom opis świata i czy tego chcemy czy nie, nasza narracja staje się też ich narracją. Być może dlatego niektórym ludziom łatwiej jest funkcjonować, w różnorodnym i zmieniającym się świecie, mając wszystko poetykietyzowane i posegregowane. Ale w ten sposób sami okrajamy nasze subiektywne „mapy” spostrzegania, rozumienia i nazywania otaczającej nas rzeczywistości.

Małgorzata Talarczyk

Na zdjęciu: Autorka

Źródła:

  1. Rosner K.: Narracja, tożsamość i czas. Wyd. TAiWPN Universitatis. Kraków 2007, s. 7.
  2. Józefik B.: Kultura, ciało, (nie)jedzenie. Terapia.Wyd. Uniwersytetu Jagiellońskiego.Kraków 2014. s. 122.
  3. https://siedemosmych.pl/jezyk-e-prime-komunikacja-bez-ocen-i-etykiet-czy-to-w-ogole-mozliwe/
  1. https://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/ludzieistyle/1654918,1,milenialsi-generacja-z-skad-wiadomo-do-ktorego-pokolenia-sie-nalezy.read
  2. https://nowewyrazy.uw.edu.pl/haslo/132-dziaders.html

 

Dr Małgorzata Talarczyk – specjalista psychologii klinicznej, certyfikowany psychoterapeuta, terapeuta rodzinny, konsultant psychologii klinicznej dziecka.

www.system-terapia.pl

 

 

 

 

 

 

 

Dr W. Glac: O anhedonii i innych tajnikach ludzkiego mózgu

 Rozmowa o naszym mózgu w czasie pandemii i nie tylko z dr. Wojciechem Glacem, neurobiologiem na Wydziale Biologii Uniwersytetu Gdańskiego. Dr W. Glac został zwycięzcą konkursu Popularyzator Nauki 2019 w kategorii „Naukowiec”.

Pandemia, izolacja, maski na twarzach, poczucie osamotnienia i izolacji w połączeniu z lękami przed zagrożeniem i chorobą… Jak się włączy wiadomości, to temat wiodący, nie da się od niego uciec. Jaki wywarły wpływ na nasze mózgi pandemia i obostrzenia z nią związane?

Trudno w tej chwili ocenić w pełni, jak wciąż trwająca pandemia wpłynęła na nasze mózgi, bo tych badań jest niewiele. Wiemy natomiast całkiem dobrze, jak na nasze mózgi wpływa długotrwały stres oraz izolacja społeczna. Generalnie ani z chronicznego stresu, ani z przymusowego zmniejszenia kontaktów społecznych nie wynika nic dobrego.

Psychologowie podkreślają, że w najgorszej sytuacji są dzieci i kobiety w rodzinach przemocowych. Pandemia wzmogła agresję i przemoc domową. Dlaczego? Co takiego stało się w męskich mózgach, bo to oni są zwykle oprawcami bezbronnych i słabszych, że tak eskalowała przemoc domowa?

Z jednej strony wiemy z badań, że izolacja społeczna i stres mogą zwiększać agresywność, ale problem z agresją domową jest problemem niezależnym od obecnej sytuacji, więc najgorsze, w jaki sposób moglibyśmy takie badania wykorzystać, to domowych przestępców zacząć tłumaczyć obecną sytuacją . Poznanie przyczyny powinno pociągać za sobą odpowiednie działania, które mają na celu rozwiązanie problemu. Przemoc domowa może wynikać z wielu przyczyn, a jedną z nich jest nasza biologia, która z niektórych mężczyzn czyni bardzo podatnych na zachowania agresywne. Nie wchodząc za bardzo w szczegóły, zachowania agresywne powstają jako wynik albo nasilonej emocjonalności, albo osłabionej kontroli nad emocjami, albo jednego i drugiego jednocześnie. Dodatkowo w grę wchodzą tutaj nawyki, które powstają często jako wynik wdrukowanych na wczesnym etapie życia wzorców zachowań opartych na agresji. Taka natura oraz wychowanie w obecnej stresującej sytuacji, wszechogarniającej frustracji z łatwością są w stanie wyzwalać agresję. Frustracja jest wyrazem rozpoznania przez nasz mózg błędu porażki, straty i motywuje ona często do działania, które ma na celu zrekompensowanie straty. A agresja jest jedną z naturalnych i względnie łatwych form zachowania nagradzającego, więc rozumiejąc, jak działa nasz mózg, bardzo łatwo zrozumieć, skąd u sfrustrowanych z różnych powodów mężczyzn tak łatwo wyzwala się agresja. Wobec słabszych, bo tak najprościej osiągnąć stan nagrody, a o nią mózgowi chodzi. Mówię cały czas o mężczyznach, bo mężczyźni są z powodu biologii, ale również takiego, a nie innego wychowania, znacznie bardziej podatni na agresywne zachowania. Agresja jako emocja dotyczy również oczywiście i kobiet, ale w kobiecym mózgu jest więcej mechanizmów blokujących wyzwalanie się zachowań agresywnych.

Inny uboczny skutek pandemii to spadek zabójstw. Przykładowo, w drugiej połowie kwietnia 2020 r. podano, że wskaźniki przestępczości w całych Stanach Zjednoczonych spadły w związku z panującym obowiązkiem przebywania w domach. W Miami nie doszło do żadnego morderstwa przez całych siedem tygodni, a tam zawsze było ich sporo. Ostatni raz takie statystyki odnotowano lokalnie w 1957 roku. W jednej z gazet w Miami taka informacja pojawiła się pod zdjęciem seryjnego serialowego mordercy Dextera, który gdyby istniał naprawdę, też miałby przymusową przerwę w działalności. Czy wiadomo, jaki skutek na mózgi psychopatów i morderców wywarła pandemia i związane z nią niemożności i ograniczenia?

Im mniej interakcji socjalnych, tym mniejsza liczba przestępstw. To widać w przypadku izolacji, ale także kiedy weźmie się pod uwagę temperaturę powietrza. Im zimniej na zewnątrz, tym mniej przestępstw. Jednym z możliwych wyjaśnień tego zjawiska jest właśnie powiązanie temperatury z częstotliwością kontaktów społecznych. Kiedy jest zimno czy też obowiązuje kwarantanna, przestępcy siedzą w domach, więc spada przestępczość. Oczywiście nie ta domowa, o której mówiliśmy przed chwilą. Ale takich osób, które odczuwałyby nieodpartą potrzebę zamordowania kogoś i w sposób aktywny szukałyby ofiar nie jest na szczęście zbyt wiele. Ale jak ktoś wykazuje kompulsywne zachowania antysocjalne, zawsze znajdzie sposób, by dać upust swoim potrzebom.

Kolejny skutek pandemii i obostrzeń, to wzrost zakupu farmaceutyków, zwłaszcza leków przeciwbólowych, nasennych oraz przeciwdepresyjnych. Jak Pan to tłumaczy?

Chroniczny stres, jaki dotyka nas z powodu lęku przez chorobą swoją lub swoich bliskich lub problemów finansowych, stres wynikający z niemożności spełniania swoich potrzeb społecznych, czerpania przyjemności z kontaktów społecznych, rozrywki i innych aktywności, które są zakazane, sprawia, że wzrasta liczba zaburzeń psychicznych wywołanych tym chronicznym stresem. Zaburzenia snu, trudności z zasypianiem to tylko jedna z możliwych negatywnych konsekwencji długotrwałego stresu. Zaburzenia dotyczyć mogą także układu krążenia, pokarmowego, odporności i innych. W mózgu chroniczny stres może wyrządzić sporo szkód. Problemy z uwagą, pamięcią, motywacją czy nastrojem, to tylko niektóre możliwości. Stosunkowo dobrze poznany jest mechanizm powstawania zaburzeń afektywnych, takich jak depresja, pod wpływem chronicznego stresu. Kiedy rozregulowane zostają mechanizmy związane z kontrolą nad emocjami, czasami poza pomocą psychologiczną, konieczne jest leczenie farmakologiczne.

„To nie jest kraj dla słabych ludzi. Drastyczny wzrost prób samobójczych wśród seniorów i dzieci”, to tytuł z „Gazety Prawnej” z marca 2020, czyli na początku pandemii, a dane były z lat poprzednich. Mózgi Polaków są słabsze, mniej wytrzymałe, czy tak ciężko nam się tutaj funkcjonuje? /https://praca.gazetaprawna.pl/artykuly/1457138,samobojstwa-dzieci-i-seniorzy.html/

W naszym kraju niestety jest dość niski poziom wiedzy na temat zaburzeń psychicznych. Każda osoba, która ma problemy psychiczne traktowana jest jak „wariat”. W przypadku zaburzeń afektywnych, takich jak depresja czy zaburzeń lękowych itd. ludzie mają tendencję do bagatelizowania problemu i ograniczania się do stwierdzenia „weź się w garść”. Taka postawa społeczna wobec osób, które nie funkcjonują prawidłowo pod względem psychicznym utrudnia decyzję o szukaniu pomocy. Zamiast szybko reagować, po profesjonalną pomoc sięga się często wtedy, kiedy jest już naprawdę źle. Czasem uda się kogoś uratować, a czasem choroba kończy się samobójstwem. A obecna sytuacja, szybkie tempo życia, nagłe zmiany cywilizacyjne sprzyjają stresowi, który w przypadku zwłaszcza osób podatnych na silny i długotrwały stres, zbiera żniwo w postaci chorób afektywnych i innych.

Sejmowe komisje debatowały ostatnio o konieczności poprawy sytuacji w zakresie ochrony zdrowia psychiatrycznego dzieci i młodzieży, co wynikać miało ze wzrostu prób samobójczych w tej kategorii wiekowej w czasie pandemii. Dane dotyczące potrzeb opieki psychiatrycznej dzieci i młodzieży są przytłaczające /https://www.pap.pl/aktualnosci/news%2C760441%2Csejmowe-komisje-o-reformie-psychiatrii-wzrost-depresji-i-prob-samobojczych/. Dlaczego dzieci i młodzież szukają pocieszenia w śmierci? Co takiego zachodzi w mózgach ludzkich, że jedni cieszą się życiem, a inni chcą je sobie odebrać?

Istotą depresji jest nie tylko poważne obniżenie nastroju, ale również anhedonia. Anhedonia to niemożność odczuwania przyjemności. Osoba chora nie widzi sensu w niczym, bo sens to nic innego, jak dostrzeganie potencjalnych korzyści w tym, co ktoś zamierza zrobić. Nie mając motywacji do niczego, osoba chora zamyka się w sobie, przez co silniej odczuwa smutek, który ją ogarnia. Ta anhedonia dotyczy nie tylko konkretnych sytuacji, ale ogólnie życia. Nie mając przyjemności z niczego, nie odczuwa się też przyjemności z życia. Kiedy życie traci sens, naturalną konsekwencją takiego stanu jest myśl samobójcza. Osoba chora czuje smutek, sytuacja wydaje jej się zła i nie ma optymizmu co do jej poprawy. Kiedy życie przynosi jedynie cierpienie, a jednocześnie nie jest możliwe dostrzeżenie choćby cienia szansy na poprawę, myśl o samobójstwie jest absolutnie zrozumiała. Tak się właśnie dzieje. Na poziomie mózgowym to jest związane z osłabieniem działania systemu serotoninowego, ale nie tylko. Nieprawidłowo funkcjonują również te części mózgu, które w normalnych warunkach powinny móc ogarnąć emocje i racjonalnie zaplanować działanie. Tą częścią jest przede wszystkim kora przedczołowa, która w przypadku depresji działa w sposób nieprawidłowy. W przypadku osób młodych, ta kora przedczołowa nie dość, że działa nieprawidłowo z powodu depresji, to jeszcze sama w sobie nie jest w pełni dojrzała i rozwinięta. Mamy więc podwójny problem z kontrolą nad emocjami i zachowaniem. Dlatego osoby młode są tak narażone na choroby afektywne i samobójstwa, które są następstwem tych chorób.

O depresji mówi się, że to choroba XXI wieku. Przyznają się do niej gwiazdy, celebryci, którzy kojarzą się z radością i czerpaniem z życia pełnymi garściami. Jak to możliwe?

Bo pieniądze szczęścia nie dają. Stres, ten chroniczny, negatywny może wystąpić u każdego. Powodów są tysiące. A podatność na powstawanie zaburzeń afektywnych jest cechą bardzo indywidualną. Nie jest więc niczym dziwnym, że z jednej strony mamy bardzo ubogą osobę, która ledwo wiąże koniec z końcem i delikatnie mówiąc ma wiecznie pod górkę, a cieszy się dobrym nastrojem i cechuje ją oporność na stres, a z drugiej strony kogoś, kto wydawać by się mogło, ma wyłącznie powody do radości, który miewa wahania nastroju i wszystkie nawet drobne przeciwności losu sprawiają, że ogarnia go silny, niekontrolowany stres. Pamiętajmy również, że punktem wyjścia do oceny przez mózg sytuacji jest aktualny stan posiadania, więc tak samo może poczuć stratę przeradzającą się w silny stres osoba, które teoretycznie ma szczęśliwe życie, jak i osoba, którą spotyka w życiu mało powodów do radości. Wszystko zależy od punktu odniesienia. Mózg przyzwyczajony do tego, że ma wszystkiego pod dostatkiem w przypadku jakiejś drobnej niespodziewanej porażki wytworzy nawet silniejszy stres, niż w przypadku, kiedy w życiu daną osobę spotykałoby same rozczarowania. I nic niewarte będzie to, co obiektywnie osoba z boku sądzi o zasadności tego stresu. Każdy z nas na swój sposób interpretuje rzeczywistość, odczuwa emocje i stres i to, co dla jednego nie jest powodem stresu, dla innego może być zwaleniem się mu na głowę problemu nie do przejścia.

Depresję wiąże się z rozwojem cywilizacji. Kiedyś nie było depresji?

Depresja istniała zapewne od zawsze, tak jak wiele zjawisk, których nie nazwaliśmy lub które interpretowaliśmy inaczej niż dzisiaj. W związku z tym, że nie identyfikowaliśmy depresji dawniej, stąd trudno jednoznacznie osądzić, na ile dzisiejsze czasy są trudniejsze dla naszego mózgu w porównaniu z dawnymi. Na pewno ludziom współczesnym przyszło zmagać się z innym rodzajem stresorów niż dawniej. Mniej jest stresorów fizycznych, takich jak zimno czy brak pożywienia (choć oczywiście nie dotyczy to wszystkich), a więcej jest stresorów psychicznych. Inne czasy, inne problemy. Niektórzy uważają, że w przypadku tych stresorów fizycznych nasz mózg mając gotowe procedury działania, jest w stanie łatwiej opanować stres i nie pozwalać się mu wymknąć spod kontroli. Powodów naszej wrażliwości na powstawanie chronicznego niekorzystnego stresu może być wiele. Można upatrywać go w intensywności kontaktów społecznych, mnogości interakcji społecznych, znacznie liczniejszych niż dawniej, bo drugi człowiek może być przecież nie tylko źródłem przyjemności, ale także stresu. Można upatrywać go w nierównomiernej dystrybucji dóbr i związanej z tym konkurencji, która w połączniu z łatwością przepływu informacji czyni z każdego człowieka podatnym na poczucie niedowartościowania, niesprawiedliwości, które są przecież źródłem frustracji, a więc i stresu. Ludzie także mniej czasu spędzają z bliskimi, a większość czasu zajmuje nam pogoń na kolejnymi dobrami. Słabe więzi mogą być również powodem słabości naszej psychiki, podatności na stres i związane z nim zaburzenia. Tych powodów mogą być dziesiątki.

Wzrost statystyk związanych z chorobami psychicznymi, depresjami, próbami samobójczymi dowodzi, że czekają nas trudne czasy, cywilizacji przecież nie zahamujemy, opieka psychiatryczna nagle się nie poprawi… Czekają nas trudne czasy, a właściwie nasze mózgi…

Nasz mózg jest na szczęście narzędziem na tyle potężnym, że jest w stanie znaleźć rozwiązanie nawet w sytuacjach z pozoru bez wyjścia. Nie traćmy nadziei. Nasza różnorodność gwarantuje nam to, że zawsze znajdzie się ktoś, kto opanuje sytuację, a nasza empatia gwarantuje, że będziemy sobie nawzajem pomagać. Trzeba tylko to odpowiednio połączyć i powinniśmy sobie życzyć, aby rządzili nami tacy, którzy mają jedno i drugie, a nikt nie zostanie sam. Dlatego światem powinny rządzić kobiety. Bo są tak samo inteligentne jak mężczyźni, ale jednocześnie są bardziej empatyczne niż mężczyźni. Oddajmy władzę kobietom, a świat stanie się lepszym miejscem niż jest w tej chwili.

Ale mężczyźni nie chcą oddać władzy. Dlaczego? Nie chcą żyć w tym lepszym świecie? Władza to taki silny afrodyzjak? Tak działa na męski mózg?

Każdy, kto zdobył władzę, ma problem z jej oddaniem. Bo władza z biologicznego punktu widzenia oznacza dominującą pozycję w grupie czy stadzie. Dominacja jest nagradzająca dla mózgu. Mężczyźni mają silnie wdrukowaną potrzebę konkurencji o dominację, która z biologicznego punktu widzenia czyni ich bardziej atrakcyjnymi i niesie wiele korzyści. A jak ktoś raz zasmakuje dominacji, nie zadowoli się pozycją podporządkowaną  – mózg będzie odczuwał stratę, która będzie tym bardziej bolesna, im wyżej ktoś stał w hierarchii. To przykre, ale pokazuje jednocześnie, że w sumie jesteśmy tacy sami jak inne zwierzęta. Tylko że świadome, co powinno nam dawać nie prawa, ale obowiązki względem naszego otoczenia.

Od lat bada Pan ludzki mózg, jak dba Pan o swój własny mózg? Czy w ogóle możliwe jest to, by sprawić świadomym działaniem lepsze funkcjonowanie naszego mózgu?

Na stres jest jedna dobra rada – działać! Nie pochopnie, nie impulsywnie, ale działać – nie odkładać problemów na później, bo się kumulują i im jest ich więcej, tym sumarycznie generują silniejszy stres. W pewnym momencie stres stanie się tak silny, że nie będziemy w stanie podjąć wyzwania. To staram się robić, choć czasem z mizernym skutkiem. Po drugie, powinniśmy dbać o relacje z najbliższymi, bo nikt tak nie redukuje stresu jak bliska nam osoba. Ludzie często gonią za sukcesem, a ich relacje na tym tracą. A relacja wymaga bliskości, aby przetrwała, czasu spędzonego razem, wspólnych działań itd. Potem, kiedy więź osłabnie, okazuje się, że człowiek zostaje ze swoimi problemami sam. Bo nie znajduje już tego, czego pragnie u boku bliskiej mu osoby. Nie znajduje tego wytchnienia, poczucia bezpieczeństwa, radości. Po trzecie, powinniśmy się zdrowo odżywiać, bo dieta przekłada się na nasz nastrój. Podobnie ważny jest sen. Po czwarte, powinniśmy się czasem fizycznie zmęczyć. Wysiłek poprawia funkcjonowanie mózgu jak mało co. A po piąte, powinniśmy jak najczęściej wspominać miłe chwile i różne drobne nasze sukcesy, by patrzeć na siebie nie przez pryzmat wyłącznie przykrych rzeczy. Jesteśmy świadomi tego, na czym koncentrujemy uwagę, więc ponieważ nasza uwaga może być sterowana naszą wolą, powinniśmy to wykorzystać, by widzieć szklankę do połowy pełną, a nie do połowy pustą. Po szóste, powinniśmy przestać oglądać telewizję, a zamiast tego wyjść do lasu, bo nasz mózg żyjąc w tak dynamicznym świecie potrzebuje czasem trochę wytchnienia. A po siódme, powinniśmy częściej się uśmiechać, nawet bez powodu, bo wtedy w naszym mózgu dzieje się coś fajnego…

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała Maria P. Wiśniewska

Fot. Archiwum W. Glaca

Dr M. Talarczyk: Kobieca sylwetka w społeczno-kulturowym gorsecie

Kobiety częściej niż mężczyźni były i są muzami czy modelkami artystów. Czy określone sylwetki kobiet malowano, bo takie podobały się malarzom, czy to kobiety „rzeźbiły” swoje ciała, by się podobać, nie tylko artystom? Czy kobiece kształty były dla sztuki inspiracją, czy też  sztukę były kreowane? Nie potrafię odpowiedzieć na te pytania, to dziedzina artystów, historyków sztuki i antropologów. Od czasu powstania kina, telewizji, a później Internetu media mają znaczny udział w promowaniu określonego wizerunku kobiecej aparycji, bo wyglądem zewnętrznym mężczyzn szczególnie się nie interesują.

Kontekst kulturowy opisywany z perspektywy konstruktywizmu społecznego wskazuje, że wizerunek kształtu kobiecej sylwetki zmieniał się wraz ze zmianami historycznymi. Podobnym zmianom ulegało myślenie, rozumienie i podejście do zaburzeń odżywiania. Preferencje kulturowe dotyczące kobiecej sylwetki oddają dzieła sztuki literackiej i malarskiej. W klasyce malarskich dzieł sztuki, abstrahując od charakterystycznego dla danego okresu stylu malowania postaci i portretów, uwiecznione są typy wizerunku kobiecej sylwetki. Obrazy renesansowe (np. „Wenus z Urbino” Tycjana) czy barokowe (np. „Trzy gracje” Rubensa) prezentują sylwetki o obfitych kształtach. Z dzisiejszej perspektywy można by stwierdzić nadwagę uwiecznionych kobiecych sylwetek. W XVII wieku obraz „Madam de Pompadur” Buchnera ukazuje już szczupłą sylwetkę z wyraźnie podkreśloną talią. Natomiast lata 20. i 30. XX stulecia sylwetki są jeszcze szczuplejsze, o ołówkowej linii, którą prezentowały gwiazdy kina tamtych lat Greta Garbo i Marlena Dietrich. Z kolei w latach 50. kanon kobiecej sylwetki kreowały aktorki Marlin Monroe czy Rita Hayworth, a w późniejszym okresie także Sophia Loren. Z kolei lata 60. preferowały dodatkowo dwa nowe typy szczupłej sylwetki: jedna to wysportowana, promowana przez aktorkę Jane Fondę, a druga – „dziecięco-dziewczęca”, z widoczną niedowagą, modelki Twiggy. Medialnemu promowaniu tej ostatniej sylwetki przypisuje się zapoczątkowanie wzrostu zachorowań na anoreksję. Lata 90. to ponownie kobieca sylwetka np. Moniki Bellucci, a im bliżej dzisiejszych czasów, tym większy wpływ środowiskowy na różnorodność pożądanego wyglądu zewnętrznego kobiet. Bo są środowiska, w których oczekiwane i szczególnie atrakcyjne są trzeciorzędowe cechy płciowe, takie jak np. biust, co powoduje, że te części ciała są medycznie modyfikowane, powiększane. Ale są też środowiska, na przykład szkoły baletowe czy modeling, w których im niższa masa ciała i mniej kobiecych wypukłości, tym lepiej. Z mojej praktyki terapeutycznej wiem, że dla wielu nastolatek wzorem sylwetki jest obecnie modelka Anja Rubik. Jako wzorce kobiecej sylwetki przytaczam tu przykłady aktorek i modelek, bo to osoby popularne medialnie, a nie pisarki, malarki, badaczki, lekarki czy nauczycielki, kreują „trendy” kobiecego wyglądu.

Kreatorzy trendów kobiecej sylwetki

Nasuwa się pytanie: kto kreuje medialne zapotrzebowanie na określony typ kobiecej sylwetki, czy kobiety kreują go same, czy są z zewnątrz kreowane? Jak wiadomo, to agencje artystyczne czy modelek, w których pracują także mężczyźni, poszukują odpowiednich aparycji kobiet. A w przypadku kobiet-aktorek wydaje się, że przez lata talent był drugoplanowy, za wyglądem i typem urody. W modelingu, jak wiadomo, dominują sylwetki bardzo szczupłe lub wręcz wychudzone. Znany przed laty był apel o walkę z anoreksją w modelingu nieżyjącej już modelki Isabelle Caro, która przez 15 lat zmagała się z anoreksją. Inne modelki także o to apelowały, m.in. zmarła w 2006 roku Ana Carolina Reston. Część z nich chorowała lub choruje na anoreksję, niektóre zapłaciły za niedowagę życiem. Te wydarzenia i apele przyczyniły się do wprowadzenia w 2017 roku tzw. „prawa modelek”, czyli przepisów przyjętych we Francji o minimalnym poziomie indeksu masy ciała (BMI 18), co w założeniu ma zwalczać anoreksję i celowe odchudzanie się młodych kobiet, by stanąć na wybiegu.

Można zastanowić się, z jakich powodów w branży modelowej wymaga się niskiej wagi kobiet. Można na ten temat mieć kilka hipotez, oczywiście niesprawdzonych. Pierwsza – kreatorami mody jest wielu mężczyzn o homoseksualnej orientacji, więc sylwetki modelek pozbawione trzeciorzędowych cech płciowych mogą być mile widziane. Druga hipoteza – niedowaga sprawia, że unifikują się rozmiary ciała, w tym też ubrań, więc ta sama kreacja podobnie prezentuje się na każdej modelce. Hipoteza trzecia – ekonomiczna – dotyczy zużycia materiału i ewentualnych przeróbek, które są zbędne przy niedowadze wszystkich modelek. Drugim środowiskiem, w którym pożądana jest niedowaga, są szkoły baletowe; w gronie moich pacjentek są także uczennice szkół baletowych. Przed laty prowadziłam zajęcia grupowe z uczennicami szkoły baletowej, choć na podstawie tych zajęć, bez wywiadu z rodzicami i rozmowy indywidualnej z dziewczynką, nie mogłabym postawić diagnozy, ale u wszystkich dziewczynek, które w ramach zajęć rysowały swoją sylwetkę, widoczne było zaburzenie spostrzegania swojego ciała. A jest to jedno z czerech kryteriów diagnostycznych jadłowstrętu psychicznego według klasyfikacji ICD-10. Od uczennic tego typu szkół niejednokrotnie słyszę, że nauczyciele oczekują od nich nie tylko skrajnej szczupłości ale czasami także niedowagi. Branża modelowa i szkoły baletowe to przykłady, jak obowiązujące wymagania dotyczące masy ciała nie tylko mogą się przyczynić do rozwoju zaburzeń odżywiania się, ale jak będąc „normami” w mikrospołeczności, przenikają do innych środowisk, stając się społeczno-kulturowym wzorem czy wymogiem.

Do kreatorów kobiecego wyglądu zaliczyć można także projektantów i twórców dziecięcych zabawek, bo przeznaczone dla dziewczynek lalki zawsze były „ładne”, miały długie włosy, długie rzęsy i zwykle uśmiech na plastikowej twarzy. Symbolem takiej kreacji jest lalka Barbie, choć w jej przypadku to nie tylko kreacja wyidealizowanej sylwetki, z przerysowanym podkreśleniem cech kobiecych, to też często obiekt męskich preferencji. Jak podaje Wikipedia, Barbie to lalka produkowana przez przedsiębiorstwo Mattel, jedna z najlepiej sprzedających się zabawek i jednocześnie najbardziej znanych ikon kultury masowej. Barbie została stworzona przez Ruth Handler w 1958 roku na podstawie przeznaczonej dla dorosłych niemieckiej lalki Lilli. Barbie zadebiutowała 9 marca 1959 na nowojorskich targach zabawek, po wykupieniu praw do Lilli przez założone przez Ruth i Elliotta Handlerów przedsiębiorstwo Mattel. Nazwa Barbie jest zdrobnieniem od imienia córki Ruth Handler, Barbary, dla której Ruth kupiła egzemplarz Lilli podczas pobytu w Szwajcarii. Pełne nazwisko lalki to Barbara Millicent Roberts. Stanowi ono tylko część wymyślonej biografii, w której występują między innymi chłopak Barbie – Ken – i jej przyjaciółki – Midge i Teresa. Barbie ma również trzy młodsze siostry o imionach Skipper, Stacie i Chelsea [1]. Czyli „zabawka” służąca wcześniej mężczyznom, po modyfikacji, oddana (tj. sprzedana) została dziewczynkom jako „wzór kobiecości”. A imię Ken wybrane zostało przez twórców, bo tak na imię miał ich syn. Można się zastanowić, czy dobranie lalki o męskim wyglądzie wynikało z powodów rodzinnych małżeństwa, które stworzyło Barbie, powodów parytetowych czy innych? Bo dla chłopców nie ma zabawek modelujących ich wygląd, co najwyżej terminator, który nie jest symbolem wyglądu, lecz mocy i siły. W każdym razie sylwetka lalki Barbie, o długich, szczupłych nogach, wcięciu w talii, kształtnym biuście i długich, gęstych włosach stała się niedoścignionym wzorcem kobiecej atrakcyjności, wpędzając w kompleksy wiele nastolatek i młodych kobiet.

Między zdrowiem a chorobą

Na określoną budowę i sylwetkę ciała składa się kilka czynników: geny, aktywność fizyczna oraz odżywiane się, a także modne od jakiegoś czasu modyfikowanie wyglądu zewnętrznego poprzez chirurgię plastyczną. Pracując ponad 30 lat w Klinice Psychiatrii Dzieci i Młodzieży, prowadziłam terapię grupową grup heterogenicznych, czyli pacjentów z rozpoznaniem różnych zaburzeń, w tym też z rozpoznaniem zaburzeń odżywiania się – anoreksji i bulimii oraz grupy homogeniczne, czyli takie, w których uczestniczyli tylko pacjenci z zaburzeniami odżywiania. Z moich obserwacji wynika, że dziewczynki niezależnie od rozpoznania myślą, że będą ładnie wyglądały z wagą w dolnej granicy normy lub niedowagą, natomiast chłopcy są odmiennego zdania – nie podoba im się zbyt niska masa ciała u dziewczynek. Z podobnymi poglądami spotykam się, prowadząc terapie rodzinne pacjentek z rozpoznaniem anoreksji psychicznej, gdzie mamy chorych córek skłonne są akceptować jako docelową, wagę na granicy normy, natomiast ojcowie oczekują by córka ważyła kilka kilogramów więcej. Można więc zadać pytanie, z jakich powodów dziewczęta i kobiety chcą być szczuplejsze, niż oczekiwaliby tego od nich chłopcy i mężczyźni? Hipotetycznie można by założyć, że być może kobiety w myśleniu o swoim wyglądzie są niezależne od bliskich im mężczyzn – ojców, braci czy sympatii i partnerów, ale nasuwa się też druga hipoteza: czy nie są zależne od obcych czy anonimowych kreatorów kobiecych sylwetek i mody? Pojawia się też kolejne pytanie: czy wymagania społeczno-kulturowe, zarówno te w skali mikro, jak i makro, dotyczące wyglądu zewnętrznego i masy ciała, mogą wywołać zaburzenia odżywiania? Anoreksja i bulimia są zaburzeniami o wieloczynnikowej etiologii, do których zalicza się czynniki indywidualne, w tym osobowościowe, czynniki rodzinne oraz czynniki społeczno-kulturowe. Ponadto wyodrębnia się czynniki predysponujące, wyzwalające i podtrzymujące zaburzenia odżywiania się. Czynniki społeczno-kulturowe pełnią więc istotną funkcję, bo kreując standardy dotyczące sylwetki, mogą być czynnikiem wyzwalającym zaburzenia odżywiania, przy istniejących predyspozycjach osoby i jej rodziny. Mimo upływającego czasu i w różnych obszarach zachodzących zmian kulturowych od blisko 30 lat niezmienne pozostaje, że pacjentki z rozpoznaniem jadłowstrętu psychicznego (polskie określenie anoreksji) w początkowym okresie procesu psychoterapii są przekonane, że „chudość” jest nie tylko ładna, ale gwarantuje też szczęście i sukces.

Wnioski

Podsumowując: kobieca sylwetka w przeszłości była i nadal pozostaje w społeczno-kulturowym gorsecie. Jak długo tak będzie, nie zależy wyłącznie od kobiet będących w różnych rolach: matek, nauczycielek, kreatorek fitness i mody, ale i od wizji przyszłości, w tym biznesu, kreowanej także, a może przede wszystkim, przez mężczyzn.

 Małgorzata Talarczyk

Źródła:

  1. https://pl.wikipedia.org/wiki/Barbie

Dr Małgorzata Talarczyk – specjalista psychologii klinicznej, certyfikowany psychoterapeuta, terapeuta rodzinny, konsultant psychologii klinicznej dziecka.

www.system-terapia.pl

 

 

 

 

 

Dr M. Talarczyk: FB – Kobieca sylwetka w społeczno-kulturowym gorsecie

received_686275198642221

Kobiety częściej niż mężczyźni były i są muzami czy modelkami artystów. Czy określone sylwetki kobiet malowano, bo takie podobały się malarzom, czy to kobiety „rzeźbiły” swoje ciała, by się podobać, nie tylko artystom? Czy kobiece kształty były dla sztuki inspiracją, czy też  sztukę były kreowane? Nie potrafię odpowiedzieć na te pytania, to dziedzina artystów, historyków sztuki i antropologów. Od czasu powstania kina, telewizji, a później Internetu media mają znaczny udział w promowaniu określonego wizerunku kobiecej aparycji, bo wyglądem zewnętrznym mężczyzn szczególnie się nie interesują.

Kontekst kulturowy opisywany z perspektywy konstruktywizmu społecznego wskazuje, że wizerunek kształtu kobiecej sylwetki zmieniał się wraz ze zmianami historycznymi. Podobnym zmianom ulegało myślenie, rozumienie i podejście do zaburzeń odżywiania. Preferencje kulturowe dotyczące kobiecej sylwetki oddają dzieła sztuki literackiej i malarskiej. W klasyce malarskich dzieł sztuki, abstrahując od charakterystycznego dla danego okresu stylu malowania postaci i portretów, uwiecznione są typy wizerunku kobiecej sylwetki. Obrazy renesansowe (np. „Wenus z Urbino” Tycjana) czy barokowe (np. „Trzy gracje” Rubensa) prezentują sylwetki o obfitych kształtach. Z dzisiejszej perspektywy można by stwierdzić nadwagę uwiecznionych kobiecych sylwetek. W XVII wieku obraz „Madam de Pompadur” Buchnera ukazuje już szczupłą sylwetkę z wyraźnie podkreśloną talią. Natomiast lata 20. i 30. XX stulecia sylwetki są jeszcze szczuplejsze, o ołówkowej linii, którą prezentowały gwiazdy kina tamtych lat Greta Garbo i Marlena Dietrich. Z kolei w latach 50. kanon kobiecej sylwetki kreowały aktorki Marlin Monroe czy Rita Hayworth, a w późniejszym okresie także Sophia Loren. Z kolei lata 60. preferowały dodatkowo dwa nowe typy szczupłej sylwetki: jedna to wysportowana, promowana przez aktorkę Jane Fondę, a druga – „dziecięco-dziewczęca”, z widoczną niedowagą, modelki Twiggy. Medialnemu promowaniu tej ostatniej sylwetki przypisuje się zapoczątkowanie wzrostu zachorowań na anoreksję. Lata 90. to ponownie kobieca sylwetka np. Moniki Bellucci, a im bliżej dzisiejszych czasów, tym większy wpływ środowiskowy na różnorodność pożądanego wyglądu zewnętrznego kobiet. Bo są środowiska, w których oczekiwane i szczególnie atrakcyjne są trzeciorzędowe cechy płciowe, takie jak np. biust, co powoduje, że te części ciała są medycznie modyfikowane, powiększane. Ale są też środowiska, na przykład szkoły baletowe czy modeling, w których im niższa masa ciała i mniej kobiecych wypukłości, tym lepiej. Z mojej praktyki terapeutycznej wiem, że dla wielu nastolatek wzorem sylwetki jest obecnie modelka Anja Rubik. Jako wzorce kobiecej sylwetki przytaczam tu przykłady aktorek i modelek, bo to osoby popularne medialnie, a nie pisarki, malarki, badaczki, lekarki czy nauczycielki, kreują „trendy” kobiecego wyglądu.

Kreatorzy trendów kobiecej sylwetki

Nasuwa się pytanie: kto kreuje medialne zapotrzebowanie na określony typ kobiecej sylwetki, czy kobiety kreują go same, czy są z zewnątrz kreowane? Jak wiadomo, to agencje artystyczne czy modelek, w których pracują także mężczyźni, poszukują odpowiednich aparycji kobiet. A w przypadku kobiet-aktorek wydaje się, że przez lata talent był drugoplanowy, za wyglądem i typem urody. W modelingu, jak wiadomo, dominują sylwetki bardzo szczupłe lub wręcz wychudzone. Znany przed laty był apel o walkę z anoreksją w modelingu nieżyjącej już modelki Isabelle Caro, która przez 15 lat zmagała się z anoreksją. Inne modelki także o to apelowały, m.in. zmarła w 2006 roku Ana Carolina Reston. Część z nich chorowała lub choruje na anoreksję, niektóre zapłaciły za niedowagę życiem. Te wydarzenia i apele przyczyniły się do wprowadzenia w 2017 roku tzw. „prawa modelek”, czyli przepisów przyjętych we Francji o minimalnym poziomie indeksu masy ciała (BMI 18), co w założeniu ma zwalczać anoreksję i celowe odchudzanie się młodych kobiet, by stanąć na wybiegu.

Można zastanowić się, z jakich powodów w branży modelowej wymaga się niskiej wagi kobiet. Można na ten temat mieć kilka hipotez, oczywiście niesprawdzonych. Pierwsza – kreatorami mody jest wielu mężczyzn o homoseksualnej orientacji, więc sylwetki modelek pozbawione trzeciorzędowych cech płciowych mogą być mile widziane. Druga hipoteza – niedowaga sprawia, że unifikują się rozmiary ciała, w tym też ubrań, więc ta sama kreacja podobnie prezentuje się na każdej modelce. Hipoteza trzecia – ekonomiczna – dotyczy zużycia materiału i ewentualnych przeróbek, które są zbędne przy niedowadze wszystkich modelek. Drugim środowiskiem, w którym pożądana jest niedowaga, są szkoły baletowe; w gronie moich pacjentek są także uczennice szkół baletowych. Przed laty prowadziłam zajęcia grupowe z uczennicami szkoły baletowej, choć na podstawie tych zajęć, bez wywiadu z rodzicami i rozmowy indywidualnej z dziewczynką, nie mogłabym postawić diagnozy, ale u wszystkich dziewczynek, które w ramach zajęć rysowały swoją sylwetkę, widoczne było zaburzenie spostrzegania swojego ciała. A jest to jedno z czerech kryteriów diagnostycznych jadłowstrętu psychicznego według klasyfikacji ICD-10. Od uczennic tego typu szkół niejednokrotnie słyszę, że nauczyciele oczekują od nich nie tylko skrajnej szczupłości ale czasami także niedowagi. Branża modelowa i szkoły baletowe to przykłady, jak obowiązujące wymagania dotyczące masy ciała nie tylko mogą się przyczynić do rozwoju zaburzeń odżywiania się, ale jak będąc „normami” w mikrospołeczności, przenikają do innych środowisk, stając się społeczno-kulturowym wzorem czy wymogiem.

Do kreatorów kobiecego wyglądu zaliczyć można także projektantów i twórców dziecięcych zabawek, bo przeznaczone dla dziewczynek lalki zawsze były „ładne”, miały długie włosy, długie rzęsy i zwykle uśmiech na plastikowej twarzy. Symbolem takiej kreacji jest lalka Barbie, choć w jej przypadku to nie tylko kreacja wyidealizowanej sylwetki, z przerysowanym podkreśleniem cech kobiecych, to też często obiekt męskich preferencji. Jak podaje Wikipedia, Barbie to lalka produkowana przez przedsiębiorstwo Mattel, jedna z najlepiej sprzedających się zabawek i jednocześnie najbardziej znanych ikon kultury masowej. Barbie została stworzona przez Ruth Handler w 1958 roku na podstawie przeznaczonej dla dorosłych niemieckiej lalki Lilli. Barbie zadebiutowała 9 marca 1959 na nowojorskich targach zabawek, po wykupieniu praw do Lilli przez założone przez Ruth i Elliotta Handlerów przedsiębiorstwo Mattel. Nazwa Barbie jest zdrobnieniem od imienia córki Ruth Handler, Barbary, dla której Ruth kupiła egzemplarz Lilli podczas pobytu w Szwajcarii. Pełne nazwisko lalki to Barbara Millicent Roberts. Stanowi ono tylko część wymyślonej biografii, w której występują między innymi chłopak Barbie – Ken – i jej przyjaciółki – Midge i Teresa. Barbie ma również trzy młodsze siostry o imionach Skipper, Stacie i Chelsea [1]. Czyli „zabawka” służąca wcześniej mężczyznom, po modyfikacji, oddana (tj. sprzedana) została dziewczynkom jako „wzór kobiecości”. A imię Ken wybrane zostało przez twórców, bo tak na imię miał ich syn. Można się zastanowić, czy dobranie lalki o męskim wyglądzie wynikało z powodów rodzinnych małżeństwa, które stworzyło Barbie, powodów parytetowych czy innych? Bo dla chłopców nie ma zabawek modelujących ich wygląd, co najwyżej terminator, który nie jest symbolem wyglądu, lecz mocy i siły. W każdym razie sylwetka lalki Barbie, o długich, szczupłych nogach, wcięciu w talii, kształtnym biuście i długich, gęstych włosach stała się niedoścignionym wzorcem kobiecej atrakcyjności, wpędzając w kompleksy wiele nastolatek i młodych kobiet.

Między zdrowiem a chorobą

Na określoną budowę i sylwetkę ciała składa się kilka czynników: geny, aktywność fizyczna oraz odżywiane się, a także modne od jakiegoś czasu modyfikowanie wyglądu zewnętrznego poprzez chirurgię plastyczną. Pracując ponad 30 lat w Klinice Psychiatrii Dzieci i Młodzieży, prowadziłam terapię grupową grup heterogenicznych, czyli pacjentów z rozpoznaniem różnych zaburzeń, w tym też z rozpoznaniem zaburzeń odżywiania się – anoreksji i bulimii oraz grupy homogeniczne, czyli takie, w których uczestniczyli tylko pacjenci z zaburzeniami odżywiania. Z moich obserwacji wynika, że dziewczynki niezależnie od rozpoznania myślą, że będą ładnie wyglądały z wagą w dolnej granicy normy lub niedowagą, natomiast chłopcy są odmiennego zdania – nie podoba im się zbyt niska masa ciała u dziewczynek. Z podobnymi poglądami spotykam się, prowadząc terapie rodzinne pacjentek z rozpoznaniem anoreksji psychicznej, gdzie mamy chorych córek skłonne są akceptować jako docelową, wagę na granicy normy, natomiast ojcowie oczekują by córka ważyła kilka kilogramów więcej. Można więc zadać pytanie, z jakich powodów dziewczęta i kobiety chcą być szczuplejsze, niż oczekiwaliby tego od nich chłopcy i mężczyźni? Hipotetycznie można by założyć, że być może kobiety w myśleniu o swoim wyglądzie są niezależne od bliskich im mężczyzn – ojców, braci czy sympatii i partnerów, ale nasuwa się też druga hipoteza: czy nie są zależne od obcych czy anonimowych kreatorów kobiecych sylwetek i mody? Pojawia się też kolejne pytanie: czy wymagania społeczno-kulturowe, zarówno te w skali mikro, jak i makro, dotyczące wyglądu zewnętrznego i masy ciała, mogą wywołać zaburzenia odżywiania? Anoreksja i bulimia są zaburzeniami o wieloczynnikowej etiologii, do których zalicza się czynniki indywidualne, w tym osobowościowe, czynniki rodzinne oraz czynniki społeczno-kulturowe. Ponadto wyodrębnia się czynniki predysponujące, wyzwalające i podtrzymujące zaburzenia odżywiania się. Czynniki społeczno-kulturowe pełnią więc istotną funkcję, bo kreując standardy dotyczące sylwetki, mogą być czynnikiem wyzwalającym zaburzenia odżywiania, przy istniejących predyspozycjach osoby i jej rodziny. Mimo upływającego czasu i w różnych obszarach zachodzących zmian kulturowych od blisko 30 lat niezmienne pozostaje, że pacjentki z rozpoznaniem jadłowstrętu psychicznego (polskie określenie anoreksji) w początkowym okresie procesu psychoterapii są przekonane, że „chudość” jest nie tylko ładna, ale gwarantuje też szczęście i sukces.

 Wnioski

Podsumowując: kobieca sylwetka w przeszłości była i nadal pozostaje w społeczno-kulturowym gorsecie. Jak długo tak będzie, nie zależy wyłącznie od kobiet będących w różnych rolach: matek, nauczycielek, kreatorek fitness i mody, ale i od wizji przyszłości, w tym biznesu, kreowanej także, a może przede wszystkim, przez mężczyzn.

 Małgorzata Talarczyk

Źródła:

https://pl.wikipedia.org/wiki/Barbie

Dr Małgorzata Talarczyk – specjalista psychologii klinicznej, certyfikowany psychoterapeuta, terapeuta rodzinny, konsultant psychologii klinicznej dziecka.

www.system-terapia.pl

 

 

 

 


 [Sebastian1]nie rozumiem – Terminator to postać filmowa, nie zabawka, nie widzę więc związku z początkiem zdania

Kobiecy radiowy wieczór: badania kryminalistyczne i psy na służbie

fot. SWPS

Oto, co można przeczytać na stronie Radia: „Gościem audycji była dr Joanna Stojer-Polańska z Uniwersytetu SWPS w Katowicach, kryminalistyk. Zajmuje się analizą przypadków zgonów. Autorka książek m.in „Ślady kryminalistyczne”, „Kryminalistyka w mediach: wpływ seriali kryminalnych na postępowanie karne” czy „Psy na tropie i w akcji”. W tym roku została wybrana Popularyzatorem Nauki 2020 w kategorii Naukowiec. Porozmawiamy o badaniach kryminalistycznych oraz poznamy świat psów na służbie.”

Więcej: https://www.rdc.pl/tag/dr-joanna-stojer-polanska/

A tak udział w audycji i przedstawioną problematykę komentuje sama bohaterka:

- Rozmowa dotyczyła pracy kryminalistyka, także w kontekście popularyzacji tej dziedziny nauki. Przestępczość jest zjawiskiem społecznym, często dyskutowanym w mediach. Niektóre sprawy kryminalne na długo pozostają w naszej pamięci, a komentarz kryminalistyczny i kryminologiczny może pomóc spojrzeć z innej perspektywy na te zdarzenia. Oczywiście w rozmowie pojawił się także temat psów na służbie i pomocy czworonogów w szukaniu śladów kryminalistycznych. Była okazja wspomnieć także o działalności archiwów X, które wracają do spraw sprzed lat – podkreśla dr Joanna Stojer-Polańska.

Zarazem przypominamy o naszej petycji w sprawie przyznania emerytur psom i koniom służbowym – https://www.petycjeonline.com/walczymy_o_przyznanie_pastwowych_emerytur_dla_wszystkich_psow_i_koni_subowych

Dr M. Talarczyk: „Odchudzanie dzieci to złożony i szczególnie delikatny temat”

Odchudzanie to złożona materia, a odchudzanie dzieci to szczególnie wrażliwy i delikatny temat, w tym wyodrębnienie dziewczynek z klas I–III może być upokarzające i naznaczające – stygmatyzujące dla tej grupy osób. Bo wyobraźmy sobie ogłoszoną medialnie akcję np. odchudzania polityków czy parlamentarzystek wszystkich lub z określonej partii albo prezenterek programów telewizyjnych. Czy byłoby to przyjemne dla tych osób? A dzieci, każdej płci, to też osoby, z tą różnicą od odchudzających się czy wytypowanych do odchudzania dorosłych, że sposób życia i odżywiania nie zależy wyłącznie od nich. Z praktyki terapeutycznej znam wiele osób dorosłych, które dobrowolnie podjęły decyzję o odchudzaniu, o której poza najbliższą rodziną nikogo nie informowały, chcąc uniknąć oceniania, komentowania czy rozliczania związanego z ich odchudzaniem. Ale wróćmy do dzieci, ich odżywiania i masy ciała. W klasyfikacji zaburzeń psychicznych (ICD-10) przy zaburzeniu odżywiana dodany jest zaimek „się”, czyli zaburzenia „odżywiania się”. Tylko czy to „się” może być także stosowanie w stosunku do dzieci? W wieku przedszkolnym i młodszym szkolnym dzieci zwykle są żywione przez rodziców, choć oczywiście bywa, że dojadają czy obadają się bez wiedzy i zgody rodziców.

Dziecko z nadwagą czy otyłością to nie jest dziecko do naprawy, to jest problem zdrowotny, który poza zdrowiem somatycznym często dotyczy też samopoczucia lub problemu i zdrowia psychicznego. Wymaga więc współpracy terapeutycznej z dzieckiem i jego rodziną. Nie jest to temat do medialnej akcji odchudzania dzieci, w tym szczególnie dziewczynek, bo bez rozpoznania przyczyn nadwagi wyłącznie behawioralne odchudzanie może tylko problem pogłębić. Pomijając już wcześniej wspomnianą stygmatyzację.

Nie poruszając tu kwestii medycznych, skupię się wyłącznie na aspekcie psychologicznym podwyższonej masy ciała oraz odchudzania dzieci w młodszym wieku szkolnym, ze szczególną koncentracją na ogłoszonemu w mediach planowanemu odchudzaniu dziewczynek.

  1. Funkcje nadmiernego jedzenia – podaję tylko wybrane przykłady, bo funkcji może być więcej:

– Nieprawidłowe nawyki – dotyczące sposobu żywienia i odżywiania się, kształtowane są w rodzinie. Z kolei rodzice lub jeden z rodziców dziecka z nadwagą nawyki te wynieśli ze swojej rodziny pochodzenia. Nieprawidłowe nawyki dotyczyć mogą: ilości i jakości jedzenia, pór i częstotliwości jedzenia, sposobu spożywania posiłków. Co do ilości jedzenia, to są rodziny, w których tradycją, często przekazywaną z pokolenia na pokolenie, jest konsumpcja bardzo dużych porcji. Przy tym bywa też tak, że rodzice lub w rodzinach wielopokoleniowych także dziadkowie, nakładają dziecku nieodpowiednie dla jego wieku porcje, chwaląc je, że tak „ładnie wszystko zjadło”, co stanowi dodatkową emocjonalną motywację do spożywania zbyt obfitych porcji. Co do jakości posiłków, to również pewne błędy żywieniowe wpisują się w tradycje rodzinne, np. w rodzinach, w których spożywa się zbyt tłuste, zbyt węglowodanowe, w tym słodkie posiłki lub /i napoje. Pory i częstotliwość jedzenia to kolejne rodzinne nawyki, polegające na tym, że albo posiłki jedzone są zbyt rzadko (np. dwa razy dziennie – rano i wieczorem, co sprzyja spowolnieniu przemiany materii i przybieraniu na wadze), albo w rodzinie je się zbyt często, dojadając między posiłkami. A sposób jedzenia preferowany w rodzinie to np. jedzenie zawsze podczas oglądania telewizji albo rozmawiając przez telefon, w czasie czytania albo „w biegu”, wykonując przy okazji różne czynności. Do tradycji w niektórych rodzinach należy także niejedzenie pierwszego bardzo ważnego posiłku, jakim jest pierwsze śniadanie. Bywa też, że nieprawidłowemu odżywianiu się towarzyszy niechęć do aktywności fizycznej lub aktywność ta została zminimalizowana przez lockdown. Skoro dziecko żyje i żywi się w rodzinie, w której „obowiązują” lub preferowane są wymienione nawyki żywieniowe, to trudno, by miało prawidłową wagę.

– Redukcja napięcie – dzieci, podobnie jak osoby dorosłe, również doświadczają napięcie emocjonalne. Napięcie mogą zmniejszać lub niwelować psychologiczne mechanizmy obronne, które często u dzieci nie są jeszcze wykształcone. Jedzenie, szczególnie słodyczy, także może doraźnie napięcie zmniejszać. Ten sposób redukcji napięcia emocjonalnego dzieci zwykle obserwują u jednego lub obojga rodziców i na zasadzie modelowania powielają go. A z czym mogą być związane napięcia przeżywane przez dzieci? Dotyczyć mogą kilku obszarów, najczęściej są to najważniejsze dla dziecka środowiska, czyli rodzina i szkoła. Napięcia emocjonalne, których źródłem jest rodzina, dotyczyć mogą atmosfery panującej w domu m.in. kłótni lub nadmiernego dystansu i chłodu emocjonalnego, nieprawidłowych relacji z rodzicami lub/i rodzeństwem, trudnej sytuacji zdrowotnej czy bytowej rodziny, rozstania, żałoby, zmiany miejsca zamieszkania i wielu innych czynników, które dziecko doświadcza w rodzinie. Natomiast w środowisku szkolnym napięcia dotyczyć mogą nauki oraz relacji z rówieśnikami. W czasie lockdownu nauka przebiegająca zdalnie była szczególnym wyzwaniem dla dzieci w młodszym wieku szkolnym i ich rodziców, bez pomocy których wiele dzieci nie poradziłoby sobie. A brak kontaktów z rówieśnikami to zaburzenie naturalnej fazy rozwoju dziecka i regres do okresu sprzed uczęszczania do przedszkola. Dzieci mogą odczuwać napięcia związane z wymienionymi sytuacjami, nie uświadamiając sobie zarówno samego zjawiska napięcia, jak i jego przyczyn, co jest naturalne rozwojowo.

– Poprawa nastroju – nie musi wiązać się z brakiem napięcia, bo stan określany często jako „obojętność” nie jest tożsamy z napięciem, ale również wywołuje dyskomfort. Jedzenie, szczególnie słodyczy, redukuje napięcie, może też doraźnie poprawiać nastój. Doraźność wiąże się często z mechanizmem błędnego koła, prowadząc do wahań poziomu cukru i wahań insuliny w organizmie. Po zjedzeniu słodyczy szybko podnosi się poziom cukru we krwi, a następnie równie szybko spada, co powoduje zwiększone wydzielanie insuliny, a insulina stymuluje apetyt. Dlatego po zjedzeniu cukrów prostych po niedługim czasie ponownie odczuwany jest głód. Z tym mechanizmem wiązać się może drugie błędne koło, już nie fizjologiczne, ale psychologiczne, bo nadmierne jedzenie sprzyja przybieraniu na wadze, które może obniżać nastrój, więc żeby go poprawić, znowu sięga się po słodycze.

– Zastępcze zaspokojenie niedosytu bliskiej relacji – jedzenie u większości ludzi wiąże się z przyjemnością, która może zastępować brak innych bodźców wywołujących przyjemność. Ponieważ jedzenie, szczególnie w okresie dziecięcym, kojarzone jest z osobą znaczącą, jaką zwykle jest mama lub inna bliska osoba, np. tata czy babcia, to skojarzenie spożywania posiłku wiąże się z opieką, troską, uczuciowym ciepłem, a przy niedostatku tych doznań może stanowić ich substytut. Lockdown zamknął większość ludzi w domach, co nie zawsze było korzystne dla dzieci. Z praktyki terapeutycznej wiem, że wiele rodzin to zamknięcie zbliżyło, pozwoliło lepiej się poznać i poświecić sobie czas. Ale są też rodziny, w których zamknięcie razem w domu nie zbliżyło, a oddaliło do siebie, bo każdy zajmował się sobą, co przez dzieci było szczególnie boleśnie doświadczane, gdyż rodzice będący obok, byli jednocześnie niedostępni emocjonalnie, co było jeszcze bardziej dotkliwie przeżywane niż wtedy, gdy chodzili do pracy. Niestety, najgorzej lockdown zniosły dzieci żyjące w rodzinach dysfunkcyjnych, przemocowych czy z problemem alkoholowym. W dwóch ostatnich rodzajach rodzin nadmierne jedzenie stanowiło dla dzieci zastępcze zaspokajanie bliskiej relacji.

– Wypełnienie nudy – brak naturalnej aktywności, uczęszczania do szkoły, kontaktów z rówieśnikami, zajęć pozaszkolnych, przy jednoczesnym braku zajęć w gronie rodziny, wywołuje u dzieci poczucie nudy. W młodszym wieku szkolnym tylko część dzieci potrafi samodzielnie zorganizować sobie wolny czas i zabawę, większość dzieci potrzebuje zewnętrznej stymulacji i organizacji czasu, a także aktywności razem z najbliższymi. Dla niektórych osób, w tym dzieci, antidotum na nudę może być jedzenie. To jest także często modelowane przez rodzinę pod hasłem – „nudzimy się, to może coś zjemy”. Nudzie często towarzyszy bezruch, czyli brak aktywności połączony z nadmiernym spożywaniem posiłków. A to prosta droga do nadwagi.

  1. Społeczny kontekst wyglądu, w tym masy ciała

Nagłośniona medialnie chęć odchudzania dziewczynek wpisuje się w kulturowe oczekiwania dotyczące ich wyglądu. I choć podano do publicznej wiadomości, że wyodrębnienie dziewczynek z grupy dzieci w młodszym wieku szkolnym wynika z badań, a sam fakt dbania o ich odpowiednią wagę jest pozytywny, to jego zakomunikowanie brzmi oceniająco, stygmatyzująco i dewaluująco. Nietrudno sobie wyobrazić, jak może czuć się osoba, w tym dziewczynka, która dowiaduje się wprost, że musi schudnąć, bo waży za dużo i w związku z tym została wytypowana do odchudzania. Jeżeli dodatkowo weźmiemy pod uwagę opisane czynniki psychologiczne, które mogą sprzyjać nadmiernemu jedzeniu, to komunikat o nadwadze i odchudzaniu może tylko stan psychiczny dziecka pogorszyć. Nie można też wykluczyć, że dziewczynki z nadwagą spotka hejt rówieśniczy. Ponadto nagłaśnianie nadwagi to nurt podkreślania wyglądu zewnętrznego jako wartości, w tym budującej samoocenę. I choć oczywiste jest, że dla zdrowia dzieci korzystne jest, by miały prawidłową wagę (w tym też celu przeprowadzany jest coroczny bilans wagi i wzrostu, by wychwycić nieprawidłowości), to odbieganie od normy rozwojowej nie może być powodem do symbolicznego „wystąpienia na apelu”.

  1. Rola rodziny i specjalistów w zmaganiach z nadwagą u dzieci

Dbanie o prawidłowy rozwój psychofizyczny dzieci to w pierwszej kolejności rola rodziny, później szkoły i wszystkich dorosłych mających wpływ na funkcjonowanie dziecka. W szkole ważne jest, by dzieci jadły drugie śniadanie i żeby sklepiki szkolne czy automaty nie sprzedawały fast foodów. A jeżeli stwierdzamy u dziecka nadwagę, to moim zdaniem konieczna jest współpraca rodziny z kilkoma specjalistami: lekarzem pediatrą, dietetykiem w celu opracowania odpowiedniego dla dziecka odżywiania, z nauczycielem WF-u czy trenerem dla zapewnienia odpowiedniej dla kondycji dziecka aktywności fizycznej, a w razie potrzeby konsultacja z psychologiem specjalizującym się w pracy z dziećmi, natomiast w przypadku wskazań do psychoterapii – współpraca z terapeutą rodzinnym. Ale to są działania, o których wie wąskie grono bliskich osób. Powinny być one podejmowane w delikatny sposób, by nie wzbudzać w dziecku poczucia winy czy wstydu. Nie jest to temat realizacji planu publicznego.

Małgorzata Talarczyk

Dr Małgorzata Talarczyk – specjalista psychologii klinicznej, certyfikowany psychoterapeuta, terapeuta rodzinny, konsultant psychologii klinicznej dziecka.

www.system-terapia.pl

Polecamy:

https://wydawnictwo-silvarerum.eu/produkt/malgorzata-talarczyk-anorexia-nervosa-w-sieci-pulapek/

 

 

W świecie zbrodni i kary

„3 lutego mija pięć lat od brutalnego zabójstwa Katarzyny J., lektorki języka włoskiego. Kilka dni temu sprawca tego czynu, Kajetan P. usłyszał wyrok. Mężczyzna został skazany przez Sąd Okręgowy w Warszawie na wyrok dożywotniego więzienia, a także obowiązek zapłaty 150 tysięcy złotych nawiązki dla rodziców zamordowanej. Czy każdą zbrodnię można wytłumaczyć „niepoczytalnością”? O tym opowiedziała nam dr Joanna Stojer-Polańska, kryminalistyk.”

Więcej: https://dziendobry.tvn.pl/a/mija-5-lat-od-smierci-kasi-ofiary-kajetana-p-przyjaciel-spedzilismy-razem-jej-ostatni-wieczor

- Rozmowa dotyczy sprawy kryminalnej, która budziła duże emocje społeczne. Kwestia karania to jedno z trudniejszych kryminologicznych zagadnień – podkreśla dr Joanna Stojer-Polańska, kryminalistyk, nasza Autorka.

Prof. Krzysztof Lipka: „Światu się dziwić nie przestaję…”

Prof. Krzysztof Lipka o sobie: Jestem muzykologiem, historykiem sztuki i filozofem. Zwykle szukam terenów, by to wszystko połączyć. Generalnie zajmuję się takimi zagadnieniami jak ontologia dzieła muzycznego, pokrewieństwo sztuk, związki sztuki z czasem i przestrzenią, problem abstrakcji w sztuce. Czynnie uprawiam beletrystykę (w typie nieco filozofującym); bardzo dużo piszę, głównie esejów. Co do hobby to trudno powiedzieć, miałem ich wiele i wciąż zmieniałem. W tej chwili na przykład zajmuję się Dolnym Śląskiem w najszerszym rozumieniu.

  • Muzyka, historia sztuki i filozofia to Pana zawód, ale i pasja. Świat opanowała popkultura, ludzie masowo ulegli sile cywilizacji obrazkowej. Pan reprezentuje wysoką kulturę, która stała się chyba teraz bardziej elitarna niż kiedykolwiek. Z jednej strony mamy tak ułatwiony dostęp do kultury, z drugiej, tak niewielu z tej możliwości korzysta. Dlaczego tak się dzieje?

Tak, świat opanowała popkultura. Jednak sam ten termin pop-kultura już jest nieadekwatny i dla kultury krzywdzący, gdyż w ostatnich dziesięcioleciach to, co jest popularne, stało się od kultury jak najdalsze. Należałoby wynaleźć nowe określenie, które by w sobie łączyło popularność zrównaną z brakiem kultury, coś w rodzaju „pop-anty-kultura”.

Żyjemy w epoce bryku. W roku 1901 Lukács określał swój czas jako epokę eseju; już Hesse spuścił z tonu i w miejsce eseju wstawił felieton; na upadek felietonu skarżył się Adorno. Ja uważam, że mamy epokę bryku, a o dobrym felietonie możemy już tylko pomarzyć. Wiadomości w dzienniku tv to bryk ze stanu polityki w świecie, zupka w proszku to bryk z obiadu, seks przez internet to bryk z seksu, sztuka konceptualna to bryk z prawdziwej sztuki. Żyjemy w epoce bryku.

Cywilizacja obrazkowa nie jest najgorszym złem, ale bezwzględnie stoi niżej od kultury słowa i kultury książki, szczególnie że obrazki są zwykle na zastraszająco niskim poziomie i coraz bardziej obniżają loty. Jest to po prostu koniec formacji kulturowej książki, nie tylko czytelnictwa, bo wokół książki, jej treści i jej materialnego kształtu, z wiekami nadbudowała się potężna sfera cywilizacyjna, która wraz z upadkiem czytelnictwa obumiera. To nie tylko upadek książki, ale wraz z nią szaty graficznej, estetyki druku, życia towarzyskiego, spotkań literackich, wieczorów autorskich i poziomu interpretacji aktorskiej tekstu także.

Powodów tego regresu jest wiele. Głównym zapewne nieodpowiednia polityka wydawnicza, która promuje teksty uważane za pokupne kosztem rezygnacji z misji książki. Mówiąc wprost, drukuje się to, na co rzuci się przeciętny odbiorca, a pomija to, co reprezentuje wyższe wartości. Nikogo przy tym nie obchodzi, czy wyprzedana książka będzie czytana, ważne, że zapełni się kasa. A w domu reprezentacyjna półka. Księgarnie, co prawda, pełne są w tej chwili książek wartościowych, ważnych, arcydzieł wszelkich epok, naukowych i popularnonaukowych żelaznych pozycji, ale co z tego, skoro jest to tylko margines tego, co się publikuje. Nakłady książek wartościowych są małe, a z literatury pięknej nie to się przedaje, co wartościowe, lecz to, czemu towarzyszą aspekty zewnętrzne, na przykład kariera autora zrobiona w innej dziedzinie, często nawet kryminalnej, sprawy otoczone skandalem, niezdrowa ciekawość z powodów obyczajowych etc. Poza tym dręczy mnie pytanie, jak to się dzieje, że w księgarniach liczne pozycje są wyprzedawane, podczas gdy statystyka wykazuje, że przeważająca większość Polaków nie czyta ani jednej książki w roku.

Czy „wysoka” (niepolskie określenie) kultura staje się coraz bardziej elitarna, tego nie wiem. Obserwuję, że młodzi ludzie (moi studenci), nawet najbardziej inteligentni i zdolni, z najlepszych środowisk, od książek stronią. Jak wiem z rozmów z nimi, elektronika też ich coraz mniej przyciąga, najczęściej ograniczają się do kontaktów ze znajomymi, z którymi godzinami wymieniają poglądy o niczym. Osobiście uważam, że wysoka kultura została zepchnięta na margines, podczas gdy na głównej przestrzeni kultury rozpiera się kultura niska. Nastąpiła swego rodzaju zamiana miejsc, nie mniej chyba niż 90% sfery kulturowej zajmuje pop. Prowadzi to do zerwania międzypokoleniowego porozumienia. Jeżeli uda mi się wśród generacji moich studentów znaleźć kogoś ze środowiska, gdzie w domu rodzinnym książki zajmowały dużo miejsca, od razu znajduję z taką osobą porozumienie, jakby nie dzieliła nas różnica bliska półwiecza.

Nawet jeżeli dostęp do kultury jest rzeczywiście otwarty, to jak widać, to nie wystarcza; potrzebna jeszcze instrukcja obsługi i narzędzia konsumpcji. A to może dać wyłącznie wychowanie, dom i szkoła. Domy wyglądają coraz gorzej, bo w coraz gorszej kondycji znajduje się dzisiejsza rodzina, a programy szkolne wypełnione są nie wiem, czym i nie chcę tego krytykować, ale dla mnie to rzecz z jednej strony niezrozumiała, a z drugiej niedopuszczalna, że gdy podczas wykładu wymieniam nazwisko Jana Jakuba Rousseau, to ponad 95% studentów go nie słyszało. Kluczem do wszystkiego jest tylko wychowanie!

Produkcja człowieka to nie narodziny, tylko ukształtowanie. To oczywiście także od strony zewnętrznej musztra czy dryl (różnie rozumiane), ale przede wszystkim wewnątrz rozwój duchowy i intelektualny. Nasze społeczeństwo nie dysponuje dzisiaj żadną instytucją zdolną koncepcyjnie ułożyć i udźwignąć to zadanie. Póki nie zaczniemy społeczeństwa wychowywać, będzie coraz gorzej, nastąpi dalszy upadek kultury, a kultura to nie tylko świadomość narodowa, to także świadomość humanistyczna. Kto nie nabył kultury, jest namiastką człowieka.

  • Pandemia wyhamowała życie kulturalne i artystyczne. Zmieniła tak wiele. Funkcjonowanie sztuki przeniosło się do rzeczywistości wirtualnej. W wielu obszarach zamarło… Co będzie potem?… czy ludzie będą na tyle spragnieni teatru, filharmonii, muzeów, że znów powróci tam wraz z publicznością życie?

Zbyt wiele się dzisiaj zrzuca na pandemię, bo to bardzo wygodne. Nie sądzę, żeby na pandemii szczególnie ucierpiała akurat kultura. Ja sam, i wielu spośród moich znajomych, wykorzystuję ten czas do tego samego, co czynię zawsze, do pracowania nad sobą. Nie przestałem czytać ani pisać, wręcz przeciwnie, mam na to więcej czasu niż przedtem, nie zaprzestałem wykładać w przeznaczonych dla mnie terminach, nie przestałem udzielać wszelkich możliwych konsultacji telefonicznie i mailowo. Muzyki słucham na Mezzo i filmów oglądam z tv więcej, niż miałem na to czas wcześniej. Są chwile, kiedy doceniam rzeczywistość wirtualną bardziej niż przed Covidem.

Na marginesie przyznam, że należę do tych malkontentów, którzy – rozumiejąc i korzystając sporo z narzędzi elektronicznych – od początku przewidywali kłopoty, jakie ze sobą niesie Internet. Już w roku 2010 prowadziłem wykłady na temat zagrożeń, jakie zapowiada świat wirtualny, nazwany przeze mnie wówczas trzecią rzeczywistością obok natury i kultury (TR); co więcej już wówczas studenci nie tylko rozumieli moje stanowisko, ale i sami mnożyli argumenty. Mówiłem wówczas nie tylko o działalności hakerów, o pornografii dziecięcej, o ułatwieniu działalności terrorystycznej, lecz nawet przewidywałem to, że Internet stanie się „nowym wymiarem bałaganu”, czego dzisiaj przykładem coraz gorzej działająca poczta internetowa. Całą tę kwestię omówiłem dokładniej w tomie Entropia kultury. Sztuka w ponowoczesnej pułapce (Wydawnictwo Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina, Warszawa 2013).

To prawda, że pandemia dotknęła głównie publiczne placówki kulturalne, jak Pani wspomniała, teatry, filharmonie, muzea. Jest to wielka szkoda dla tych, którzy tam bywają (niezbyt wielki procent). Niestety od dawna i do tych placówek jestem nastawiony dość sceptycznie. Inaczej, nie do placówek, ale do sposobu ich używania. Z jednak strony mamy bowiem w Polsce coraz niższy poziom, na pewno nie muzeów, lecz kina, teatru czy orkiestr. Nic to dziwnego, skoro najwybitniejsze jednostki tylko o tym marzą, by jak najszybciej opuścić nasz kraj, najlepiej zaraz po rozpoczęciu studiów, i kontynuować naukę w przyjaźniejszym klimacie. Z drugiej strony, mamy rzesze widzów i słuchaczy, którzy odwiedzają te placówki tylko po to, by bezmyślnie nadstawiać się pod napływ jakichkolwiek wrażeń, a istota sztuki jest im z gruntu obca i obojętna. Teatr czy filharmonia to mają być świątynie sztuki, dokąd się idzie w odświętnym nastroju i w skupieniu słucha czy ogląda rzeczy cudowne, a nie śpi, zajada słodycze i przepuszcza przez wyłączoną głowę potok obrazów i brzmień.

Tacy przypadkowi odbiorcy zawsze znajdą drogę tam, dokąd wysyła ich snobizm. Żeby tę sytuację zmienić, potrzebne jest znów to samo, wychowanie. Jeżeli się nie weźmiemy za wychowywanie publiczności, szczególnie młodej, to najbardziej rozbuchana działalność publicznych placówek kulturalnych do niczego poza zgiełkiem nie doprowadzi.

  • W ramach cyklu wykładów pt. „Metafizyka muzyki”, wyłożył Pan Profesor własną koncepcję filozofii muzyki.  Historyczny rozwój muzyki postrzega Pan Profesor jako proces o charakterze teleologicznym. Jednak muzyka współcześnie zmierza coraz bardziej masowo w kierunku kultury popularnej. Jak Pan Profesor to ocenia?

Trudno mi tu streszczać moje poglądy na muzykę (w kontekście sztuki i kultury), których wyłożenie w ostatnich latach zajęło cztery spore tomy, chcę jednak zaznaczyć, że to, co tu powiem, to nie wynika tylko z tego, że jestem tym, kim jestem, ale przede wszystkim z tego, że całe życie, od najwcześniejszego dzieciństwa, należę do czynnych odbiorców sztuki, co wyniosłem z domu, a moje wykształcenie tylko dopełniło moją sylwetkę od strony teoretycznej. Idzie mi o to, że nie przemawiam tutaj z pozycji uczonego profesora, tylko z punktu widzenia człowieka, który całe życie poświęcił sztuce i kulturze i dysponuje dużym doświadczeniem i oryginalnymi obserwacjami.

Zatem muszę zacząć od charakteru teleologicznego nie muzyki, ale w ogóle wszystkiego. Należę do nielicznych chyba dzisiaj ludzi, którzy autentycznie wierzą w to, że byt ma swój cel, że świat ma swój cel, ma go cała ludzkość, a co za tym idzie, wszystkie ważniejsze sprawy w życiu człowieka nie są celu pozbawione, a przede wszystkim sztuka i kultura. Co więcej budowanie kultury jest głównym celem i obowiązkiem człowieka, sensem jego istnienie, powodem jego bytu. Po to istniejemy, żeby tworzyć, bo człowiek jest z definicji jednostką i gatunkiem twórczym, który ma za zadanie ciągłe przewyższanie samego siebie. Ale niestety cywilizacja nas psuje. Człowiek jest zepsuty, zagubił swój cel, co powoduje zmierzch zachodniego świata. Nie jest to mój pomysł, co najmniej kilkudziesięciu filozofów od czasów Nietzschego biło na ten temat na alarm. Osobiście chętnie powtarzam pogląd Arnolda Toynbee’ego (choć nie w całości tę jego doktrynę), że to cywilizacja dusi kulturę, że ją zabija, a potem sama na skutek własnej działalności pada. Toynbee przebadał wszystkie cywilizacje, jakie się pojawiały w historii naszego globu i do takiego wniosku właśnie doszedł.

A zatem wracając do muzyki, jest to obecnie sztuka w naszej cywilizacji najmniej skażona. Mam na myśli muzykę klasyczną (bo o popie nie ma w ogóle co mówić, ta odmiana jest stracona dla świata wartości) i w dodatku mam na myśli muzykę autonomiczną, to znaczy asemantyczną, pozbawioną treści literackich, czystą strukturę dźwiękową, tę najprawdziwszą muzykę, którą zawsze zajmowali się najbardziej myślący jej wielbiciele (Rilke, Mann, Ingarden). Otóż kino, literaturę, teatr, sztuki plastyczne w znacznej mierze są dzisiaj napędzane treściami propagującymi zło w jego najohydniejszych odmianach. Najlepszy przykład to tysiące filmów (nieraz udających ambitne), głównie amerykańskich, opowiadających o seryjnych mordercach, gdzie idzie już o setki krajanych żywcem ofiar, a najgorszymi przestępcami okazują się skorumpowani policjanci. Temat ten wykluczył wszelką wrażliwość widza do tego stopnia, że żadne tego typu widoki nie są już w stanie obudzić niczego poza odrazą, a czasem nawet śmiechem; a to przecież nic innego, jak tylko niszczenie w człowieku współczucia i pełna znieczulica. W tej sytuacji muzyka autonomiczna znalazła się na pozycji uprzywilejowanej. Jako sztuka asemantyczna nie jest w stanie wchłonąć w swą tkankę żadnych treści pozamuzycznych, a zatem i treści złych. Sama z siebie jest natomiast dobra, już z samego powodu swego istnienia i wszelkich dalszych założeń.

Dlatego uważam, że w kulturze, lotna z natury muzyka powinna przewodzić. Powinniśmy ją obserwować i iść za nią, jak za drogowskazem, w kierunku, jaki nam wytycza. Bo to na pewno jest dobry kierunek. W kulturze przesiąkniętej kultem zła, jest wciąż czysta i szlachetna. W książce pod tytułem Pejzaż nadziei. Historyczny rozwój muzyki jako proces o charakterze teleologicznym (Wyd. UMFC, Warszawa 2010) starałem się pokazać, jak ta myśl rozwija się przez dzieje muzyki od prakrzyku do XX-wiecznych eksperymentów, gdyż uważam, że cel ten przyświecał muzyce od początku. Jaki jest ten cel ostatecznie? Tego wiedzieć nie możemy, gdybyśmy go poszukiwali, musielibyśmy przekroczyć granice pomiędzy filozofią a bajką (co się w historii naszej myśli często zdarzało), ale bez tego błędu na pewno możemy twierdzić, że muzykę czekają jeszcze otwarte horyzonty. A nie jestem przekonany, że inne sztuki mają przed sobą choćby w jakimś procencie tak świetlana przyszłość.

Czy muzyka współczesna zmierza coraz bardziej masowo w kierunku kultury popularnej, to inna sprawa. Szczerze mówiąc, wątpię. Jest co prawda sporo zjawisk nawiązywania do lżejszego stylu, ale to są albo wyjątki, albo jakieś lokalne zabarwienia. Nie jest bowiem możliwy w żadnej wielkiej sztuce rzeczywisty regres. Muzyka o wielkiej wartości ma tak silną osobowość, że wchłania wszystko, co może się jej przydać, ale nie może zejść poniżej pewnej granicy, bo przestanie być sobą. Dam przykład. Muzyka klasyczna jest oparta na harmonice funkcyjnej (dur-moll), to znaczy na wyszukanej teorii budowania i łączenia ze sobą akordów. Możliwości tego systemu wyczerpały się wraz z Wagnerem (tak się to w uproszczeniu powiada). Na ostatnim etapie rozwoju możliwości muzyki dur-moll są nieograniczone, każdy akord może być użyty w każdej tonacji. Muzyka popularna opiera swoje utwory zwykle dwóch, czasem trzech akordach, muzyka klasyczna zwykle na kilkudziesięciu, a może nieskończenie więcej. Gdyby muzyka klasyczna zaczęła się upodobniać do popularnej i posługiwać dwoma akordami, to byłoby mniej więcej tak, jak gdyby szlifierz diamentów wpadł nagle na pomysł, by nadać szlif brylantowy kawałkom fajansu. To nie jest po prostu możliwe, nie tylko takie szlifowanie, ale przede wszystkim taki sposób myślenia.

Współczesna muzyka tworzona przez najmłodszych kompozytorów, jeszcze często studentów i to zjawisko szczególnie mnie interesuje. Ci ludzie są w niezwykle trudnej sytuacji, trafili na epokę rzekomego „post” (nie wierzę w to), kiedy wszystko, co możliwe, rzekomo już było (też nieprawda). A jednak nie rezygnują, mają cudowne pomysły i żyją swoją twórczością bardzo poważnie i głęboko, wkładają w nią umysł i serce, gorące emocje i dyskusje. I piszą rzeczy wstrząsająco piękne albo zaskakująco skonstruowane. Są grupą wyróżnianą przeze mnie na tle innych i nasze wielogodzinne rozmowy – mam czasem takie wrażenie – bardziej rozwijają mnie niż ich. Chciałbym być jednym z nich w następnym wcieleniu! Stworzyć coś to sprawa prosta, ale pokonać tak potężny opór materii i czasu, stworzyć coś niemal niemożliwego do powołania w bycie, to prawdziwy heroizm intelektu i ducha. Oni nigdy nie zrezygnują ze szczytnych ideałów. Są jak ten szlifierz diamentów, co może czasem zmajstrować szereg pierścionków z drutu dla zarobku, ale na pewno nigdy nie odstąpi od swego szlachetnego rzemiosła.

  • Muzyka jest chyba mało obecna w naszym codziennym życiu. Z drugiej strony, cały czas otaczamy się dźwiękami jak kokonem, który nie pozwala na wybrzmienie ciszy. Cywilizacja hałasu nie pozwala usłyszeć siebie. Czy dawne wieki i dawni ludzie byli bardziej uduchowieni, głębsi, wsłuchani w siebie?

Cywilizacja hałasu to świetne określenie. To jest ten właśnie etap, który dusi kulturę. To, co Pani powiedziała, jest właśnie dowodem upadku: to nasycenie świata byle jakimi dźwiękami zabija prawdziwą muzykę, prawdziwą kulturę i prawdziwe wartości. Na naszych oczach cywilizacja niszczy sztukę. To, co nas otacza, napastuje, molestuje nasze uszy, naszego ducha, powinno być karalne. Żyjemy w cywilizacji molestacyjnej. Przede wszystkim to, co nas wszędzie napada, to nie muzyka. Ja zabraniam studentom używać takiego określenia, bo to nie jest muzyka, tylko socjologiczne zjawisko brzmieniowe. To jest akustyczny brud, który nie tylko nam utrudnia życie, nie tylko nas denerwuje, ale wręcz zabiera nam zdrowie. Tymczasem wiemy przecież (najnowsze badania amerykańskie), że każdemu człowiekowi dla pełnego zdrowia potrzeba pół godziny słuchania muzyki poważnej, bardzo uważnego słuchania, wręcz wsłuchiwania się, każdego dnia. To tylko można nazwać obecnością muzyki w naszym codziennym życiu; w tej dawce – obecnością minimalną.

A przecież drugą rzeczą potrzebną do zdrowia jest właśnie cisza. Czyli ten „kokon dźwiękowy”, jak się Pani ładnie wyraziła, szkodzi nam podwójnie, odgradza od życiodajnej muzyki i odbiera życiodajną ciszę. Okazuje się, że to coś wręcz przeciwnego do kokonu, bo kokon ma chronić nowe życie, a nie je niszczyć. Usłyszeć siebie, to znów zbyt łagodne, bo żeby siebie usłyszeć, to trzeba mieć coś w środku, a nowoczesność kształtuje w nas tylko pustkę i pustotę.

Czy dawni ludzie byli głębsi… Zwykle odpowiadam przewrotnie: byli głębsi, bo mieli czas się nudzić, skoro nie było telewizji. Jest w tym ziarno prawdy, człowiek, który się nudzi, zaczyna kombinować i powoli dochodzi do tego, by tworzyć, choćby dla pokonania nudy. Tworzyć w szerokim znaczeniu, jeden konstruuje jakiś nowy rodzaj świdra, inny dowód matematyczny, a jeszcze inny sonatę. Nam zabrano możliwość nudy. Nie mamy czasu się nudzić, gorzej, telewizja nie tylko zabija nudę, ale także wszelkie odmiany działania. Po co cokolwiek robić, skoro telewizja czeka. Telewizja to najgorszy szkodnik w kulturze, wszyscy o tym wiedzą, a najlepiej sama telewizja. Wiedzę telewizyjną nazywam anty-kulturą medialną. W tym zakresie telewizja umie szkodzić, jak nic innego.

Teraz proszę sobie wyobrazić życie człowieka bez tego, czego symbolem jest telewizja. Kiedy gospodarstwo oporządzone, coś trzeba robić. Jedni będą grać w szachy, inni kopać piłką, ale to już – w przeciwieństwie do telewizji – kultura. Jeszcze inni wezmą w rękę książkę, pióro, klarnet, paletę i farby, jednym słowem zajmą się sztuką. Po amatorsku, ale fachowość wyrasta z amatorstwa. Nie ma wokół hałasu, to człowiek wsłuchuje się w ciszę, wsłuchuje się w siebie, odnajduje siebie, a człowiek odnaleziony ma potrzebę, by siebie wyrazić. Jakże tu dzisiaj wyrazić siebie, skoro w chaosie i hałasie naszej codzienności nie możemy w ogóle odnaleźć siebie? Odpowiadam dosłownie, choć Pani pytanie było przecież retoryczne. Oczywiście, że duchowość maleje i zamiera w nas wraz ze wzrastającą tendencją cywilizacji do panoszenia się ponad wszystkim. Na tym właśnie polega zmierzch epoki czy epoka zmierzchu.

Czy nie ma z tego wyjścia? Jest, oczywiście, wciąż to samo, wychowanie. Przecież człowieka można tak wychować, że nie będzie chciał oglądać telewizji, słuchać radia, dłubać w telefonie. Znam takie domy, gdzie od małego kształtuje się i kształci dzieci bez tych urządzeń. To z nich dzisiaj się rekrutują najwspanialsi młodzi ludzie. Wychowanie to podstawa każdego społeczeństwa, szczególnie w wypadku młodych ludzi, wrażliwych, utalentowanych! To oni są właśnie największym skarbem każdego narodu! Dlaczego robimy dla nich tak mało? Dlaczego zamiast ich wychowywać, poddajemy się ich dyktatowi? Bo nie chcą się uczyć? Bo nie chcą pracować nad sobą? To znaczy, że mamy im na to pozwolić? Nie mamy więcej siły charakteru od nich? Nie umiemy na nich wpłynąć? Czy to my mamy się im podlizywać? Przypochlebiać, przymilać? Bo są młodzi? I nas zachwycają? Tym bardziej powinniśmy dbać o ich rozwój. Już starożytni mówili, że jeżeli starzy ulegają młodym, to jest to najlepszy dowód upadku cywilizacji. Jeszcze tak trochę i niedługo rodzice sami będą donosili swym pociechom narkotyki, żeby mieć z nich więcej pociechy.

  • Kształcenie muzyczne w szkołach powszechnych nie pozwala na faktyczną edukację muzyczną czy plastyczną. Tracimy na tym jako społeczeństwo i jako jednostki. Nie potrafimy grać na instrumentach, śpiewać, przez co nie rozumiemy muzyki, sztuki. Dlaczego tak mały nacisk kładzie się w ramach edukacji na kulturę, sztukę?

Wykształcenie artystyczne w szkołach to całkowita fikcja. Parę lat temu byłem promotorem doktoratu ma ten temat, przy okazji dowiedziałem się rzeczy, o jakich powszechnie się nie mówi. W szkołach podstawowych jest przedmiot o nazwie „sztuka”, gdzie jakiś człowiek „naucza” zarazem muzyki i plastyki na zmianę. Oznacza to oczywiście, że nie zna się ani na jednym, ani na drugim, w związku z czym na takich lekcjach robi się godzinę wychowawczą lub wiedzę o społeczeństwie. Na jakim poziomie przeprowadza ją „pan od sztuki”, możemy się tylko domyślać.

Polacy chętnie się deklarują, że „słoń im nadepnął na ucho” (w kraju cierpiącym na zdecydowany deficyt słoni). Tymczasem się sąsiadom; Niemcy, Rosjanie, Czesi należą do najbardziej muzykalnych narodów na świecie, a my wśród nich mamy niby stanowić enklawę głuchych? Przecież to absurd! Jak niezwykle uzdolniona muzycznie jest nasza młodzież, przekonałem się dopiero, kiedy podjąłem pracę wykładowcy na Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina. Niemal każdy student to potężny talent! Nie ma tygodnia, by nasi młodzi nie wygrywali światowych konkursów w zakresie różnych instrumentów. Tylko potem ci dobrze wykształceni profesjonaliści muszą wyjechać za granicę, by się zatrudnić w krajach, gdzie istnieje kilkadziesiąt czy kilkaset orkiestr, podczas gdy nasze można policzyć na palcach jednej ręki; nie mówiąc już o porównywaniu ich poziomu.

Jak temu zaradzić? Sprawa najprostsza na świecie. Mówię o tym wszędzie od wielu lat, tylko nikt takich głosów nie chce słuchać. Idzie o to, że wykształcenie muzyczne trzeba zacząć jak najwcześniej. W żłobkach, kiedy dzieciaki raczkują na dywaniku, już powinna płynąć z głośników po cichu muzyka Mozarta, do przedszkola powinni regularnie przychodzić kameraliści z prostym programem jak najczęściej. Są robione tego rodzaju eksperymenty i dają zaskakująco dobre efekty. Ale nie idzie o eksperymenty, tylko o odgórne rozwiązanie systemowe, powszechne, obowiązkowe! Muzycy nie mają pracy, a w ciągu jednego pokolenia można wychować naród, którego każdy członek będzie pragnął muzyki poważnej od dziecka. Kiedy ludzie będą chcieli słuchać, zaczną powstawać orkiestry. Wszelka inna droga to mrzonka! Można założyć u nas sto orkiestr, ale nikt nie będzie chciał ich słuchać. Bo – tu wracamy wciąż do tego samego – najpierw trzeba człowieka wychować.

Problem polega na tym, że trudno jest przekonać głuchych i tępych muzycznie polityków (bo wychowywanych bez muzyki i innych sztuk), by podjęli zdecydowaną walkę o artystyczne wykształcenie narodu. Już starożytni rozumieli ten problem; Platon i Arystoteles twierdzili, że muzyka jest do tego stopnia istotna w społeczeństwie, że najdrobniejsze zmiany w jej zakresie bez wątpienia doprowadzą do poważnych zmian w państwie i w polityce. Dzisiaj niektórzy mądrale się z tego śmieją, a tymczasem to prawda. Proszę sobie postawić pytanie, czy w społeczeństwie wychowanym na sztuce politycy zachowywaliby się w ten sposób, jak to obserwujemy? Nigdy w życiu, bo sztuka, a muzyka szczególnie, kształtuje wrażliwość i kulturę osobistą. Niestety wśród ludzi nie znajdują zrozumienia przynajmniej dwie oczywiste prawdy; po pierwsze, że sztuki, a szczególnie muzyka, wychowują, a po drugie, że wychowanie jest kluczem do wszystkiego. Mamy na ten temat liczne badania, przemyślenia, dowody, że społeczeństwa historyczne na najwyższym poziomie były przede wszystkim odpowiednio wychowywane i to przede wszystkim w zakresie sztuk. Genialna książka Wernera Jägera z lat trzydziestych XX wieku, Paideia, pokazuje, w jaki sposób można opowiedzieć całość kultury antycznej Grecji posługując się jedynie historią idei wychowania społeczeństwa.

  • Jest Pan również pisarzem, autorem wielu powieści czy tomików poetyckich, esejów. Co stara się Pan przekazać swoim Czytelnikom?

Jestem artystą z duszy i byłem artystą na długo zanim rozpocząłem jakąkolwiek naukę czy pracę. Pisałem, odkąd pamiętam, jako dziecko układałem wierszyki i melodyjki. Piszę, bo jest to moim stylem i sposobem życia, piszę wszystko, od limeryków do traktatów filozoficznych. Wszystko, co opublikowałem (ponad 20 książek i ponad 300 sporych artykułów), to tylko mniejsza część tego, co napisałem w życiu. Jeśli mam pomysł (a mam pomysłów stanowczo za dużo), to siadam i piszę. Piszę głównie dla siebie, niemal nigdy na zamówienie. Pisząc nie myślę o czytelnikach, bo wówczas pisanie staje się nieszczere. W moim pisaniu ma być zawarta moja osobowość, moja dusza, moje serce. Nie myślę o czytelnikach, bo w tak dużym społeczeństwie zawsze znajdzie się gromada ludzi podobnie odczuwających i oni zrozumieją dobrze to, co piszę. Nie piszę dla mas, piszę dla wysmakowanych, wyrafinowanych odbiorców, którzy trzymają się z dala od modnej tandety. Dzisiaj czytelnicy są zdezorientowani, bo rynek dyktuje wyłącznie popularność tekstów, na których można zarobić. Wśród zdezorientowanych odbiorców można wylansować wszystko przy odpowiednim zainwestowaniu finansów, a ze sztuką nie ma to nic wspólnego. Osobiście wolę nie być popularny, niż lansować to, co piszę przez fałszywą reklamę.

Zawsze starałem się o to, by każda moja książka była inna. Świat jest taki bogaty! I taka powinna być literatura, różnorodna. Znajduję sobie temat i odpowiednią do niego formę, tak by każdy nowy tekst był dla mnie nowym wyzwaniem, wówczas się nie nudzę, bo rozwiązuję coraz to nowe zadania. W pewnym stopniu mi się to udaje, ale to nie wpływa dodatnio na postrzeganie profilu pisarza. Wiele osób uważa, że piszę tak, jak potrafię, bo nie umiem inaczej. Ale gdyby porównali rozmaite moje książki, z różnych dziedzin literackich, popularyzatorskich i filozoficznych, to by zauważyli, że wybieram sobie konwencje, bo nauczyłem się posługiwać różnymi. Ale też w związku z tym trudno mi mówić o moim pisarskim dorobku jako o całości, choć o każdej książce z osobna miałbym wiele do powiedzenia. Ale to nie zginie, bo od dawna piszę autokomentarze do wszystkich swoich ważniejszych pozycji i to po mnie pozostanie. Wraz z tym czego nie zdążę opublikować. Ostatnio rozpocząłem wydawanie książek dotąd niepublikowanych i zastanawiam się, ile z nich jeszcze zdążę spod swoich skrzydeł wypuścić.

Nie przepadam natomiast za artystycznymi eksperymentami, bo eksperyment to sztuka jednorazowego użytku, na drugi dzień już nie jest eksperymentem, a jego naśladowcy plagiatorami (tych nigdy nie brak).

  • Był Pan związany z programem III i II Polskiego Radia, także z Radiem BIS. Dla wielu „Trójka” to było kultowe radio, niepowtarzalne. Jakie ma Pan wspomnienie tamtych chwil? Która rozmowa czy audycja najbardziej zapadła Panu w pamięci i w sercu?

Niechętnie wracam do mojej zbyt długiej kariery radiowej, bo w sumie radio jest dla mnie jednym wielkim rozczarowaniem. Przeżyłem tam wiele miłych chwil, ale dzisiaj śladu po mnie tam nie ma. Moje pokolenie było łącznikiem pomiędzy generacją starych radiowców, którzy byli fascynatami i wielkimi miłośnikami swojej pracy, ale stan wojenny wszystko zniszczył. Program III nigdy potem już nie wrócił do tej kondycji i do bardzo oryginalnej, niepowtarzalnej formuły, która wywołała miłość społeczeństwa do tamtej stacji. Naczelny redaktor Trójki, Ewa Ziegler, była za moich czasów osobowością kluczową, nigdy nie miałem szefa, z którym bym odczuwał większą bliskość. Nikt niemal z dawnych twórców tamtej Trójki na dłużej potem tam nie pozostał.  Radio BIS natomiast stanowiło nową, dynamiczna przygodę, bardzo sympatyczną i pouczającą, dzięki Krystynie Kępskiej, drugiej mojej sympatii wśród szefów. Ludzie, których tu wspominam, kształtowali program radiowy według silnych i pewnych zasad, bo wiedzieli, czego chcą i rozumieli, że radio ma wychowywać odbiorców, a nie iść na pasku ich pragnień i zaspokajać ich najniższe potrzeby, jak to się niemal wyłącznie dzisiaj obserwuje. Bardzo żałuję, że po mojej osobistej pasji radiowego twórcy prawie nic, we mnie przynajmniej, nie pozostało.

Jeśli pyta Pani o audycje, to nigdy i nikt nie potrafił robić podobnych do wspaniałych utworów radiowych Jana Webera. To był człowiek nieprawdopodobnej pasji, ogromnej pomysłowości, niespożytych sił, wielkiego doświadczenia i wiedzy. Byłem poniekąd jego uczniem, dobrze żeśmy się rozumieli i lubili. Podziwiałem go, bo brak mi było tej pary. Dla Webera nie istniały zjawiska brzmieniowe nie do zrobienia, kiedy miał ciekawy pomysł, mógł nie jeść i nie spać, dopóki dzieło nie było skończone. Wówczas cieszył się nim i chwalił jak dziecko. Było na to przyjemnie patrzeć.

  • Jako miłośnik Dolnego Śląska co ukochał Pan tam najbardziej?

To pytanie może warto nieco przeformułować, żeby moja odpowiedź była uczciwa.

Mam oczywiście poza pracą twórczą i zawodową także inne pasje. Moje życie składa się z pasji, a było ich tak wiele, że chyba nie umiałbym wszystkich wyliczyć. Do jednej z większych na przykład należała (a dzisiaj są jeszcze jej pozostałości) numizmatyka. Także podróże, choć głównie po Europie, ze względu na architekturę romańską i gotycką, której się poza naszym kontynentem nie znajdzie. Odkąd od paru lat przestałem jeździć za granicę, musiałem sobie poszukać jakiegoś odpowiednika w Polsce. Przede wszystkim sercem powróciłem do Ustki, gdzie spędzałem z rodzicami wakacje jako dziecko, regularnie przez wiele lat, nieraz po trzy miesiące. Proszę sobie wyobrazić mój pierwszy pobyt w tej miejscowości po ponad 50 latach przerwy! Zmiany zmianami, ale zakochałem się na nowo – w moim dzieciństwie. Odnalazłem tam siebie. Jest to teraz moje miejsce na ziemi. Jeżdżę tam po parę razy w roku i tak mnie to miejsce ciągnie, że nie mogę się doczekać kolejnego nadmorskiego miesiąca.

Ale drugie takie miejsce jest większe, to cały Dolny Śląsk, który jest swego rodzaju moją życiową obsesją. Bywałem tam wielokrotnie, mam z tą krainą rodzinne koneksje, mam tam dalszych krewnych, ale przede wszystkim mam jakąś dziwną, wrodzoną skłonność do tych terenów. Nie chce się zbytnie w ten temat zagłębiać, bo chyba z czasem napiszę o tej krainie coś większego. W paru zdaniach zatem. Przede wszystkim wzniesienia na Dolnym Śląsku to góry dla człowieka, nawet starszego. Schodziłem je swego czasu, ale i dziś mógłbym jeszcze się na nie wdrapać, bo to nie Tatry. Góry Stołowe, Sowie, Izerskie, Śnieżne Kotły, Szczeliniec, tamtejsze wodospady to miejsca niepowtarzalne na świecie. Dalej są tam pomiędzy wzgórzami i łańcuchami górskimi doliny i polany, na nich położone liczne miejscowości, nieraz ciągła zabudowa, niewielkie, ale zadbane (swego czasu), małe miasteczka, murowane małe wioski, a jednak z dwupiętrową zabudową, pałace i zamki wielkich historycznych rodów, liczne kościoły, no i cudowne kurorty, mogące konkurować z najelegantszymi w Europie. A jakież tam cudowne, potężne tamy wodne, mosty, wiadukty, ślady po wielkim przemyśle, po słynnych hutach szkła i nie mniej doskonałych wytwórniach śląskiej porcelany, najpiękniejszej w Europie.

Co z tego zostało? Nie da się ominąć tego stwierdzenia, ale na tym kawałku ziemi, który jest polski, czeski i niemiecki, jednak w warstwie kultury materialnej dominuje niemiecki styl i duch. Gdyby te tereny doprowadzić do porządku, stanowiłyby jedną z najpiękniejszych krain na naszym kontynencie. Niestety, dzieje się tam inaczej. Czterotomowy przewodnik Jakuba Jagiełły, Zapomniane miejsca Dolnego Śląska, w niezwykle dojmujący sposób dokumentuje dzieje polskiej rujnacji tego terenu. Największe zniszczenia są dorobkiem ostatnich lat dwudziestu-trzydziestu, bo dokąd w zamkach rezydowały PGR-y, domy dla psychicznie chorych czy wojsko, musiano przynajmniej dbać o to, by się nie poprzewracały ściany. Teraz to, co nie zostało rozkradzione, to się wali.

A to wszystko od centrum Polski bardzo daleko, mogę sobie pozwolić tylko na krótkie wypady połączone z pielgrzymowaniem z miejscowości do miejscowości. Ciągnie mnie tam bardziej nostalgia niż ciekawość, bardziej nastroje niż fakty. Zbieram stare pocztówki z widokami sprzed wieku, czytuję książki o historii tej krainy i tylko gnębi mnie rozpacz, że nie mogę dla cudownego Dolnego Śląska zrobić nic więcej.

A cóż na temat pandemii?…

W moim życiu pandemia wiele nie zmieniła, ponieważ jestem już na emeryturze. Zawsze bardzo dużo czytałem i pisałem i tak też postępuję nadal. Odbywam dwa zdalne wykłady w miesiącu i boleję tylko, że kontakt z młodzieżą jest tak dalece sztuczny. Miałem nadzieję, że studenci w tych trudnych czasach dadzą się nakłonić do czytania wybranych książek. Ale to marzenie ściętej głowy! Nie chcą. Wracamy do punktu wyjścia – koniec kulturowej formacji książki.

W tej chwili jestem po pierwszej dawce szczepionki i czuję się świetnie. Ale – muszę tu wyjaśnić – dopóki mogę czytać i pisać – zawsze czuję się świetnie. Nie pojmuję, jak mogła wyjść z mody tak doskonała recepta na życie.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała Maria P. Wiśniewska

Na zdjęciu: prof. K. Lipka

Fot. Adam Gut

Dr W. Glac: Tajemnice mózgu i kulisy badań na zwierzętach

Dr Wojciech Glac z Wydziału Biologii Uniwersytetu Gdańskiego został zwycięzcą konkursu Popularyzator Nauki 2019 w kategorii „Naukowiec”, organizowanego przez serwis PAP Nauka w Polsce oraz Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Badacz UG jest dydaktykiem i popularyzatorem wiedzy na temat mózgu oraz pomysłodawcą i organizatorem Dni Mózgu na Uniwersytecie Gdańskim /Pracownia Neurobiologii Katedry Fizjologii Zwierząt i Człowieka/. Neurobiolog stworzył też grę planszową „Infekcja”, w której można obronić organizm zakażony koronawirusem.

W szkole mamy biologię, naukę o człowieku, a chyba nasza wiedza, taka przeciętnego człowieka, nie chodzi tu o specjalistów, o naszym mózgu nie jest zbyt duża. Jakie jest Pana wrażenie? Czego „najbardziej” nie wiemy o naszym mózgu, co ludzi zaskakuje w tym organie? /z Pana doświadczeń z rozmów ze studentami czy po prostu znajomymi, niebędącymi naukowcami/

Nasza wiedza o działaniu mózgu tak naprawdę jest duża, bo na każdym kroku doświadczamy tego w praktyce patrząc na siebie i innych. Czasem tylko brakuje nam refleksji nad tym co wiemy. To, z czym większość ma problem, to oczywiście umiejscowienie tego wszystkiego w konkretnych miejscach w mózgu i to zazwyczaj jest tym, co wzbudza zainteresowanie. Ale najbardziej interesuje wszystkich zawsze odpowiedź na pytanie: dlaczego? I tutaj nauka przychodzi z pomocą, choć oczywiście sama jeszcze nie zna odpowiedzi na wiele pytań dotyczących mózgu.

Ludzie mają teraz dostęp do informacji w zakresie niespotykanym wcześniej. Przyswajamy mnóstwo danych, szkoła, Internet, media, z każdej strony jesteśmy bombardowani danymi. Jak sobie z nimi radzi nasz mózg?

Nasz mózg naturalnie filtruje informacje, które odbiera. Temu służy proces uwagi, która wprowadza do świadomości tylko wybrane informacje – te istotne, wzbudzające emocje, nowe i te, które chcemy zgodnie z naszą wolą doświadczać świadomie. Ale nawet biorąc pod uwagę fakt, że nie wszystkiego stajemy się świadomi i nie wszystko analizujemy świadomie, to i tak zmagając się z tak dużą ilością danych nasz mózg może mieć kłopot. Czego skutkiem może być choćby kłopot z uwagą, która można powiedzieć ulega zaburzeniu, nie będąc w stanie utrzymać nas w skupieniu na jednej rzeczy wystarczająco długo lub sprawiając, że aktywność przeniesie się do tzw. pętli stanu podstawowego, czego efektem jest takie jakby zamknięcie się w sobie, będące ucieczką od świata, który przytłacza kogoś nadmiarem informacji.

Z dotychczasowych badań wynika, że cywilizacja nie służy naszemu mózgowi. Czy to prawda i jeśli tak, to w jakich zakresach nasz mózg cierpi najbardziej?

Nie jestem pewien, czy możemy tak jednoznacznie określić wpływ cywilizacji na nasz mózg. To jest bardzo złożony temat, a to czy mózg będzie działać prawidłowo czy nieprawidłowo, zależy od wielu czynników. Często narzekamy na stres i jego negatywne skutki. Chroniczny stres, który towarzyszy wielu z nas nieradzących sobie z wyzwaniami dynamicznego świata, może mieć bardzo negatywny wpływ na nasz mózg. Ale nie musi, bo wszystko zależy od tego, w jaki sposób reagujemy w stresie – czy wykorzystujemy jego moc, czy skupiamy się na przeżywaniu emocji z nim związanych. Tak samo szansą, ale i zagrożeniem są nowe technologie, które mogą z jednej strony usprawniać działanie mózgu, ale z drugiej, niewłaściwie wykorzystywane, mogą przyczyniać się do problemów z uwagą czy rozwoju uzależnień. Oczywiście zmiany są zawsze trudne dla mózgu, stanowią wyzwanie, a nasza cywilizacja, co by o niej nie mówić, na pewno funduje nam nieustanną zmianę.

Zajmuje się Pan w swoich naukowych eksploatacjach specyfiką mózgu morderców i psychopatów. Czym charakteryzuje się mózg psychopaty?

Z pozoru niewiele go różni od mózgu osoby niezaburzonej. Anatomicznie byśmy ich od siebie w zasadzie nie odróżnili, przynajmniej nie przyglądając się bliżej mikrostrukturze tkanki mózgowej. Różnica tkwi w sposobie przetwarzania informacji. Mózg psychopaty ma problem z przetwarzaniem emocji innych osób – mniej lub bardziej nie jest w stanie wytworzyć empatii, co objawia się trudnościami we współodczuwaniu i czyni podatnym na zachowania, w których planowaniu i realizacji nie będzie kierować się emocjami innych ludzi. Drugim deficytem jest deficyt lęku, który sprawia, że psychopata jest osobą skłonną do ryzyka, do działania, które jest nakierowane na osiągnięcie satysfakcji, ale obarczone jest jednocześnie ryzykiem porażki. Drugim aspektem jest kłopot z uczeniem się na bazie kar, bo to lęk przed nimi jest istotnym czynnikiem powstrzymywania się przed powtarzaniem błędów. To wszystko związane jest z osłabieniem aktywności części kory, którą nazywamy korą wyspy oraz aktywności ciała migdałowatego. Do tego mogą, choć nie muszą, dochodzić zmiany funkcjonowania mózgu, które skutkują impulsywnością czy zaburzeniem funkcji poznawczych – intelektualnych.

I tu pojawia się odwieczne pytanie o determinizm ludzkiego losu, no bo skoro mózg jest tym organem, który wyznacza nasze działania i ich zakres, to czy człowiek jest niejako „zaprogramowany” do czynienia zła?

Jest takie słynne pytanie: natura czy wychowanie? Dawniej nie chciano słyszeć, że człowiek może być zdeterminowany czy chociażby predysponowany do pewnych zachowań, bo to jest w pewnym sensie sprzeczne z naszym „zmysłem etycznym”, w którym za zło należy się kara. A kiedy pomyślimy, że ktoś zachowuje się tak, bo natura tak go ukształtowała, robi nam się niedobrze na myśl, że w ten sposób ten ktoś powinien w zasadzie uniknąć kary. Współczesne badania pokazują, że co prawda nie mamy prawa mówić o determinancie czyjegoś losu i zachowania, ale na pewno mamy prawo i powinniśmy brać pod uwagę to, że niektórzy ludzie mogą być predysponowani do zachowań antysocjalnych z powodu genów, które posiadają. Tak samo jest w przypadku psychopatów, ale ponieważ psychopatia nie wiąże się w sposób bezpośredni z zaburzeniami poznawczymi, możemy oczekiwać od tych osób, że znając zasady życia społecznego, mają wszelkie narzędzia do tego, aby zachowywać się zgodnie z normami, nawet jeśli nie czują, że robią coś złego, robiąc komuś krzywdę.

Seriale i książki kryminalne biją rekordy popularności. Skąd taka fascynacja złem? Czy coś dzieje się z ludzkimi mózgami, że tak namiętnie i masowo czytamy kryminały i oglądamy seriale kryminalne?

To jest trudne pytanie. Na pewno nasze mózgi lubią w ogóle historie, lubią tajemnice i lubią, jak dobro zwycięża ze złem. Czujemy wtedy satysfakcję. To wszystko mamy w kryminałach i dokumentach lub filmach o psychopatach. A zło może nas fascynować dlatego, że związane jest – jakkolwiek by to nie zabrzmiało – z przyjemnością, nagrodą, którą przestępca osiąga w swoich działaniach. Wynika ona tak ogólnie z dominacji przestępcy nad ofiarą. Widząc na twarzy psychopaty przyjemność, na bazie empatii – o ironio tej, której on ma deficyt – czerpiemy z tego przyjemność. To tylko jedna z teorii.

Nikt nie chciałby spotkać seryjnego mordercę w swoim życiu, ale kochamy ich jako widzowie. Aktor, wcześniej mało znany, który zagrał rolę Dextera, seryjnego zabójcy z amerykańskiego serialu, Michael C. Hall, stał się gwiazdą rozpoznawalną na całym świecie. W jednym z wywiadów opowiadał, jak na tureckiej uliczce jakaś dziewczynka krzyknęła za nim „Tonight is the night”, powiedzenie Dextera z pierwszych serii filmu. Fanpage Dextera założyli wielbiciele z krajów arabskich i azjatyckich. Jesienią zapowiadane są dwie konferencje naukowe z panelami o Dexterze – na Uniwersytecie Medycznym w Białymstoku oraz na Uniwersytecie SWPS w Katowicach. Czy potrafi Pan wyjaśnić tę powszechną miłość do Dextera, seryjnego mordercy?

Jeżeli dobrze kojarzę, bo niezbyt często oglądam telewizję, to Dexter zabija tych złych, prawda? W ten sposób zyskuje sympatię, mimo iż sam jest zły. Mamy naturalną tendencję do szacowania na bazie empatii i teorii umysłu, na bazie tych części mózgu, które są związane z przetwarzaniem bodźców socjalnych sprawiedliwości i akceptujemy tym samym tak zwane mniejsze zło. W ten sposób zły staje się dobry, bo jego zło przyczynia się do eliminowania większego zła. To jest bardzo ciekawy mózgowy proces – ten dotyczący decyzji moralnych. Wciąż jeszcze nie wszystko o nim wiemy.

Mózgi psychopatów charakteryzują się budową, która uniemożliwia im odczuwanie empatii. Czy rosnąca przemoc w rodzinach, co pokazują obecne dane statystyczne, wynika z tego, że w społeczeństwie jest tak dużo psychopatów?

Nie wszyscy psychopaci mają zerową empatię – to stopniowalne zaburzenie, a więc i stopniowalny jest deficyt empatii. Przemoc i psychopatia nie są zjawiskami powiązanymi. Psychopata może, ale nie musi być przestępcą i w drugą stronę – nie trzeba być psychopatą, by być przestępcą. Zachowania agresywne mogą wynikać z różnych przyczyn – nasilonej agresywności na poziomie układu emocjonalnego lub słabości kontroli nad emocjami i zachowaniem sprawowanymi przez korę przedczołową. A dodatkowo można mieć wykształcone nawyki, przez własne doświadczenie lub obserwację agresji w otoczeniu, które sprawiają, że niektórzy zaczynają bić zanim jeszcze zdadzą sobie sprawę z tego co się dzieje. To przykre, ale nasz mózg niestety może tworzyć zarówno dobre, jak i złe nawyki.

Brak empatii oceniany jest z reguły negatywnie. A dlaczego ludzie tak masowo akceptują brak empatii wobec cierpienia zwierząt? Tak jakby zwierzęta były rzeczą i nie odczuwały cierpienia. Czy też wszyscy jesteśmy trochę psychopatami?

Zwierzęta są z reguły bardzo wysoko w hierarchii jednostek, które wzbudzają w nas empatię. Są badania, które umiejscawiają np. zwierzęta domowe gdzieś pomiędzy rodziną a przyjaciółmi. Natomiast tak jak z ludźmi – im bardziej kogoś znamy, tym mamy wobec niego większą empatię. Tak samo jest ze zwierzętami. Anonimowy człowiek gdzieś tam daleko, tak samo jak jakieś tam zwierzę żyjące gdzieś tam są nam mniej bliskie i w związku z tym mniej im współczujemy. Ale tak nie musi być, bo siłę empatii można zwiększyć skupiając się na tym kimś i intensywnie o tym myśląc. Wtedy m.in. kora wyspy otrzymuje silniejsze pobudzenie i empatia wzrasta.

Naukowcy część swojej pracy badawczej wykonują na zwierzętach. Odbierają im tym samym ich przyrodzone zwierzęce życie. Testują w laboratoriach, wykonują bolesne eksperymenty. Ręka im nie drgnie, sumienie nie rusza… Jak to możliwe?… Co zachodzi w mózgu człowieka, inteligentnego, wykształconego, że świadomie krzywdzi i sprawia ból, zadaje cierpienie?

Nie znam ani jednego badacza, dla którego wykonywanie doświadczeń na zwierzętach nie byłoby źródłem nieprzyjemności z tym związanych. Jesteśmy empatyczni i bardzo dbamy o nasze zwierzęta doświadczalne. Wszędzie tam, gdzie to możliwe ograniczamy cierpienie zwierząt, zabiegi wykonujemy w narkozie itd. Tak samo ograniczamy liczbę zwierząt do minimum, a jeśli to tylko możliwe badania prowadzi się poza organizmem, w hodowli tkankowej itd. Nad wszystkim czuwają komisje etyczne, które aprobują wszystkie badania. W tych komisjach zasiadają też zawsze osoby zajmujące się na co dzień ochroną zwierząt. Wszystko jest transparentne. I służy naszemu poznaniu – to wszystko co wiemy o człowieku, jego chorobach, leczeniu itd. nie byłoby możliwe bez badań z udziałem zwierząt. To jest koszt naszej wiedzy. Koszt, z którego zdajemy sobie sprawę i koszt, który dla mnie i wielu moich znajomych jest bolesnym kosztem.

Nauka i medycyna rozwijały się setki, tysiące lat, bez wykorzystywania zwierząt do badań. Dlaczego teraz nie można z tego zrezygnować? Czytał Pan swoisty ranking najbardziej absurdalnych badań i eksperymentów na zwierzętach? Brzmi nieprawdopodobnie, ale jednak było robione kosztem cierpienia zwierząt.

Wokół badań na zwierzętach narosło wiele mitów, które w ogromnej większości przypadków nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Naszym celem nie jest znęcanie się nad zwierzętami. Naukę i medycynę od zawsze interesowały zwierzęta, a postęp w medycynie nie byłby możliwy bez tych właśnie badań. Przez wiele lat nauka nie mogła tak szeroko jak teraz korzystać z badań na zwierzętach, bo po prostu nie mieliśmy narzędzi, by prowadzić badania nad procesami zachodzącymi w żywym organizmie, które teraz dopiero możemy badać. Dopiero rozwój nauki umożliwił prowadzenie szczegółowych pomiarów i wykorzystania technologii zdolnej zajrzeć i zmierzyć coś, co było w przeszłości niedostrzegalne i niemożliwe do zmierzenia. Nie bylibyśmy dziś w tym miejscu, w którym jesteśmy bez nauki. Niezwykle łatwo jest krytykować badania naukowe z udziałem zwierząt, a jednocześnie korzystać ze zdobyczy nauki, dzięki którym możemy m.in. leczyć różne choroby i zaburzenia. To tak samo jakby krytykować fakt, że ludzie hodują zwierzęta przeznaczone na mięso zajadając się kotletem schabowym. To jest nie fair. Robimy wszystko by ograniczać cierpienie zwierząt, minimalizować ich liczbę i wprowadzać modele badawcze, które nie wymagają udziału zwierząt. Ale nie wszystko można zrobić in vitro. Alternatywną w niektórych przypadkach byłyby tylko badania u ludzi. Nauka ma bardzo dobre mechanizmy samokontroli, jeśli chodzi o to, jakie badania się prowadzi i czemu one służą oraz jak w tych badaniach wykorzystuje się zwierzęta. Myślę, że więcej mamy jako ludzie do zrobienia w obszarze ochrony zwierząt dziko żyjących, bo prawdziwy stres i cierpienie przeżywa np. sarna, która żyje w poszatkowanym lesie, poprzecinanym drogami i rozjeżdżanym przez kłady, że już nie wspomnę o polowaniach z nagonką i tych, którzy uważają, że las jest doskonałym miejscem do pozbycia się śmieci.

Człowiek wykorzystując zwierzęta do badań odbiera im ich przyrodzone zwierzęce życie. Właściwie – jakim prawem? Tak jak gdyby to człowiek dał zwierzętom życie, a nie chodzi tutaj o rozmnażanie, tylko o dzieło stworzenia. Jest sporo ludzi, którzy uważają, że człowiek nie ma prawa odbierać zwierzętom ich życia, wolności, trzymać w klatkach, laboratoriach, do których Fundacje nie mają wstępu, żeby sprawdzić ów prawnie określony „dobrostan” zwierząt. Zatem – jakim prawem w sensie moralnym człowiek eksperymentuje na zwierzętach i na ich cierpieniu, psychicznym i fizycznym, buduje swoją karierę?

Tak, jak mówiłem wcześniej, w komisjach etycznych zasiadają przedstawicie różnych niezależnych fundacji i stowarzyszeń zajmujących się ochroną zwierząt i jako przedstawiciele tych komisji mają oni prawo kontrolować przestrzeganie procedur. To są ludzie, którzy sprawują kontrolę dobrostanu zwierząt laboratoryjnych w imieniu społeczeństwa. Do zwierzętarni nie ma prawa wejść każdy, m.in. z powodu ochrony zwierząt laboratoryjnych przez infekcjami czy stresem. Nie po to by coś ukryć, ale po to, by nie zaburzyć warunków prowadzenia badań, co wymagałoby użycia większej liczby zwierząt. To nauka dała nam wiedzę o tym, czym jest dobrostan i kiedy ulega on zaburzeniu. I to dzięki nauce jesteśmy bardziej świadomi tego jakie konsekwencje ma zaburzenie tego dobrostanu. A procedury doświadczalne były pierwszymi, w których wdrożono tę wiedzę, właśnie po to, by ograniczać stres zwierząt doświadczalnych. Badacze prowadzą badania w celu zdobycia wiedzy, którą możemy przełożyć na postęp medycyny, m.in. po to, by ludzie byli zdrowsi, żyli dłużej i nie cierpieli. Możemy wrócić do czasów, w których leczenie oparte było na przesądach i domysłach, zamiast na wynikach badań naukowych. Możemy szukać leków testując wszystko co nam przyjdzie do głowy bezpośrednio na chorych. I po omacku szukać wyjaśnienia procesów zachodzących w naszym ciele i przyczyny choroby. To jest alternatywa i pytając „jakim prawem”, trzeba zdawać sobie z tego sprawę lub zaproponować inne rozwiązanie, które nie cofnie nas do czasów, w których np. osoby zaburzone psychicznie palone były na stosach, bo się ich bano, nie rozumiejąc przyczyn i nie mogąc pomóc.

 Dziękuję za rozmowę i tego, że nie próbował Pan uniknąć trudniejszych czy może niewygodnych pytań.

Rozmawiała Maria P. Wiśniewska 

Przy tej okazji informujemy o konferencji naukowej poświęconej śmierci ze specjalnym panelem o Dexterze Morganie, serialowym seryjnym zabójcy, który wprawdzie odbierał życie, ale i je ratował – https://www.umb.edu.pl/zyciodajna 

Fot. Arkadiusz Smykowski (Centrum Komunikacji i Promocji Uniwersytetu Gdańskiego)

wojciech-glac-foto-by-arkadiusz-smykowski

 

Dr M. Talarczyk: Społeczne i jednostkowe skutki pandemii

  •  Pandemia dotknęła wszystkich ludzi, ale najbardziej chyba uderzyła w tych wrażliwych. Czy możemy już mówić o czymś takim jak syndrom pandemii? Czym on się objawia?

Trudno mi odpowiedzieć na pytanie o syndrom pandemii nie znając badań, nie wiem też, czy takie były przeprowadzane. Pandemia i związane z nią ograniczenia, wywoływać może różne emocje: lęk, złość, smutek. A to jak na ograniczenia reagujemy zależy od cech indywidualnych, doświadczenia czy dostępnego wsparcia. Pandemia naruszyła nasze poczucie bezpieczeństwa, poczucie sprawstwa, wpływ na własne życie, realizowanie bieżących celów, planowanie przyszłości. Ograniczyła naszą wolność, zmusiła do rezygnacji z wymarzonych wakacji, organizacji hucznego wesela na wiele osób, biesiad rodzinnych w czasie świąt czy innych okoliczności, spotkań z przyjaciółmi w ulubionych pubach czy kawiarniach. Pozbawiała nas kultury: kina, teatru, wystaw, koncertów. Utrudniła dostęp do lekarzy, wstrzymała badania diagnostyczne, leczenie, zabiegi. Wymusiła na nas pokorę, zmuszając do rezygnacji z dotychczasowego życia i przyzwyczajeń. Części z nas zabrała bliskich, części pracę i dochód na utrzymanie rodziny. Wiele jest obszarów, w których pandemia nas poraniła, czy można to określić „syndromem” – nie wiem.

  •  Kto najbardziej ulega presji pandemii i ograniczeń z tym związanych? Mężczyźni, kobiety, młodzi, starsi, jaki rodzaj wykształcenia, zawodu?

Myślę, że odpowiedź na pytanie o presję pandemii, faktycznie można podzielić według kryteriów: wieku, płci, wykształcenia czy zawodu. Biorąc pod uwagę kryterium wieku, to niewątpliwie dwa pokolenia najboleśniej odczuwają ograniczenia i zagrożenia pandemii. Mam na myśli dwie grupy pokoleniowo skrajne, czyli dzieci i osoby w wieku senioralnym. Dzieciom pandemia zabrała naturalną i niezbędną dla rozwoju aktywność, nawiązywanie relacji w grupie rówieśniczej, poznawanie się, zabawy. Dzieci w młodszym wieku szkolnym nie doświadczyły rozpoczęcia czy zakończenia roku szkolnego, kwiatów dla nauczycieli, wzajemnych uścisków i buziaków. Nauczanie zdalne, do którego pandemia zmusiła uczniów i oczywiście też nauczycieli, wiele dzieciom zabrało. Choć zatrzymując się na chwilę na zdalnym nauczaniu, to wiem od moich nastoletnich pacjentów, że część z nich jest z tej formy uczenia się zadowolona, m.in. bo nie muszą wcześnie rano wstawać, bo mniej się stresują, bo czują się bezpieczniej w domu. Ale dla młodszych dzieci niemożność chodzenia do szkoły i udziału w różnych aktywnościach poza domem, to zabranie dzieciństwa. Jest jeszcze problem dzieci żyjących w rodzinach przemocowych czy z problemami alkoholowymi, które zostały skazane i narażone na ciągłe obcowanie z patologią jednego lub obojga rodziców. Czasami także bez możliwości korzystania ze sprzętu do nauki zdalnej. Drugą grupą wiekową najbardziej dotkniętą przez pandemię są seniorzy. Wielu z nich choroba Covid-19 odebrała życie, które mogłoby trwać dłużej, wielu skazała na samotność, tę w codziennym życiu i tę najbardziej bolesną – podczas umierania. Bo starsi ludzie z obawy przed zakażeniem izolują się sami albo rodziny unikają z nimi bezpośredniego kontaktu, by na zakażenie seniorów nie narażać. To są samotne dni i wieczory, często też samotnie spędzane uroczystości rodzinne czy święta, a do tego utrudniony dostęp do lekarza i towarzyszący lęk przed zakażeniem, często też bezradność. Oczywiście ograniczenia związane z pandemią dotknęły wszystkie pokolenia, ale najmłodsi i najstarsi, ucierpieli chyba najbardziej. A co do płci, to nie potrafię jednoznacznie odpowiedzieć, bo z jednej strony w naszej tradycji kulturowej kobiety zwykle są bardziej obarczone pracami domowymi i zajęciami z dziećmi, a nauczanie zdalne te obowiązki pomnożyły, a z drugiej strony mężczyzn pandemia mogła dodatkowo obciążyć stresem związanym z utrzymaniem pracy czy firmy. Ale to są tylko hipotezy bazujące na dawnych podziałach obowiązków, bo w wielu rodzinach, z którymi prowadzę terapię, takie podziały od wielu lat już nie funkcjonują i rodzice dzielą się obowiązkami. Z pewnością presja pandemii dotknęła całe rodziny, a w rodzinie poszczególni jej członkowie mogą mieć różną odporność na stres i ograniczenia. Co do wykształcenia i zawodów, to wiemy, że niektóre branże ucierpiały szczególnie, to hotelarstwo, turystyka, handel czy fitness. Prowadzący te branże mogą mieć różne wykształcenie czy zawody. Słyszymy i widzimy dramat ludzi prowadzących te biznesy oraz pracujących w nich. Każdy z nas zapewne zna sklepy z różnym asortymentem, które w czasie pandemii zostały zlikwidowane, a za każdym zamknięciem i upadkiem jakiejś firmy czy placówki kryją się dramaty indywidualnych osób i ich rodzin.

  •  Pani specjalność to psychoterapia osób z zaburzeniami odżywiania. Pandemia wzmogła ten rodzaj zaburzeń?

Zdecydowanie tak, obecnie znacznie więcej rodziców zgłasza się z córkami, które od czasu wybuchu pandemii i pierwszego lockdownu zaczęły się odchudzać i intensywnie ćwiczyć. Z rozmów z rodzicami i ich córkami wynika, że ograniczenie aktywności i zmiana dotychczasowego sposobu życia, był istotną przyczyną odchudzania się i ćwiczeń. Ale anoreksja psychiczna to złożone zaburzenie psychiczne o wieloczynnikowym podłożu i dlatego wyjaśnienie tych mechanizmów wymagałoby szerszego wprowadzenia i omówienia kryteriów diagnostycznych oraz przebiegu zaburzenia i terapii. Chcę ten temat dokładnie opisać w planowanej publikacji, kolejnej książce.

  •  Co jest najtrudniejsze dla Pani pacjentów?

W obecnej sytuacji trudności, które dotykają nas wszystkich, dotyczą również moich pacjentów. Odporność na stres, frustrację czy deprywację jest indywidualna, zależy od różnych czynników psychologiczno-biologicznych. Bardzo ważne w radzeniu sobie z dyskomfortem psychicznym są mechanizmy obronne. U dzieci i młodzieży często są jeszcze niewykształcone, a niezależnie od wieku mogą także wadliwie funkcjonować. Dla wszystkich kwarantanna, brak ruchu, brak spotkań, zamarzone życie towarzyskie są trudne do zniesienia, choć zależy to także od zapotrzebowania na stymulację zewnętrzną, czyli na bodźce środowiskowe. Osoby z o introwertywnych cechach osobowości łatwiej mogą znosić ograniczenie bodźców zewnętrznych. A dla wszystkich dzieci i nastolatków, poza deficytem kontaktów, bardzo trudny jest brak zrozumienia i oparcia w rodzinie.

  •  Wiele osób, które zaczyna odczuwać niedogodności ograniczeń pandemicznych, zauważa w sobie i swoim zachowaniu niepokojące objawy. Ale to jeszcze daleka droga do spotkań z psychoterapeutą. Wiele osób myśli, że sobie sami poradzą. Ale to bywa złudne. Spotkanie psychoterapeutyczne to przecież nic strasznego?

Mam nadzieję, że to nic strasznego. Rzeczywiście wiele osób, które zauważa u siebie niepokojące objawy, próbuje sobie z nimi samemu radzić. Takie objawy, jak: zaburzenia snu czy spadek nastroju lub aktywności, myśli rezygnacyjne lub samobójcze mogą mieć związek z depresją, żeby to wyjaśnić, trzeba skorzystać z konsultacji u lekarza psychiatry, psychologa (o ile to możliwe specjalisty lub w trakcie specjalizacji z psychologii klinicznej) lub psychoterapeuty. Objawami depresji może być także spadek łaknienia lub kompulsywne objadanie się, ale mogą to być także objawy zaburzenia odżywiania, a specjalista powinien to wyjaśnić i zaproponować odpowiednie leczenie. Podobnie jak myśli czy czynności natrętne, z którym czasami ludzie długo się męczą, mogą być związane z zaburzeniami obsesyjno-kompulsyjnymi. Część zaburzeń wymaga leczenia dwutorowego, komplementarnego czyli farmakoterapii i psychoterapii, w niektórych przypadkach wystarczająca jest profesjonalna psychoterapia. Używam określenia „profesjonalna” dlatego, że obecnie nie ma ustawy o zawodzie psychoterapeuty i praktycznie każdy może gabinet psychoterapii otworzyć i prowadzić. I tak jak profesjonalnym psychoterapeutom, czyli takim, którzy posiadają certyfikaty terapeutyczne, w czasie ubiegania się o certyfikat, czyli kilkuletniego szkolenia i pracy własnej oraz egzaminu końcowego, stawia się bardzo wysokie wymagania, tak z drugiej strony każdy może świadczyć usługi pod hasłem „psychoterapia”. W 2019 roku powstała nowa specjalizacja medyczna – psychoterapia dzieci i młodzieży, w ramach której razem z koleżankami i kolegami psychoterapeutami prowadzimy zajęcia dydaktyczne, warsztatowe i pracy własnej. Uzyskanie tej specjalizacji będzie dodatkowym, obok certyfikatów terapeutycznych, kryterium kwalifikacji. Terapeuci czekają na ustawę o zawodzie psychoterapeuty (podobnie jak psycholodzy na ustawę o zawodzie psychologa), ale dopóki jej nie ma, ważne jest, aby pacjenci pytali o kwalifikacje osoby, której powierzają swoje czy dziecka, problemy i zdrowie, sprawdzali czy osoba świadcząca usługi terapeutyczne posiada odpowiednie wykształcenie i rekomendacje. Profesjonalnie prowadzona psychoterapia nie jest „niczym strasznym”, choć zdarza się, że bywa dla pacjenta trudną pracą, ale konieczną, by wprowadzić oczekiwane przez pacjenta zmiany.

  •  Jak w dobie pandemii wygląda psychoterapia?

Obecnie z powodu kwarantanny psychoterapia prowadzona jest głównie zdalnie. Choć część terapeutów pracuje stacjonarnie zachowując reżim epidemiczny. Początek przejścia na pracę zdalną, w marcu 2020 roku, był trudny dla psychoterapeutów i pacjentów. A ponieważ w mojej pracy przeważająca część terapii związana jest z terapią rodzinną, to zorganizowanie sesji zdalnej było wyzwaniem, ale po miesiącu stało się już czymś naturalnym. Jeśli chodzi o częstotliwość spotkań czy czas trwania sesji to nic się nie zmieniło, jest tak jak było przed pandemią. Sesje zdalne początkowo dla niektórych moich pacjentów wydawały się niewyobrażalne, ale istniejąca sytuacja pandemiczna pokazała, że psychoterapia prowadzona zdalnie może być tak samo efektywna jak ta prowadzona w realu. Paradoksalnie są też plusy terapii zdalnej, bo korzystać z niej mogą osoby mieszkające w różnych częściach świata. Wcześniej pacjenci przyjeżdżali na terapię z zagranicy, głównie z krajów europejskich, ale było to dla nich uciążliwe i wiązało się z dużymi kosztami. Obecnie pracuję terapeutycznie zdalnie z pacjentami mieszkającymi na różnych kontynentach. Gdy pandemia nas opuści, to forma pracy zdalnej dla wielu osób nadal pozostanie jedyną możliwością korzystania z psychoterapii u wybranego terapeuty. Choć oczywiście dla mnie i większości moich pacjentów powrót do terapii stacjonarnej jest oczekiwany.

  •  Jakie byłyby Pani rady na zachowanie zdrowia psychicznego w obecnych trudnych czasach?

Z zasady nie udzielam rad, bo nie ma porad uniwersalnych. Niektórym osobom trudno zachować dobrą kondycję psychiczną, bo pandemia zabrała im bliską osobę, inni stracili dorobek życia, pandemia to liczne i różne utraty. A jak sobie radzić z ograniczeniami? Jedni lubią ruch i sport, inni swój wygodny fotel i czytanie lub jogę, jeszcze inni prace ogrodowe czy mają inne pasje. Na ile ograniczenia pandemiczne pozwalają, warto zadbać o to, co sprawia nam przyjemność i relaksuje. Znam osobę, której pasją jest gra w brydża i w czasie pandemii nadal ją kontynuuje z grupą partnerów, choć zdalnie na odpowiednich nośnikach. Bo technologia okazała się wyjątkowo pomocna w pandemii, jakże trudniej musiało być w latach 1918-1920 w czasie epidemii grypy hiszpanki, gdy nie było telewizji, telefonu, Internetu, a medycyna funkcjonowała na zupełnie innym poziomie. Ale wracając do „rad” to jedna jest uniwersalna i tę dam, to dbanie o potrzeby biologiczne i psychiczne zgodnie z hierarchią potrzeb Abrahama Maslowa. W ramach hierarchii potrzeb Maslowa potrzeby ułożone są w formie piramidy, gdzie u podstawy są podstawowe potrzeby fizjologiczne, takie jak: jedzenie, zaspokajanie pragnienia, sen, potrzeby seksualne, odpoczynek. Na wyższym poziomie znajdują się potrzeby bezpieczeństwa, takie jak: opieka i oparcie, spokój, wolność od strachu, kolejny poziom to: potrzeby miłości i przynależności, następny poziom to: potrzeby szacunku i uznania, a poziom najwyższy to potrzeby samorealizacji. Nie zaspokojenie potrzeb z niższych pięter hierarchii odbija się na potrzebach z wyższych poziomów, ale przede wszystkim przyczynia się do zaburzeń zdrowia somatycznego i psychicznego. Część moich pacjentów, z różnymi rozpoznaniami, do czasu zgłoszenia się na psychoterapię, zaniedbywała potrzeby podstawowe, zmieniając hierarchię ich zaspokajania, ale fizjologii nawet najlepszym słowem nie można zaspokoić, więc żeby psychoterapia dawała pozytywne efekty konieczne jest u tych osób przywrócenie naturalnej zaspokajania hierarchii potrzeb. Dlatego w pandemii czy bez pandemii, należy dbać o odpowiednie zaspokajanie potrzeb, mając na uwadze, że niedobór jest tak samo szkodliwy jak przedawkowanie, bo nawet nadmiar witamin także może nam zaszkodzić.

  •  Czy zwierzęta domowe stanowią wsparcie psychiczne dla człowieka?

Odpowiadając na to pytanie zwróciłabym uwagę na symetrię, bo to relacja dwustronna, zwierzęta są nie tylko dla nas, bo my powinniśmy być także dla nich. A jeżeli opiekujemy się zwierzęciem, które lubimy, to wsparcie psychiczne dla nas może być ogromne. Ostatnio jeden z pacjentów, powiedział słowa, które poza wymiarem realnym mają też wymiar symboliczny, że po traumie związanej z utratą bliskiej osoby „uratowała” mu życie adopcja psa ze schroniska. Obcowanie ze zwierzętami podnosi poziom endorfin, popularnie zwanych hormonami szczęścia. Ale decydując się na zwierzę musimy wiedzieć czego oczekujemy i co jesteśmy w stanie mu ofiarować. Pozwalając sobie na żart, podpowiem, że jeżeli ktoś lubi regularne spacery niezależnie od pogody, wolnego czasu i nastroju, to pies może być wsparciem niebywałym, a jeśli ktoś woli głaskać zwierzę, wówczas gdy ono ma na to ochotę, a przy tym godzi się na zrzucenie z blatu czy stołu ulubionej zastawy – to kot polecany. Może być też królik czy mały gryzoń, który od czasu do czasu, przebywając poza klatką, przegryzie kabel, lub można zdecydować się na papugę, co nie przebiera w słowach albo inne zwierzę, o ile zapewnimy mu warunki odpowiednie dla jego gatunku i temperamentu. Chcę jeszcze zwrócić uwagę, że zwierzę nie jest odpowiedzialne za ewentualne domowe straty, bo ono zachowuje się zgodnie ze swoją naturą, a odpowiedzialność zawsze leży po stronie człowieka, bo to on planuje i organizuje życie w domu, więc powinien przewidzieć, co może się wydarzyć i wszystko odpowiednio zabezpieczyć. To też jest zaleta przyjaźni i życia obok zwierzęcia i to nie tylko w czasie pandemii. Można więc powiedzieć, że zwierzęta chcąc czy nie, stają się często zoo-terapeutami, bo one nie martwią się pandemią, pracą, finansami, naszymi relacjami i innymi ludzkimi problemami, dla nich najważniejsze jest, by były zadbane i w kontakcie z nami, a my dbając o nie korzystamy z zaproszenia do ich beztroskiego świata. Dlatego zwierzę, któremu zapewnimy dobre życie, polepszy też nasze. Sama nie wyobrażam sobie życia bez psa, więc zwierzęta, o które będziemy dbać, polecam.

  •  Jest Pani autorką kilku książek z zakresu psychoterapii zaburzeń odżywiania, m.in. o anorexii. Nad jaką nową książką Pani obecnie pracuje?

Obecnie pracuję nad książką, która nie powstałaby gdyby nie propozycja Wydawnictwa Silva Rerum, które wydało moją książkę na temat anorexii, „Anorexia nervosa – w sieci pułapek”, dołączone zdjęcie jest z wieczoru autorskiego zorganizowanego przez Wydawnictwo. A książka, nad którą teraz pracuję, pierwotnie nie miała być stricte psychologiczna, choć po ponad trzydziestu latach pracy jako psycholog trudno uniknąć patrzenia na to co wokół bez tej perspektywy. Pracę nad książką rozpoczęłam właśnie w czasie trwania pandemii i początkowo planowałam dzielić się rozważaniami na różne tematy, które nas otaczały, a mnie poruszały, przed i w trakcie pandemii, ale po rozmowie z Wydawcą doszłam do wniosku, że odcinanie się od psychologii jest trudne i nienaturalne. Bo to trochę tak jakby artysta malarz założył, że w publikacji nie wspomni o sztuce, a muzyk – o muzyce, że pozwolę sobie na takie porównanie. Tak więc będzie to książka zawierająca rozważania na temat tego co wokół, ale chciałabym, by stała się także pozycją popularyzującą wybrane zagadnienia z psychologii i psychoterapii. Przy czym przez popularyzację rozumiem jako przekazywanie informacji czy wiedzy na określone tematy, a nie tzw. psychologiczne poradnictwo czy psychologizowanie. W książce znajdzie się także rozdział poświęcony jednej z moich pasji, jaką jest film, będą to refleksje po-filmowe dotyczące symboli, jakie dostrzegałam w filmach, oglądanych w latach 2018-2020. Nie ukrywam, że po jej ukończeniu, w planie mam dwie kolejne książki, z tym, że będą w całości poświęcone mojej pracy zawodowej, a więc psychologii i psychoterapii. Ale to plan na 6-8 lat, bo na pisanie jednej pozycji poświęcę ok. 3-4 lata, ponieważ na co dzień pracuję z pacjentami oraz prowadzę szkolenia. Przyznam, że lubię przelewać myśli na papier i to z dwóch powodów, pierwszy – bo to pomaga własne myśli porządkować, a drugi – to chęć ich utrwalenia oraz potrzeba dzielenia się doświadczeniami, poza szkoleniami, z młodszymi koleżankami i kolegami psychoterapeutami. Choć pisanie to żmudne zajęcie oraz trudne wyzwanie i mimo, że pozycje popularnonaukowe czy naukowe to nie dzieła literackie, mam nadzieję, że pisarze wybaczą mi przytoczenie w tym miejscu dwóch cytatów. Pierwszy to słowa Czesława Miłosza – „Co jest wymówione wzmacnia się. Co nie jest wymówione zmierza do nieistnienia” [1] , te słowa mają także ogromne znaczenie w pracy psychoterapeutycznej. Drugi cytat to słowa pisarki Agaty Tuszyńskiej – „Natchnienie nie istnieje. Jest twardy mozół codziennej roboty. Heblowanie słów, wysiadywanie fotela, przepisywanie z głowy na papier mniej lub bardziej spracowanych myśli…” [2]. Sądzę, że doświadcza tego chyba każdy piszący, niezależnie od dziedziny, formy publikacji czy tematu, ale ta niełatwa praca daje też wiele satysfakcji, a jeśli jeszcze spotyka się z zainteresowaniem odbiorcy, jest wielką gratyfikacją.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała Maria P. Wiśniewska

Źródła:

  1. https://nowynapis.eu/tygodnik/nr-79/artykul/louise-gluck-pisanie-nie-jest-dekantacja?fbclid=IwAR0Hbtp5l4SFfc4UZY6I2C9bBeM1c5Pw5FvZ3ozNVRRLH8XL5A1Rbzx5j6Y
  2. https://www.facebook.com/AgataTuszynskaPisarka/posts/4842024632538528

 

Dr Małgorzata Talarczyk – specjalista psychologii klinicznej, certyfikowany psychoterapeuta, terapeuta rodzinny, konsultant psychologii klinicznej dziecka.
www.system-terapia.pl

Na zdjęciu: dr Małgorzata Talarczyk na spotkaniu autorskim w „BarBaresco”, zlikwidowanym z powodu skutków pandemii

 

Blog dr Z. Konopielko: Wpis z pamiętnika prof. Jerzego T. Marcinkowskiego

Dr Zofia Konopielko na swoim blogu: Przed laty rozpoczęliśmy pisanie pamiętników, które z różnych powodów do tej pory nie ujrzały światła dziennego. Ponieważ teksty już były, zaprosiłam do blogu Kolegów ze wspólnych lat spędzonych na studiach na ówczesnej Akademii Medycznej w Poznaniu (1965 – 1971). Przyjęli zaproszenie i dzięki temu Pamiętniki, a raczej ich fragmenty, są dostępne w sieci i mogą poczytać choćby potomkowie… a jak się okazuje, również zgłaszają się dawni pacjenci, dobrze wspominając swojego doktora. To jest bardzo miłe…

A oto ciąg dalszy kart z Pamiętnika Jerzego T. Marcinkowskiego, profesora medycyny z którym odnalazłam to, co nas połączyło przy wspólnym stole w Anatomicum – młodość,  pasję pisania, umiłowanie życia,  przyrody, ciekawość Świata i wieczne nim zadziwienie.

Więcej czytaj tutaj: http://zofiakonopielko.pl/?p=3802

Książka obu Autorów:

https://wydawnictwo-silvarerum.eu/produkt/zycie-w-cieniu-pandemii-aspekty-medyczne-etyczne-i-spoleczne/

Dr M. Talarczyk: Nietolerancja

Zastanawiając się nad tytułem niniejszego tekstu, brałam pod uwagę różne określenia: od dyskryminacji, przez brak tolerancji, po hejt. Określenie „brak tolerancji” wydaje się bliskoznaczne z „nietolerancją”, ale jednak przez „brak” wydaje się mniej inwazyjne. Natomiast „nietolerancja” aktywnie werbalizowana medialnie często przechodzi w hejt.. Dlatego określenie „nietolerancja” wydaje się najbardziej oddawać temat, który tu poruszam.

Nietolerancja

Słownik języka polskiego opisuje „nietolerancję” w dwóch znaczeniach: 1. brak szacunku, wyrozumiałości dla cudzych poglądów, upodobań, dla cudzego postępowania: intolerancja, nietolerancyjność, niewyrozumiałość. 2. w medycynie: ujemna reakcja organizmu na wprowadzoną krew, szczepionkę itp. [1]. Jak widać, nawet medyczne rozumienie „nietolerancji” wskazuje na bardziej „aktywną” reakcję organizmu na jakiś bodziec, niż można by się jej spodziewać przy „braku tolerancji”.

Hejt

Jakiś czas temu poruszałam temat hejtu. Wówczas wyodrębniłam trzy obszary, których hejt dotyka, nazywając je: jakim się jest, kim się jest i co się robi. Przez określenie „jakim się jest” rozumiem hejtowanie osób, które w żaden sposób nie mają wpływu na to, jakie są, czyli może to dotyczyć np. wyglądu, różnego rodzaju deficytów czy niepełnosprawności psychicznych lub fizycznych, wieku, pochodzenia czy orientacji seksualnej. Przez hejt dotyczący tego, „kim się jest”, rozumiem grupy zawodowe (np. nauczyciele, lekarze, sędziowie, artyści). Natomiast hejtowanie dotyczące czynów, czyli tego, „co się robi”, to np. wypowiedzi ustne lub pisemne, przebywanie lub nieprzebywanie w określonym miejscu, wykonywanie lub zaniechanie wykonania jakiejś czynności, określone zachowanie czy uzyskanie czegoś poza kolejnością [2].

Nietolerancja i hejt wobec osób LGBT+

Nietolerancja w obszarze „jakim się jest” dotyczy tożsamości człowieka, w tym też zasadności jego istnienia takim, jakim jest, oraz jego godności. A nietolerancja, która zostaje spersonifikowana, zwerbalizowana i upubliczniona, przybiera znamiona hejtu. Nietolerancja i hejt wobec osób LGBT+ płynące od osób publicznych, polityków czy hierarchów kościelnych są najbardziej niebezpieczne, bo stanowią modelowanie agresji i dyskryminacji. A określenie „tęczowa zaraza” to skrajny przykład braku wiedzy, rozumienia i tolerancji dla ludzi jako grupy i pojedynczego człowieka.

Pułapka językowa: z premedytacją, i jednocześnie intencją zwrócenia uwagi na znaczenie narracji, używam określenia „nieheteroseksualność” zamiast powszechnie stosowanego terminy „nieheteronormatywność”, które jest używane również przez obrońców równych praw dla osób LGBT+. Określenie „nieheteronowmatywność” zawiera narracyjny przekaz dotyczący normy. Światowa Organizacja Zdrowia wykreśliła homoseksualizm z listy zaburzeń psychicznych w 1973 roku. Ale warto też wiedzieć, że wpływ na klasyfikacje zaburzeń psychicznych mają również czynniki kulturowo-społeczne, które znajdują odzwierciedlenie w kolejnych edycjach obowiązujących klasyfikacji, tj. Klasyfikacji Zaburzeń Psychicznych i Zaburzeń Zachowania ICD-10 oraz Klasyfikacji Zaburzeń Psychicznych Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego DSM-5.

Zagadnienia dotyczące nietolerancji i hejtu wobec osób LGBT+ komentowałam na portalu społecznościowym w latach 2019-2020. Wracam do nich teraz, po obejrzeniu programu dokumentalnego pt. „Moje życie jest okaleczone” oraz „Leczenie z homoseksualizmu” w cyklu „Czarno na białym” w TVN24 emitowanego 21.01.2021 [3].

Z praktyki terapeutycznej

Odwołam się do moich doświadczeń pracy psychologa klinicznego oraz psychoterapeuty z trzydziestoletnim doświadczeniem w prowadzeniu terapii indywidualnej, grupowej i rodzinnej, zwracając też uwagę na narrację. Wspomnę rozmowę sprzed wielu lat, z jedną z matek nastolatka, który, jak to określiła, „przyznał się”, że jest homoseksualny. Po czym powiedziała, że akceptuje jego homoseksualizm, tylko obawia się, żeby „z tego powodu nie był nieszczęśliwy”. Słowa w cudzysłowie oddają społeczną narrację. „Przyznał się”, czyli jak do winy, do błędu, a może do tego, że jest leworęczny. Przed laty nie było leworęczności, było się „mańkutem”, co brzmiało oceniająco i dewaluująco. Nie było dobrze być mańkutem, bo było się innym niż wszyscy, dodatkowe utrudnienie stanowiły urządzenia dostosowane wyłącznie dla osób praworęcznych, więc trzeba było człowieka „przestawić” na prawą rękę. Tego oczekiwała większość. Teraz można być leworęcznym, nikogo to nie dziwi, nie martwi, nikt nie chce nikogo „przestawiać”. Ale teraz lepiej nie być osobą nieheteroseksualną, bo nie należy się do większości. Obecnie brak wiedzy i nietolerancja w niektórych środowiskach sprzyjają oczekiwaniom „przestawienia” czyjejś orientacji seksualnej, a więc i tożsamości, na heteroseksualną. Określenie „żeby z tego powodu nie był nieszczęśliwy” sugeruje, że homoseksualizm może być przyczyną bycia nieszczęśliwym. Nie znam badań, w których oceniano by poziom „szczęścia” (czy jak wolę – zadowolenia) w związku partnerskim czy małżeńskim w zależności od orientacji seksualnej. Ale być może wielu z nas zna szczęśliwe związki homoseksualne i nieszczęśliwe heteroseksualne. Choć oczywiście można być nieszczęśliwym z powodu orientacji nieheteroseksualnej w społeczeństwie, które osoby homo-, trans- czy biseksualne dyskryminuje i wyklucza. Bo to nie sama orientacja jest „problemem”, ale „problemem” jest społeczny stosunek do niej. Orientacje seksualne inne niż hetero były, są i będą, ale to od „większości” zależy, czy pozostaną jak ten „mańkut”, czy tylko w statystycznie ilościowej mniejszości [4].

W wieku dorastania rozwojowo naturalne jest emocjonalne zainteresowanie, a czasami też eksperymentowanie z osobami tej samej płci. Zauroczenie czy fascynacja nastolatka kolegą czy nastolatki koleżanką to jeden z etapów rozwoju psychicznego. Emocje te zwykle są przemijające i nie zwiastują orientacji homoseksualnej, choć oczywiście mogą stanowić pierwsze doświadczania kształtującej się orientacji nieheteroseksualnej. Bywa też tak, że młoda osoba, czując się homoseksualna, wiąże się z osobą tej samej płci, a po czasie dochodzi do wniosku, że pomyliła się. Przykładem sprzed lat jest moja pacjentka, wówczas studentka, która zakochała się w dziewczynie, z którą przez jakiś czas mieszkała, tworząc związek. Ta relacja nie była powodem zgłoszenia się na terapię. Po kilku latach od zakończonego procesu psychoterapii ta sama pacjentka, z innego powodu niż za pierwszym razem, zgłosiła się ponownie, tym razem na konsultację. W czasie rozmowy okazało się, że jest już w innym związku, będąc zaręczona z mężczyzną. Jak powiedziała, „tamten związek z kobietą był pomyłką”. Czy było tak faktycznie, czy inne czynniki wpłynęły na zmianę decyzji, nie wiem. Odmiennym przykładem była terapia rodzinna, jaką prowadziłam z młodym małżeństwem mającym kilkuletnie dziecko. W tej rodzinie miał miejsce poważny kryzys, bo mąż i ojciec dziecka związał się z mężczyzną, przyznając, że od okresu dojrzewania tłumił w sobie potrzeby homoseksualne, nie chciał ich dopuścić do świadomości i zaakceptować. Najczęściej właśnie w okresie dojrzewania młoda osoba „odkrywa” i uświadamia sobie orientację seksualną, choć czasami broni się przed jej akceptacją, co może skutkować konfliktem wewnętrznym, problemami emocjonalnymi czy zaburzeniami psychicznymi lub psycho-somatycznymi. W swojej praktyce pracowałam również z rodzinami, w których „obraz” i zachowanie kilkuletniego dziecka, nie odzwierciedlały jego biologicznej płci, co było obserwowane i odczuwane przez rodziców od wczesnego okresu rozwoju. Sposób poruszania się, gesty, sposób mówienia, zainteresowania, kształtujące się rysy twarzy dziecka, jak powiedziała to jedna z matek, „nie pasowały” do jego płci, a jeden z ojców ujął to tak: „jakby natura popełniła błąd”.

Dlatego warto dostrzegać związek między rosnącą liczbą kryzysów psychicznych oraz prób samobójczych u dzieci i młodzieży oraz młodych dorosłych a nietolerancją i hejtowaniem osób LGBT+. Bo dotyczy to okresu uświadamiania sobie lub/i ujawniania na zewnątrz własnej identyfikacji psychoseksualnej. Zdrowie psychiczne osób w okresie rozwojowym zależy od wielu czynników (biologicznych, psychologicznych, indywidualnych, rodzinnych), ale też społecznych, w tym również od tolerancji oraz narracji stosowanej w danym społeczeństwie wobec jednostek i grup. Brak tolerancji towarzyszy ludziom od zawsze, a w zależności od czasu, miejsca i różnic kulturowych dotyczyć może różnych osób i zjawisk. Kiedyś nietolerancja dotykała rudych, okularników, noszących aparaty ortodontyczne, leworęcznych czy dzieci z wadą wymowy lub nadwagą. Ale kiedyś to dzieci szykanowały dzieci, a dorośli albo pozostawali obojętni, albo się temu przeciwstawiali. W przypadku osób LGBT+ to dorośli szykanują młodych dorosłych, młodzież i dzieci. Teraz okulary i aparaty ortodontyczne są modne, kolor włosów nie robi wrażenia, chyba że na niektórych (i nie są to ekolodzy) kolor zielony. Leworęczności nikt już nie dostrzega i się jej nie dziwi. A dzieci z nadwagą lub otyłych jest coraz więcej, więc nadwaga może niebawem funkcjonować jako środowiskowa norma, mimo że WHO diagnozuje ją jako patologię i przestrzega. Tekst na ten temat, w tym porównanie orientacji homoseksualnej do leworęczności, opublikowałam na Facebooku po agresji na osoby LGBT+ uczestniczące w Marszu Równości w Białymstoku 27.07.2019 r. [4]

Nasuwa się więc pytanie: czy można milczeć w obliczu nietolerancji i medialnego hejtu? [5] Osoby publiczne, wśród nich politycy i duchowni hejtujący ludzi LGBT+, hejtują również dzieci i młodzież. Dorośli, będąc na innym etapie rozwoju psychicznego, emocjonalnego i społecznego, być może próbują sobie radzić lepiej lub gorzej, ale dzieci i młodzież bez wykształconych psychicznych mechanizmów obronnych nie radzą sobie wcale. A dorośli to nie tylko osoby LGBT+, ale także rodzice, dziadkowie i rodzeństwo osób o orientacji innej niż heteroseksualna. Hejt boli, rani i może zabić, niezależnie od wieku. W okresie dorastania dziecko i nastolatek, odkrywając swoją orientację seksualną, jeszcze przed jej ujawnieniem, często przeżywa wewnętrzne dylematy i dramaty. Nierzadko ceną tego wewnętrznego „odkrycia” i jego nieakceptowania, do czego w znacznym stopniu przyczynia się brak społecznej akceptacji, są problemy emocjonalne, doprowadzające do depresji i utraty chęci życia. A im mniej tolerancji na zewnątrz, w tym w najbliższym środowisku rówieśniczym i rodzinnym, im bardziej odczuwany brak zrozumienia, ostracyzm i hejt, tym dramaty i traumy większe, z samobójstwem włącznie. Bo to nie z Marsa czy z Wenus, ale z tradycyjnych polskich rodzin pochodzą osoby LGBT+. Czy więc nawoływanie polityków, co miało miejsce w czerwcu 2020 r., do wyboru między tradycyjną rodziną a osobami LGBT+ nie jest budowaniem murów i antagonizowaniem rodziców wobec własnych dzieci, nauczycieli wobec uczniów, koleżanek i kolegów wobec siebie? Czy w tym wartościowaniu i dzieleniu ludzi jest choć odrobina wiedzy i refleksji? Bo o empatii w tym przypadku nie sposób wspominać. Trudno jest milczeć na ten temat, bo pracując jako psycholog kliniczny, psychoterapeuta i terapeuta rodzinny, w swojej praktyce zajmuję się także ofiarami wykluczenia i hejtu wobec osób, które niektórzy politycy wymieniali jako odrębną, niepożądaną kategorię ludzi.

Tekst zaczynający się od akapitu „Nasuwa się więc pytanie, czy można milczeć w obliczu nietolerancji i medialnego hejtu?” opublikowałam na moim profilu facebookowym oraz fanpage’u 12.06.2020 r. po wystąpieniach polityków hejtujących osoby LGBT+. Wówczas napisane przeze mnie słowa spotkały się z dużym odzewem, post uzyskał blisko 2500 odsłon i był wielokrotnie udostępniany. Stało się tak nie dlatego, że był ciekawy czy dobrze napisany, ale dlatego, że najwyraźniej był potrzebny [5].

Mimo nietolerancji, która dotyka osoby LGBT+, rodzi się też nadzieja, bo w oparciu o wieloletnie doświadczenie terapeutyczne dostrzegam, że w mentalności, przynajmniej młodych ludzi, zachodzą zmiany. Obserwuję coraz większe zrozumienie, tolerancję i akceptację zarówno młodzieży, jak i ich rodzin. Z pewnością nie dotyczy to wszystkich środowisk, ale z rozmów z nastolatkami, licealistami wynika, że nieheteroseksualność czy niebinarność jest dla nich czymś naturalnym, niebudzącym zdziwienia czy braku akceptacji i nietolerancji. Również w ramach prowadzonej terapii rodzinnej widzę, jak zmieniają się poglądy i postawy rodziców osób nieheteroseksualnych. Choć nadal istnieją środowiska, które nie rozumieją, nie akceptują, nie tolerują i hejtują, ale pozytywne zmiany mentalne obserwowane przeze mnie na przestrzeni lat dają nadzieję.

Bezpośrednią motywacją skłaniającą mnie do ponownego poruszenia tematu nietolerancji i hejtu wobec osób LGBT+, jak wspomniałam, była emisja programu dokumentalnego na temat „leczenia” osób homoseksualnych i choć program dotyczył dorosłych mężczyzn, a nie młodzieży, to tylko pokazuje, do czego prowadzi nietolerancja. Nietolerancja własnej seksualności wywołuje lęk przed odrzuceniem czy hejtem i może skłaniać do poddawania się oddziaływaniom, które z „leczeniem” nic wspólnego nie mają. Nie można „leczyć” czegoś, co nie istnieje, czyli braku choroby czy zaburzenia, tak jak nie można „leczeniem” nazywać nadużycia wobec ufnych osób. Mniejszość statystyczna nie jest patologią, nie można więc korygować psycho-biologicznie uwarunkowanej orientacji seksualnej ani jej dyskryminować. Podobnie jak leworęczność, będąca w statystycznej mniejszości, nie budzi już niezrozumienia i chęci „przestawienia”, a także nie wyklucza z pełnienia odpowiedzialnych funkcji w państwie. XXI wiek to najwyższy czas, by pozwolić ludziom żyć zgodnie z ich tożsamością i wolą, na równych prawach z większością, nie próbując korygować tego, co niezmienialne.

M. Talarczyk

Źródła:

[1] https://sjp.pl/nietolerancja.

[2] https://wydawnictwo-silvarerum.eu/dr-m-talarczyk-slowo-o-hejcie/?fbclid=IwAR0INyJqEC5CRT-wpI2HNSWRFhDBf6fdsEYd12iI-qvP84y3wL82uQwXB2I.

[3] https://tvn24.pl/go/programy,7/czarno-na-bialym-odcinki,11367/odcinek-874,S00E874,436039.

[4] https://www.facebook.com/permalink.php?story_fbid=1896708360465742&id=886450574824864.

[5] https://www.facebook.com/permalink.php?story_fbid=2217030415100200&id=886450574824864.

 

Dr Małgorzata Talarczyk – specjalista psychologii klinicznej, certyfikowany psychoterapeuta, terapeuta rodzinny, konsultant psychologii klinicznej dziecka.

www.system-terapia.pl

Foto: https://pixabay.com/pl/photos/pieszych-ludzie-zajęty-ruch-400811/

Zobacz także:

https://wydawnictwo-silvarerum.eu/produkt/malgorzata-talarczyk-anorexia-nervosa-w-sieci-pulapek/

Psy na tropie śladów kryminalistycznych

W najnowszym numerze czasopisma „Pies rasowy” znajduje się tekst „Psy na tropie śladów kryminalistycznych”, s. 36.

https://piesrasowy.pl/

- Dotyczy pracy psów w służbach mundurowych, szkolenia w psich szkołach, egzaminowania psów, specjalizacji czworonogów, a także psiej emerytury, o którą walczymy. Oczywiście jest też o „Zakątku Weteranów” – podkreśla dr J. Stojer-Polańska, kryminalistyk, sygnatariuszka petycji o przyznanie płatnej emerytury psom służbowym i koniom oraz zdobywczyni tytułu Popularyzator Nauki 2020.

A my ze swej strony ubolewamy, że nie ma magazynu „Pies nierasowy”, ponieważ to właśnie kundelki zapełniają schroniska i z utęsknieniem czekają na dom. Warto pamiętać także o nich.