Kolejne publikacje w otwartym dostępie

Bardzo dziękujemy wszystkim Autorom, którzy wyrażają zgodę na umieszczenie ich publikacji w dziale Open Access. Dzięki temu kolejne pozycje naukowe trafiają do rąk młodych badaczy, mogą być wykorzystywane w pracach dyplomowych, naukowych i służyć poszerzaniu wiedzy.

W dziale Open Access prezentujemy publikacje, które są dostępne do darmowego pobrania bezpośrednio z naszej strony internetowej. Tego typu książki można swobodnie czytać, kopiować, przechowywać, drukować i wykorzystywać do celów naukowych czy dydaktycznych zgodnie z prawem.

Psychokryminalistyczna konferencja naukowa poświęcona efektowi Dextera

Już niebawem będzie można wziąć udział online w konferencji naukowej SWPS, która skupi się na bohaterze serialu pt. „Dexter”.  Organizatorem psychokryminalistycznego spotkania naukowców jest dr Joanna Stojer-Polańska, kryminalistyk. 

- Serdecznie zapraszam do udziału w konferencji. Liczymy na dyskusję dotyczącą natury człowieka, w kontekście jego kryminalnej przeszłości, resocjalizacji, powrotu do spraw po latach od popełnienia czynu. Tym razem uczestnictwo możliwe tylko online. Prelegenci z obszaru nauk sądowych przytoczą zapewne wiele casy study, które będą przyczynkiem do dyskusji. Będą też odwołania do popularnego serialu o Dexterze, który stosując swoisty kodeks honorowy, zabijał zabójców – powiedziała dr Joanna Stojer-Polańska, organizatorka konferencji oraz redaktor naukowy książki o kryminalistycznych i społecznych kontekstach Dextera.

Publikacja jest już na końcowym etapie i niebawem będzie dostępna dla wszystkich zainteresowanych.

Oto link do strony, Uczelnia zmieniała swoje logo ostatnio, to ważne:

https://swps.pl/my-uniwersytet/aktualnosci/konferencje-i-seminaria/23612-ciemna-liczba-przestepstw-oblicza-dextera-czyli-dyskusja-nad-sprawstwem-wina-i-kara

 

Dexter – sprawstwo, wina, kara

Filmowy Dexter, seryjny zabójca innych zabójców, to jedna z bardziej intrygujących i kontrowersyjnych postaci fikcyjnych ostatnich lat. Film zaprezentowała platforma Showtime, zdobywając setki tysięcy fanów na całym świecie. Dexter stał się bohaterem opracowań naukowych, a jedno z nich powstaje w naszym Wydawnictwie pod przewodnictwem dr kryminalistyki, Joanny Stojer-Polańskiej, w stworzonym przez nią cyklu „Przypadki kryminalne”. Na uwagę zasługuje również fakt, że ilustracje do tej pozycji przygotował artysta grafik, zarazem pełniący przez lata służbę w Policji, Waldemar Piekarski. Tym samym intrygujące artykuły naukowe opatrzone są fascynującymi grafiki, artystycznymi wizjami opracowywanej tematyki kryminalistycznej.

Pozycja ta lada tydzień będzie dostępna w naszej e-księgarni /druk/ oraz w księgarniach stacjonarnych na terenie kraju, prosimy też zamawiać online, bo nie zawsze wszystko zdoła się zmieścić na księgarskich półkach.

Na zdjęciu: okładka zapowiedzi wydawniczej

Dr J. Stojer-Polańska: Konteksty Dextera

Rozmowa z dr Joanną Stojer-Polańską, kryminalistykiem, redaktorem naukowym książki o fenomenie Dextera, w serii „Przypadki kryminalne”.

  •   Napisała Pani książkę o tzw. efekcie CSI, co to takiego?

Efekt CSI dotyczy oddziaływanie mediów na proces karny.  Nazwa pochodzi oczywiście od popularnego serialu kryminalnego, który pokazywał pracę techników kryminalistyki na miejscu zdarzenia. Badanie wpływu mediów jest trudne, dlatego pod pojęciem efektu CSI mogą być rozumiane różnego rodzaju oddziaływania. Jedno z nich dotyczy wyobrażenia o pracy Policji, inne efektu szkoleniowego na sprawców przestępstw, jeszcze inne oczekiwań pokrzywdzonych przestępstwami.

  • Czym różni się postępowanie w sprawie, z którą przyjdzie do komisariatu polski obywatel a tym z serialu CSI?

W CSI to sprawy zabójstw, więc ofiara zostaje znaleziona przez kogoś i zaczyna się śledztwo. Widzimy szukanie z sukcesem śladów i ustalenie sprawcy zdarzenia. W życiu istotny  się czas – postępowanie karne nie może trwać 45 minut, wymaga pewnej ilości dokumentacji, pracy wielu osób nad rozwiązaniem sprawy. Seriale pokazują bardzo uproszczony obraz rzeczywistości policyjnej. Często jednak to właśnie obrazy filmowych możliwości są podstawą oczekiwań obywateli.

  • Na ile seriale kryminalne wpłynęły na poszerzenie wiedzy na temat kryminalistyki i funkcjonowania służb mundurowych?

Na pewno filmy o tematyce kryminalnej i seriale kryminalne wpłynęły na popularyzację kryminalistyki. Obrazy związane z poszukiwaniem śladów, ich ujawnieniem i badaniem przemawiają do wyobraźni. Ludzie są ciekawi tego, jak wygląda praca Policji. Lubią też rozwiązywać zagadki kryminalne. Chcą wiedzieć, kto zabił i dlaczego. Kryminalistyka jest też poniekąd nauką o człowieku – co prawda szukamy jego śladów, ale w tym widoczne jest jego zachowanie i motyw postępowania.

  • Wciąż mamy do czynienia z tzw. ciemną liczbą przestępstw. Przy takim rozwoju technik kryminalistycznych?… I czego najczęściej dotyczą te ciemne liczby?

Ciemna liczba przestępstw to obszar zdarzeń kryminalnych niezgłoszonych Policji.  Nawet najlepsze laboratoria i najbardziej genialny i charyzmatyczni policjanci nie rozwiążą sprawy, jeśli o niej nie wiedzą. Czasami brak zawiadomienia wynika ze strachu, wstydu, braku znajomości prawa. Jeśli chcemy walczyć z ciemną liczbą przestępstw, musimy patrzeć na przestępczość jak na zjawisko społeczne, a nie kryminalistyczne.

  • Kryminały są bardzo lubiane, również polskie, a jak to wpływa na ocieplenie wizerunku policji i policjantów? Czy funkcjonariusze odczuwają jakieś pozytywne zmiany?

Na pewno obraz Policji z seriali o policjantach wpływa na jej postrzeganie. Czasami w sposób pozytywny, bo seriale pokazują wysoką skuteczność działań funkcjonariuszy. Czasami negatywny, jeśli ktoś ma osobiste doświadczenia ze sprawą kryminalną i nie wyglądała tak, jak się spodziewał po serialach. Seriale mogą też być rodzajem kampanii społecznych, pokazują możliwości i jak należy zareagować, kiedy widzimy, że ktoś jest pokrzywdzony przestępstwem. Myślę, że większość ludzi ma potrzebę, aby świat był sprawiedliwy, czyli sprawca wykryty i ukarany, a tak jest w kryminałach i serialach.

  • Jaką nową kryminalistyczną pozycję Pani przygotowuje?

W listopadzie tego roku ukażą się Przypadki kryminale – oblicza Dextera. Dyskusja nad sprawstwem, winą i karą.

Dziękuję za rozmowę.

Pytania zadawała Paulina M. Wiśniewska

Na zdjęciach: dr J. Stojer-Polańska oraz okładka przygotowywanej pozycji

Link do wolnego dostępu Open Access z książką dr J. Stojer-Polańskiej o efekcie CSI: https://wydawnictwo-silvarerum.eu/produkt/j-stojer-polanska-kryminalistyka-w-mediach/

Książkę można pobrać bezpłatnie do celów edukacyjnych pod warunkiem przestrzegania przepisów prawa autorskiego

 

Prof. Krzysztof Lipka: „Muzyka działa jak narkotyk”

Prof. Krzysztof Lipka jest muzykologiem, filozofem, estetykiem, wykładowcą akademickim. Przyznaje w rozmowie, jak wielką siłą potrafi być muzyka, jaką ma moc…

Jak to się stało, wracając do początków, że przy tak rozległych zainteresowaniach wybrał Pan jako główny przedmiot swej działalności muzykę?

Rzeczywiście, od dziecka niemal interesowałem się wszystkim i miałem długo poważne trudności w podjęciem ostatecznej decyzji. Uczęszczałem do dobrych szkół i nie mogę się na nie uskarżać, jednak, gdyby nie to, co wyniosłem z rodzinnego domu, nie byłbym tym, kim jestem. W mojej najbliższej rodzinie panował kult literatury i muzyki i te dwa nurty pociągały mnie jednakowo. Być może jednak dlatego, że u małego dziecka prędzej dają o sobie znać uzdolnienia muzyczne niż literackie, dano mnie do szkół muzycznych, do których aż do matury uczęszczałem równolegle ze szkołą ogólnokształcącą (III LO im. T. Kościuszki w Łodzi). Matka mojego ojca była pianistką wykształconą w Paryżu, ale jej nie poznałem, bo zginęła wraz ze starszą siostrą ojca w Ravensbrück. Moja mama także nieco grała na fortepianie, a przede wszystkim cudownie śpiewała, ojciec, filozof i historyk, bliższy był literaturze. Ciotki ojca, które mnie wychowywały, bo rodzice byli wciąż zajęci pracą, interesowały się dosłownie wszystkim. Uczyłem się więc muzyki, ale bardzo szybko się zorientowałem, że to dla mnie praca zbyt „fizyczna”, manualna, mechaniczna, a ja potrzebuję głębszego zajęcia myślowego. W średniej szkole muzycznej skończyłem dyrygowanie i teorię muzyki, ale było mi tego mało i specjalnie na moje „żądanie” dyrektorka szkoły muzycznej, kończonej przeze mnie już w Warszawie, Halina Dzierżanowska, zatrudniła profesora kontrapunktu (którego nie było w programie nauczania); przeszedłem także wzmożony kurs śpiewu. Jednak na studia, też po licznych wahaniach, a nawet próbach, wybrałem ostatecznie muzykologię, którą skończyłem pod kierunkiem komunistycznej (ale komunistki jeszcze przedwojennej!) uczonej, Profesor Zofii Lissy, która wywarła na mnie niezatarty wpływ i jako naukowiec, i jako człowiek. Należała do ludzi niepowtarzalnych i bardzo wiele jej zawdzięczam, w tym prawdziwą, głęboką przyjaźń, jaką nauczyła mnie rozumieć w kontaktach międzypokoleniowych, czego zapewne bez niej zawierać bym do dziś nie potrafił. Mimo to muzykologia pozostawiła we mnie poważny niedosyt, bo nikt poza Lissą nie zajmował się w tamtych czasach w Polsce (i dziś sporadycznie) tym, co mnie najwięcej interesowało, to znaczy filozofią muzyki. Ale do poważnej filozofii muzyki i dziś jeszcze daleka droga, zostańmy na razie przy muzyce.

Muzyka opanowała mnie do tego stopnia, od samego początku głównie zresztą Beethoven, że zdecydowanie mi przeszkadzała w nauce w szkole ogólnokształcącej; poświęcałem jej więcej niż cały wolny czas i tylko czytanie książek mogło z nią w moim dojrzewającym sercu konkurować. Wokół muzyki dla mnie kręciło wówczas dosłownie się wszystko i można by po prostu to skwitować stwierdzeniem: to typowe dla młodych ludzi, gdyby nie to, że w moim wypadku była po muzyka klasyczna, poważna, w dodatku im trudniejsza i mniej dostępna, tym lepiej. To jest oczywiście względne, bo dla dziesięcioletniego dziecka IX Symfonia Beethovena była porywająca choć trudna, teraz mogę się tylko z tego śmiać. W radiu słuchałem wyłącznie muzyki poważnej, płyty kolekcjonowałem tylko z takim repertuarem, godzinami mogłem czytać nuty na fortepianie, wieczory spędzałem głównie w Filharmonii, przyjaźnie zwierałem niemal wyłącznie z rówieśnikami rozumiejącymi muzykę itd. Jeszcze w czasie studiów muzykologicznych na UW wylądowałem w Programie III Polskiego Radia (co jest długą i zabawną historią, wiele razy opowiadaną potem na antenie) i przeżyłem w tej instytucji trzydzieści lat, zawsze, mimo licznych i spektakularnych (nawet międzynarodowych) sukcesów, w głębi duszy czując, że nie jest to robota dla mnie. Dopiero po odejściu z radia zacząłem pracę na ówczesnej Akademii Muzycznej (tak, tak, pracuję zawodowo już blisko pięćdziesiąt lat!), żeby dopiero wówczas pojąć, że wreszcie znalazłem swoje miejsce w życiu, że tam poczułem się naprawdę u siebie i że wykładanie było zawsze moim zbyt późno odkrytym powołaniem. Na żale zbyt późno, ale zrobiłem, co mogłem i do dziś staram się podtrzymywać kontakt z uczelnią (obecnie Uniwersytet Muzyczny Fryderyka Chopina). Taki jest mój skrócony życiorys muzyczny, ale sporo oczywiście pominąłem, jak naukę gry na harfie i na gitarze, wyjazdy (jako obserwator) na liczne konkursy i festiwale, publikowanie krytyk muzycznych (i nie tylko muzycznych), artykuły o muzyce i jej pokrewieństwie z licznymi innymi dziedzinami i książki o tej tematyce. A że było mi tego wszystkiego zbyt mało, pracując w Polskim Radiu na pełnym etacie studiowałem też w normalnym, dziennym trybie i ukończyłem jako pierwszy na roku, historię sztuki na UW. W tych samych latach jednocześnie napisałem swoje pierwsze książki i debiutowałem jako pisarz. A przy tym wszystkim słynąłem (niestety) z bujnego życia towarzyskiego.

To na pewno zastanawiające, że taka czy inna muzyka potrafi ludzi zagarnąć do tego stopnia, że zapominają o wszystkim innym, niemalże o własnym życiu. Dlaczego?

Nie mogę o sobie powiedzieć, by mnie muzyka pochłaniała do tego stopnia. Jeżeli jej poświęciłem aż tyle życia, to jednak muszę przyznać, że prawie cały czas żyłem z muzyki. Ale znam takich, którzy są wyłącznie amatorami, a ich fascynacja doprowadziła do tego, że tylko o muzyce myślą i wszystko jej poświęcają. To akurat uważam za swego rodzaju przegięcie, są na świecie ważniejsze rzeczy od muzyki i od sztuki w ogóle, ale generalnie sztuka należy do tych zawodów czy choćby dziedzin zainteresowania, którym warto poświęcić życie, zachowując jednak, choćby w myśleniu, pewien potrzebny dystans. Druga sprawa to ucieczka. Są takie obszary społecznego bytowania, które gwarantują oderwanie się od rzeczywistości, jeśli staje się ona niemożliwa do wytrzymania; nic tych potrzeb lepiej nie zaspokaja niż właśnie rozmaite sztuki, a muzyka zapewne najbardziej. Nie idzie o to, że – jak niektórzy powiadają – muzyka działa jak narkotyk, bo to prawda, ale tylko w wypadku tych, którzy (jak zawsze w narkotykach) przekraczają miarę. Idzie o coś innego, o to, że muzyka całkowicie nas odgradza od otoczenia, jest najbardziej abstrakcyjną ze sztuk. Tu wsiadam zresztą na mojego konika; najbardziej interesuje mnie w muzyce właśnie jej abstrakcyjna istota. Za najwspanialszą uważam tę muzykę, która całkowicie jest oderwana od wszelkiej semantyki, jak sonata fortepianowa czy kwartet smyczkowy, która o niczym nie opowiada, nie sugeruje żadnych pozamuzycznych treści. Bo są przecież takie wielkie utwory muzyczne, które opowiadają, opisują, naśladują etc. jak choćby Symfonia fantastyczna Berlioza; niczego jej nie ujmując, bo jest to arcydzieło, stanowi w dużej mierze napisany dźwiękami romantyczny pamiętnik kompozytora. Taka muzyka może ludzi przyciągać literacką fabułą, która jest zwykle wydrukowana w dołączonych programach. Lecz chyba większość prawdziwych muzyków, takich muzyków z duszy, będzie wolała muzykę bardziej abstrakcyjną, taką o jakiej zwykle się wypowiadają myśliciele różnego rodzaju, muzykę, która jest czystą dźwiękową konstrukcją, niczym więcej. I właśnie w tym „niczym więcej” tkwi największa tajemnica muzyki. Bo jeżeli jest to abstrakcyjny zestaw brzmień, to dlaczego taki właśnie zestaw najbardziej nas wzrusza na świecie? Bardziej niż książka, wiersz, obraz czy rzeźba? Są poważne kłopoty z wytłumaczeniem tej sprawy, bo przecież coś w muzyce musi tkwić, jakaś wzruszająca treść, bo inaczej wzruszanie się czystą konstrukcją dźwięków musiałoby kwalifikować do wariatkowa. A jednak się tam nas nie zamyka. Co zatem takiego jest w muzyce, że nas ta abstrakcja tak wzrusza? Mam na to własną odpowiedź, ale kłopot w tym, że nikt mi nie wierzy. Może słusznie.

Przejdźmy jednak może do czegoś innego i przypomnijmy, że wśród licznych już cywilizacji na kuli ziemskiej, istniejących lub martwych, nie było takiej, w której muzyka nie tylko by nie istniała, lecz także nie odgrywała poważnej roli. Zwykle kojarzona bywa ze sprawami magicznymi lub religijnymi, a więc zawsze z wiarą. Co to za wiara? Wiara w jej potęgę. We wszelkich cywilizacjach muzyka była albo związana z ciemnymi mocami, zaczarowana, albo też miała boskie pochodzenie i była święta. Czy to mało? A poza tym, druga sprawa, do dziś mamy ponad sto poważnych definicji muzyki, ale wciąż nie możemy się zgodzić na żadną z nich, gdyż muzyka jest czymś znacznie więcej, niż wszystkie te definicje deklarują. Muzyka należy do podstawowych zjawisk na ziemi, jak życie, miłość czy śmierć, o których wszyscy wiedzą, czym są, ale definicji stworzyć nie potrafimy. A taka sytuacja dotyczy wyłącznie rzeczy, zjawisk, bytów podstawowych. Bo muzyka jest czymś podstawowym.

Czym?

Ba! Jest właśnie tym, czego zdefiniować nie umiemy, ale bez czego nie możemy żyć. Jak z tego widać, jest metafizyczną tajemnicą. Jest tym, w czym wypowiada się, może najpełniej, ludzki duch. Byli tacy filozofowie, jak Popper, Cioran czy Bloch, którzy stwierdzali wprost, że muzyka zachodnia jest tym, czego, w razie zagłady całej ludzkości, trzeba by było żałować najbardziej. Gdyż rzeczywiście jest jedynym, niepowtarzalnym zjawiskiem w kosmosie; obrazy czy opisy semantyczne zapewne istnieją wszędzie tam, gdzie istnieje myśl, ale muzyka raczej niekoniecznie. Jest specyficznie ludzka i poza- czy raczej ponadludzka. Na pewno jest najpełniejszym i najbliższym wyrazem samego jadra ducha ludzkości. Niektórzy by powiedzieli: jest tym, co w człowieku boskie i dzięki czemu człowiek nawiązuje kontakt z boskością. To jest oczywiście bardzo, może zbyt, idealistyczna teza, nawet dla mnie, choć jestem idealistą. Ale jedno jest pewne, kto słucha dużo muzyki, szlachetnieje, staje się lepiej nastawiony do świata i do ludzi, życie jego bywa łatwiejsze. Kto idzie za głosem muzyki, nie błądzi. I znów trzeba zapytać, czy to mało? Nie wiedząc, czym jest właściwie muzyka, wiemy o niej bardzo wiele.

Mówi Pan muzyka, ale muzyka ma wiele oblicz. Czy wszystkie z nich bierze Pan pod uwagę?

Oczywiście nie! To, czego słucha młodzież nie jest muzyką. Tak samo myślałem, kiedy byłem bardzo młody, już jako nastolatek. Dziwiłem się i dziwię nadal, że ludzie w ogóle mogą czegoś takiego słuchać i w dodatku się tym zachwycać, co dla mnie jest hałasem. Oczywiście nie neguję wielkiej społecznej roli młodzieżowej muzyki, zgadzam się także z tym, że ta twórczość może inspirować muzykę klasyczną, ale sama w sobie tego rodzaju rozrywka muzyką nie jest. Moim zdaniem prawdziwa sztuka w ogóle nie jest rozrywką, jej zadaniem jest skłonienie ludzi do myślenia, do refleksji. Czy to mowa o muzyce, czy o literaturze, o filmie, o plastyce – zawsze to samo: sztuką jest to, co wymaga myślenia, na pewno nie to, co jest tylko rozrywką, co sprawia przyjemność i umila czas. To jest sztuka masowa, „muzykę” tego typu nazywam „socjologicznym zjawiskiem brzmieniowym”, a nie muzyką. Jeżeli spojrzymy na sztukę w ten sposób, to od razu widać, jak mało osób podobnie do mnie postrzega muzykę. Właśnie, bo prawdziwa sztuka nie jest zjawiskiem popularnym, jest materiałem dla wąskiej elity i nigdy nie będzie powszechna, bo by się nią stała, trzeba by się nad nią skupić, zastanowić, pomyśleć. Dopiero taka sztuka rozwija nas duchowo, podczas gdy sztuka rozrywkowa daje większości populacji wytchnienie, ale nic więcej, bardziej ogłupia niż pogłębia ludzką duchowość.

Nikogo nie zmuszam, by podzielał moje poglądy szczególnie, że takie elitarne rozumienie sztuki bardzo mi odpowiada, dzięki niemu tworzą się pewne grupy w społeczeństwie, niewielkie lecz wysublimowane, które się świetnie porozumiewają na płaszczyźnie sztuki i to bardzo głęboko i efektywnie. To jest rodzaj kontaktu, który mało kto chwyta i którego nikt spoza kręgu nie zrozumie. Wielka sztuka nie nadaje się do popularyzacji, ludzie jej nie chcą, bo wymaga wysiłku, a ludzkość coraz bardziej się od wysiłku wykręca, już nawet niektóre formy rozrywki uważa za zbyt męczące. Ostatnio obserwujemy pewien odwrót najmłodszych pokoleń od elektroniki, od internetu i portali społecznościowych, bo to już staje się wymagające, trzeba się tego uczyć, a to dodatkowe obciążenie w świecie, który wciąż wymaga od nas pracy nad samorozwojem. Ale wracając do muzyki, jeżeli komuś nie odpowiada mój punkt widzenia, to przywołam nieco inny, bardzo trafny pogląd, Rogera Scrutona, który powiada tak: muzyką jest wyłącznie to, czego słuchamy w skupieniu, cała reszta to rozrywka. Bardzo trafna opinia, nie daje co prawda definicji muzyki, ale wskazuje bardzo istotną jej cechę; wielką, prawdziwą sztuką jest tylko to, co wymaga od nas poważnego zagłębienia się w dzieło. Sztuka należy do rzeczy bardzo poważnych, najpoważniejszych na świecie, a nie wyłącznie do zabawy. Zresztą zależy, co kogo bawi, jednych bawią reklamy w telewizji, a innych dzieła filozoficzne. To samo jest ze sztuką.

Czyli konkretnie muzyka kończy się dla Pana na klasyce?

Tak. Włączam w to jednak nawet operetkę, która jest co prawda głupawa, ale ma swoje zalety, a z tego, co uchodzi za sztukę popularną, bezwzględnie jazz. Nie zgadzam się tylko z popularnym charakterem jazzu, to wielka sztuka dla wąskiego grona rozumiejących ją odbiorców, ale z drugiej strony lekki jazz jest najwspanialszą (a może jedyną dobrą?) dźwiękową rozrywką na świecie.

Czy zatem sztuka i muzyka rozrywkowa nie są głębokim przeżyciem? Miliony ludzi wzruszają się tym, co Pan nazywa „brzmieniowym zjawiskiem socjologicznym”? Czy oni wszyscy się mylą? A Pan ma rację?

Nigdy nie twierdzę, że mam w czymkolwiek rację. Mam swoje poglądy, z którymi, jak zawsze, można się godzić lub nie, a przede wszystkim dyskutować. Tu jednak Pani świetnie trafiła. Po pierwsze, większość nigdy nie może mieć racji, bo większość jest przeciętna, a rację miewają już raczej tylko specjaliści, w każdej dziedzinie. Niestety, samiśmy tego chcieli, doprowadzając świat do wysoce przesadzonej specjalizacji. Ludziom się wydaje, że sztuka jest zrozumiała i że jest dla wszystkich. Tymczasem wszystko jest dla wszystkich, ale dlaczego akurat ze sztuką miałoby być inaczej niż z matematyką, fizyką, astronomią, genetyką etc. Ludziom się wydaje, że się znają na matematyce, bo potrafią rachować, ale przeważnie zgadzają się z tym, że teoria względności jest raczej dla wybranych i że zatem nie mają obowiązku jej rozumieć. I słusznie! Ale dlaczego sądzą, że w sztuce jest inaczej? Śmieją się ze współczesnych obrazów, nudzą się czytając ambitną literaturę, unikają poważnych filmów, wzruszają ramionami na współczesna muzykę klasyczną, ale dlaczego nie rozumieją tego, że to jest całkiem ta sama sytuacja, co ze sprawami nauki? Teoria względności jest dla wybranych i muzyka klasyczna jest dla wybranych. Gdyby nasze społeczeństwo było bardziej ambitne, to przede wszystkim próbowałoby tę sytuację zmienić i postawiło sobie pytanie: a może teorię względności udałoby mi się zrozumieć? A może muzyka klasyczna by mi się spodobała? Zapewne tak by było, tylko trzeba się do pewnych rzeczy rudymentarnych przymusić, żeby pójść dalej i tam dopiero się zachwycić. Jeżeli natomiast ktoś nie przebrnie przez tabliczkę mnożenia, to nie ma szans zrozumieć wyższej matematyki i jej niezwykle frapujących problemów, którym naprawdę warto poświęcić życie. Można się również zachwycić tabliczką mnożenia, lecz taki „intelektualista” nie wie, co naprawdę traci.

Wracając do przeżycia, sztuka i muzyka popularna jest głęboko przeżywana przez tych, którzy sobie nie zadali trudu, by pokonać „tabliczkę mnożenia”, a co gorsza im się tylko wydaje, że te przeżycia są głębokie, bo dla prawdziwych znawców są one warte tylko wzruszenia ramion, a głębokie przeżycia zaczynają się na poziomie Mozarta i Chopina. Ludzie się przyzwyczaili chodzić na łatwiznę, ponieważ świat jest co prawda skomplikowany, ale nie jest groźny, tylko to pójście na łatwiznę spowoduje, że świat się stanie dla nich groźny, gdy jego rozwój przekroczy pewną barierę, ale wówczas będzie za późno. Człowiek, w niegroźnym świecie nie czuje nad sobą bata i wydaje mu się, że nie obowiązuje go praca nad samodoskonaleniem, a przecież ten, co przestaje dążyć do samodoskonalenia, przestaje być człowiekiem. Kim się staje? Biernym konsumentem, ja to nazywam „jamochłonem”. Świat nie jest do konsumpcji, świat jest do budowania i doskonalenia. Dopiero takim światem można się zachwycić. A obecne myślenie idzie w złym kierunku. Trzeba pamiętać o ludziach, nie tylko o zabawkach, gadżetach i towarach. Świat tak trzeba budować, by stawał się łatwy do życia (nie do myślenia) dla każdego. Dzisiejszy przerost elektroniki idzie w odwrotnym kierunku, stwarza wspaniałe narzędzia, które tylko komplikują rozbudowę świata, a wraz z tym komplikują życie. Konstruktorzy cieszą się własną zabawą ze wirtualną rzeczywistością, ale zapominają, że świat realny to nie zabawa, ci co ciężko pracują, nie mają czasu i sił na zgłębianie wyszukanych tajników ich zabawek. Nie mam tu na myśli siebie, tylko ludzi wprzęgniętych w ciężką walkę o byt.

Wróćmy do muzyki. Z Pańskich wypowiedzi wygląda na to, że muzyka się ze wszystkim wiąże.

Tak właśnie jest. Nie tylko z rozmaitymi, nawet odległymi sztukami, bo nie ma w zasadzie takiej dziedziny ludzkiego życia, z którą muzyka mnij lub bardziej ściśle by się nie wiązała, jeżeli nie realnie, to przynajmniej w odniesieniach kulturowych (jak na przykład z astronomią). A więc przede wszystkim właśnie z najróżniejszymi naukami, jak matematyka, fizyka, akustyka, medycyna, cała humanistyka i filozofia; z wszelkimi wierzeniami i z religią; ze wszystkimi zapewne formami rozrywki, wypoczynku i zabawy; z walką zbrojną, wojskowością, z wszelkiego rodzaju cielesnymi ćwiczeniami; z czterema żywiołami, z kosmosem, przyrodą, ze światem roślin i zwierząt itd. Nie zdajemy sobie z tego sprawy, bo to kwestie, z którymi na co dzień nie mamy do czynienia, ale kiedy zaczniemy drążyć, od razu wychodzą najrozmaitsze związki. Kiedyś, gdy jeszcze byłem młodzieńcem, w pewnej nieco żartobliwej dyskusji powiedziałem, że można by napisać artykuł o związkach muzyki z każdym odległym tematem, na przykład taki tekst, jak się wyśmiewał Gombrowicz, „Słoń a sprawa polska”, podobnie więc można także ująć temat „Muzyka a słoń”. Towarzystwo się ubawiło moim kosztem i słusznie, a ja wziąłem się za pisanie i felieton pod tytułem „Słoń w składzie instrumentów muzycznych” wyszedł mi tak długi, że ukazał się w dwóch odcinkach w kolejnych numerach pisma. To zabawne, ale mówiąc poważnie związki muzyki z życiem, wiedzą, kulturą, historią i całą cywilizacją są tak gęste i bogate, że w zasadzie można by na ten temat wydawać miesięcznik.

Czy to jest ten właśnie grunt, na którym Pan buduje swoją filozofię muzyki?

Tak, między innymi można i tak powiedzieć. Generalnie na studiach muzykologicznych tym byłem przede wszystkim rozczarowany, że ta dyscyplina całkiem pomija to wszystko, czego się po niej spodziewałem, czyli związki muzyki ze wszystkim możliwym, a głównie z filozofią. Teraz jednak, kiedy muzykologia stopniowo ulega coraz większym przeobrażeniom, woli się zająć „brzmieniowymi zjawiskami socjologicznymi” niż znaczeniem i rolą muzyki w całej ludzkiej kulturze. Mówię o tym przy każdej okazji od czterdziestu lat, ale to groch o ścianę.

Jeżeli natomiast chodzi o filozofię muzyki sensu stricto, to marzy mi się taka jej wizja, kiedy będzie można systematycznie rozszerzyć tę nową stosunkowo naukę na wszystkie po kolei dyscypliny filozoficzne, to znaczy zająć się osobno ontologią muzyki, czyli sposobem istnienie bytu zwanego muzyką; epistemologią muzyki, czyli skompletowaniem wszelkich możliwości jej poznania; etyką muzyki, czyli sposobami, na jakie przejawia się w muzyce i przez muzykę dobro; no i wreszcie zreformowaną estetyką, o czym już mówiłem. Ale to nie jest do wykonania na gruncie muzykologii ani teorii muzyki w uczelniach artystycznych, do tego trzeba powołać osobna dyscyplinę uniwersytecką, właśnie filozofię muzyki (a może wstępnie filozofię sztuki z wewnętrznym podziałem), gdzie znajdzie się także między innymi miejsce na więzi muzyki ze wszystkim na świecie. W historii naszej zachodniej myśli nie brakowało takich filozofów, którzy zapewniali muzyce wiodące miejsce w kulturze, jak choćby Schopenhauer, a nawet takich, którzy uważali, że od potencji muzyki zależy przyszłość kultury, jak Ernst Bloch. Niczemu nie przeszkadza, że to niezwykle idealistyczny punkt widzenia; największym idealistą był Platon, a jego koncepcja bytu – o ile nie jest jedyna trafna – to do dzisiaj, po dwóch i pół tysiącach lat, jest chyba wciąż najbardziej zapładniająca.

Nie chcę się zbytnio rozwodzić na filozofią muzyki, ponieważ Uniwersytet Muzyczny Fryderyka Chopina wydał cztery moje dość grube tomy z zakresu filozofii sztuki, głównie muzyki, ale nie tylko, i zawsze można do nich sięgnąć. Mam też zamiar wydać tom następny, bo mam wciąż nowe pomysły, nowe punkty widzenia i planuję syntezę moich poglądów na muzykę, a może nawet coś więcej, a zatem na wszystko przyjdzie czas.

Czy uważa Pan muzykę klasyczną za najważniejszą ze sztuk?

To już jest sprawa osobista, każdy ma prawo do własnej hierarchii sztuk, co kto lubi, co komu odpowiada, co najgłębiej przeżywa. Patrząc z miarę obiektywnie muzyka stoi najwyżej z punktu widzenia swej abstrakcyjności, jest największą abstrakcją stworzoną przez człowieka. Może także z punktu widzenia jej uduchowienia, siły oddziaływania, jej roli wychowawczej, bo nic innego tak głęboko nie uszlachetnia ludzkiego wnętrza. Jak widać są to argumenty niebagatelne. Ale każda ze sztuk ma inne cechy, które ją wyróżniają ponad pozostałe. Poza tym moja miłość do sztuki jest tak silna, że sam się waham, którą kocham najsilniej, były w moim życiu okresy, kiedy każda po kolei brała górę nad innymi, nie tylko architektura czy malarstwo, ale nawet abstrakcyjna instalacja. Jestem otwarty na wszystko, co choćby zbliża się do sztuki i nawet jeśli dany obiekt mi się nie podoba, to jestem gotów analizować go, wmyślać się w niego, budować koncepcje teoretyczne i estetyczne. Na a literatura po prostu jest moim życiem w tym samym co najmniej stopniu, co muzyka, a nawet więcej, bo dodatkowo ma tę przewagę nad muzyką, że w dziedzinie muzyki niczego (mimo prób) nie skomponowałem, natomiast w dziedzinie prozy i poezji wydałem parę tomów wcale dobrze przyjętych przez krytykę. Jak choćby ostatnio „Statek szaleńców. Dziennik pokładowy” (Manufaktura Słów, Gdynia 2020).

Dziękuję za rozmowę.

Paulina M. Wiśniewska

Foto: Andrzej Pietrzyk

Dr M. Zdrowicka-Wawrzyniak: Bieg Kobiet Zawsze Pier(w)si z indywidualnej perspektywy

Bieg Kobiet Zawsze Pier(w)si już w niedzielę 10.10, a zapisało się na niego ponad tysiąc kobiet. O bieganiu i nie tylko rozmawiamy z dr Magdaleną Zdrowicka-Wawrzyniak, wykładowcą akademickim i autorką książek. 

  • Bierze Pani Doktor udział w Biegu Kobiet Zawsze Pier(w)si. Od jak dawna Pani biega?

I tu Panią zaskoczę, nie biegam. By brać udział w biegu, wcale nie trzeba biegać. Na co dzień bardzo szybko się poruszam, podczas imprez biegowych po prostu maszeruję w dość wysokim tempie.

  • Co zatem Panią skłoniło do udziału w biegach?

Rodzinnie towarzyszyliśmy przyjaciołom w ich zmaganiach biegowych. Mieliśmy przyjemność stanowić suport na przykład w Biegu Rzeźnika w Bieszczadach czy podczas Festiwalu Biegowego w Krynicy. Zawsze wiązało się to z niesamowitymi przeżyciami, czuliśmy, że tworzymy cząstkę tego biegowego świata, ponieważ od uczestników tych wielokilometrowych zmagań biła niezwykle pozytywna energia. Sami zaczęliśmy aktywniej funkcjonować, trochę się baliśmy, że przyjaciele przy najbliższej okazji zapiszą nas – co zapowiadali – do udziału w jakimś biegu.

  • Pamięta Pani Doktor swój pierwszy biegowy raz? Ile udało się pokonać i jakie wrażenia? Ciężko było?

Doświadczenia z towarzyszenia biegaczom pozwoliły nam na podjęcie decyzji o udziale w imprezie charytatywnej Bieg Tulipanów (2017), tym bardziej, że w regulaminie podkreślano, że nie trzeba biegać, po prostu należy pokonać wyznaczone okrążenie – nieco ponad dwa kilometry, można to zrobić tyle razy, na ile ma się ochotę, mieszcząc się w limicie czasu. O ile dobrze pamiętam, pokonałam trasę pięciokrotnie. Byłam z siebie zadowolona, z dumą oddawałam kilometry, mając świadomość, że zostaną one przeliczone i zwiększą sumę, którą obiecał przekazać sponsor. Bieg był na tyle przyjemny, że braliśmy udział w kolejnych jego edycjach.

  • Woli Pani do biegania asfalt czy naturę?

Zdecydowanie naturę. Choć nawet przy asfaltowej nawierzchni natura nie jest wykluczona. Tak jest na przykład w ramach ParkRun Kalisz, gdzie trasa wiedzie nad rzeką, skrajem Parku Miejskiego. Natura wokół pozwala mi na przemyślenia, zdystansowanie się od rzeczywistości i fotografowanie. Wiele moich zdjęć powstało właśnie w ramach przebieżki po okolicy lub miejsc, w których dane mi było się znaleźć.

  • Podobno buty mają kolosalne znaczenie, jakie są Pani preferencje, jakie warunki muszą takie biegowe buty spełnić?

Nie jestem w stanie udzielać fachowych porad, z całą pewnością do biegania i/lub szybkiego marszu powinniśmy zaopatrzyć się w buty do takiej właśnie aktywności. Mają odpowiednią przyczepność, amortyzację, komfort noszenia… Wcześniej używałam zwykłych butów sportowych, teraz już wiem, jaka jest różnica.

  • Jakie ma Pani doświadczenie w dużych imprezach biegowych, czy to pierwszy taki bieg?

Uczestniczyłam w różnych biegach charytatywnych, gdzie na pierwszym miejscu nie były najważniejsze wyniki. Ja się z nikim nie ścigam, nie dbam o rekordy. Oczywiście to przyjemne, gdy pokona się swoje ograniczenia i uzyska lepszy czas, ale nie to jest najistotniejsze. W Biegu Kobiet Zawsze Pier(w)si biorę udział drugi raz. Choć nie będzie to ten sam bieg, ponieważ w ubiegłym roku możliwy był tylko udział wirtualny. W 2020 roku każda uczestniczka otrzymała pakiet startowy i przebiegła, przemaszerowała, przespacerowała 5 kilometrów w wybranej przez siebie okolicy. Tym razem spotykamy się Poznaniu i wspólnie pokonamy trasę.

  • Cele biegu są szczytne, organizatorzy wymieniają 5 powodów i zachęcają do przyłączenia się. „ZACZNIESZ swoją biegową przygodę i poczujesz na własnej skórze motywację naszej grupy. DOŁĄCZYSZ do największej w Polsce kobiecej społeczności z piękną ideą. ZADBASZ o swoje kobiece zdrowie i będziesz pamiętać o badaniach piersi. DORZUCISZ SWOJĄ CEGIEŁKĘ do wspólnej skarbonki, z przeznaczeniem środków na badania USG piersi dla uczestniczek naszych wydarzeń. ZACHWYCISZ się pakietem startowym wraz z pięknym, odlotowym medalem.” To wpis ze strony. A jakie są powody udziału Pani Doktor?

Różowy październik ma dla mnie wymiar osobisty. Choroba, której poświęca się tyle uwagi w tym miesiącu, dotknęła kobiety w mojej rodzinie, mnie niestety też nie oszczędziła. W ubiegłej edycji Biegu Kobiet mogłam świętować powrót do zdrowia. To, że Bieg odbywał się wirtualnie dało mi szansę na udział, wówczas na wyjazd do Poznania i uczestnictwo w imprezie masowej nie mogłabym sobie pozwolić. Zatem najważniejszym powodem spośród przywiedzionych wyżej jest ta ‘piękna idea’ – profilaktyka jest niezwykle istotna. Gdyby nie badania profilaktyczne, na które się zdecydowałam ze względu na obciążenie rodzinne, zapewne długo jeszcze nie wiedziałabym, że coś mi grozi. Aktywność natomiast dla osób doświadczonych rakiem piersi wpisana jest w rekonwalescencję, po terapii onkologicznej ruch przyczynia się do poprawy jakości życia.

Bardzo dziękuję za rozmowę.

Pytania zadawała Paulina M. Wiśniewska

Na zdjęciach: dr M. Zdrowicka-Wawrzyniak oraz okładka jednej z książek jej autorstwa, pozycja dostępna w naszej e-księgarni

UAM: Dr Magdalena Zdrowicka-Wawrzyniak. Badania na końcu świata

W związku z wydaniem swojej książki dr M. Zdrowicka-Wawrzyniak udzieliła wywiadu, który prezentujemy poniżej.

Dr Magdalena Zdrowicka-Wawrzyniak z Wydziału Pedagogiczno-Artystycznego UAM w projekcie “Żona dla Australijczyka?” przygląda się odbiorowi obrazu współczesnej Polski i Polaków przez Polonię australijską. Z badaczką rozmawia Ewa Konarzewska-Michalak.

Skąd wziął się pomysł na badania prowadzone wśród Polonii w Australii? 

Polonii w Australii towarzyszę od końca lat osiemdziesiątych, gdy najbliższa rodzina – wpisując się w falę emigracji po stanie wojennym – zdecydowała się właśnie w tym kraju osiedlić. Najpierw czytałam listy, w których bliscy opisywali rzeczywistość, słuchałam nagrań ich głosów z kaset magnetofonowych – nie było wówczas takich jak dziś możliwości kontaktu. Czytałam wtedy sporo na temat Australii. Później, gdy już zmieniła się sytuacja polityczna w Polsce i przedstawiciele Polonii mogli odwiedzić ojczyznę – trzeba wiedzieć, że spora część opuszczała kraj, wiedząc, że nie będzie im tu nigdy wolno wrócić – bliscy i ich znajomi zaczęli przyjeżdżać w swoje rodzinne strony. Wtedy też prowadziliśmy długie rozmowy, także o polonijnych środkach społecznego przekazu, formach pozyskiwania informacji o Polsce. Interesowało mnie to z jednej strony, ponieważ realizowałam się w zawodzie dziennikarza, z drugiej natomiast zaskakiwała mnie wiedza o współczesnej Polsce, z jaką przybywali do niej przedstawiciele Polonii australijskiej.

Czytaj dalej: https://uniwersyteckie.pl/nauka/dr-magdalena-zdrowicka-wawrzyniak-badania-na-koncu-swiata?fbclid=IwAR0b__LM23YkfLTvRUUQgj8NfzywNrJ_Ctf9M7x1FjNwrGxNAfXk1BK145I

Przechwytywanie

UAM: Dr Magdalena Zdrowicka-Wawrzyniak. Badania na końcu świata

W związku z wydaniem swojej książki dr M. Zdrowicka-Wawrzyniak udzieliła wywiadu, który prezentujemy poniżej.

Dr Magdalena Zdrowicka-Wawrzyniak z Wydziału Pedagogiczno-Artystycznego UAM w projekcie “Żona dla Australijczyka?” przygląda się odbiorowi obrazu współczesnej Polski i Polaków przez Polonię australijską. Z badaczką rozmawia Ewa Konarzewska-Michalak.

Skąd wziął się pomysł na badania prowadzone wśród Polonii w Australii? 

Polonii w Australii towarzyszę od końca lat osiemdziesiątych, gdy najbliższa rodzina – wpisując się w falę emigracji po stanie wojennym – zdecydowała się właśnie w tym kraju osiedlić. Najpierw czytałam listy, w których bliscy opisywali rzeczywistość, słuchałam nagrań ich głosów z kaset magnetofonowych – nie było wówczas takich jak dziś możliwości kontaktu. Czytałam wtedy sporo na temat Australii. Później, gdy już zmieniła się sytuacja polityczna w Polsce i przedstawiciele Polonii mogli odwiedzić ojczyznę – trzeba wiedzieć, że spora część opuszczała kraj, wiedząc, że nie będzie im tu nigdy wolno wrócić – bliscy i ich znajomi zaczęli przyjeżdżać w swoje rodzinne strony. Wtedy też prowadziliśmy długie rozmowy, także o polonijnych środkach społecznego przekazu, formach pozyskiwania informacji o Polsce. Interesowało mnie to z jednej strony, ponieważ realizowałam się w zawodzie dziennikarza, z drugiej natomiast zaskakiwała mnie wiedza o współczesnej Polsce, z jaką przybywali do niej przedstawiciele Polonii australijskiej.

Czytaj dalej: https://uniwersyteckie.pl/nauka/dr-magdalena-zdrowicka-wawrzyniak-badania-na-koncu-swiata?fbclid=IwAR0b__LM23YkfLTvRUUQgj8NfzywNrJ_Ctf9M7x1FjNwrGxNAfXk1BK145I

Okładka omawianej książki – pozycja jest dostępna w naszej e-księgarni.

Dr M. Talarczyk: Rozważania o głębi, która niekiedy przygnębia

Rozmowa z dr Małgorzatą Talarczyk, psychoterapeutką, autorką książek, o jej najnowszym dziele oraz tajnikach ludzkiej duszy i umysłu. 

  • Jest Pani psychoterapeutką zajmującą się przede wszystkim zaburzeniami odżywiania. Jednak książka, którą teraz Pani wydała i która niebawem trafi na księgarskie półki, dotyka wielu innych tematów. Jakich? I dlaczego właśnie tych?

Tak, jestem psychoterapeutką, a pacjenci z zaburzeniami odżywiania to ok. 70% moich pacjentów, ale pracuję także terapeutycznie z innymi osobami i ich rodzinami. Moimi pacjentami m.in. jest młodzież LGBT+ , są też osoby które padły ofiarą hejtu, pacjenci zmagający się z depresją i innymi zaburzeniami nastroju, pacjenci z zaburzeniami osobowości, są także dziecięco- młodzieżowi pacjenci z rozpoznaniem chorób onkologicznych. W przypadku pacjentów w wieku rozwojowym zwykle pracuję również z ich rodzinami, prowadząc terapię rodzinną. Odpowiadając więc na Pani pytanie, poruszam w książce tematy, które dotykają wiele osób, z którymi mam kontakt jako psychoterapeutka. Piszę m.in. o nietolerancji, hejcie, w tym hejcie wobec osób LGBT+, o braku szacunku, o społeczno-kulturowym wpływie na sylwetkę kobiecą itp. Poruszam też temat śmierci i żałoby, zwracając uwagę na narracyjny zwyczaj, aby o osobach, które zmarły z powodu choroby nowotworowej nie mówić, że „przegrały walkę z rakiem”, na co od wielu lat nie mam zgody. Mam tu na myśli dewaluujący aspekt tego określenia, bo jeśliby rozważyć samo słowo „przegrać” to nie osoba chora przegrywa walkę z chorobą, lecz na obecnym etapie rozwoju wiedzy, tę „walkę” przegrywa medycyna. Ten ostatni temat wielokrotnie poruszałam w mediach społecznościowych i choć nie chciałabym przypisywać sobie szczególnego wpływu na narrację w mediach publicznych prasie i telewizji to zauważyłam, że coraz rzadziej używane jest to sformułowanie. Ponieważ książkę pisałam w czasie pandemii, poruszam w niej także zagadnienia dotyczące pandemii, podkreślając, że piszę wyłącznie z subiektywnej perspektywy. W książce jest także rozdział poświęcony psychoterapii, który napisałam z intencją popularyzowania psychologii i psychoterapii, w choć bardzo wybiórczym zakresie.

  • Pani felietony charakteryzuje zmysł obserwacyjny, dbałość o szczegóły, wychwytanie różnorakich przejawów z życia codziennego. Z drobiazgów, takich mgnień i lśnień, potrafi Pani wydobyć niesamowitą głębię i dotrzeć do szeroko zakrojonych wniosków. To tak jest, że drobiazgi mają znaczenie i mówią o nas więcej niż sami chcielibyśmy ujawnić?

W Pani pytaniu zawarte są miłe słowa, mające znamiona komplementu, za co dziękuję. Odpowiadając nawiążę do mojej pracy, bo kiedyś podczas szkolenia dla psychoterapeutów, które prowadziłam jeden z uczestników zadał mi pytanie – jakie cechy osobowe są najważniejsze w pracy terapeuty? Pomyślałam wówczas o cechach, które zwykle w przypadku terapeutów bierze się pod uwagę, czyli m.in. takich jak empatia, tolerancja, wyobraźnia, ale odpowiadając na to pytanie skupiłam się na cesze, która rzadko jest wymieniana, a jest nią – uważność. Uważność odbiorcy, czyli na słowa, frazy, na to co i w jaki sposób ktoś mówi, także uważność na mimikę i gesty, ale również uważność w roli nadawcy, czyli odpowiedni dobór słów i przekazu. Dlatego potwierdzam, że drobiazgi mają znaczenie. Myślę też, że uważność jest ważna nie tylko w pracy psychologa czy psychoterapeuty oraz w wielu innych zawodach, ale także w codziennym życiu. A czy drobiazgi mówią o nas więcej niż sami chcielibyśmy ujawnić? Może tak być, ale to nie jest oczywiste i jednoznaczne, bo zależy także od odbiorcy, bo tu kryje się ryzyko nadinterpretacji, przeniesień i projekcji, czyli mówiąc najkrócej przypisywania innym, własnych myśli, emocji, potrzeb czy intencji. Dlatego psychoterapeuci w ramach szkoleń przechodzą własną psychoterapię, aby mieć świadomość tych mechanizmów.

  • Współczesna cywilizacja to niełatwe wyzwanie dla przeciętnego człowieka, pogubionego w coraz trudniejszej rzeczywistości. Zajmuje się Pani filmem, mediami, dlatego że w nich najbardziej odzwierciedlone zostało skomplikowanie współczesnego człowieczego bytu?

Filmem interesuję się od czasów szkoły średniej, będąc w liceum co roku kupowałam karnet na konfrontacje filmowe, oglądając po kilka premierowych filmów dziennie. Zastanawiałam się kiedyś i tę refleksję zawarłam w książce, czy gdyby nie ówczesna pasja, jaką był film, zainteresowanie przeżyciami, lękami, radościami czy obsesjami jego bohaterów, związałabym swoje życie z psychologią? A z drugiej strony, czy gdyby nie psychologia, to dostrzegałabym w filmach to, co obecnie dostrzegam? Myślę, że w moim przypadku jedno ściśle jest związane z drugim. Film m.in. zaprasza nas do poznania tego co w realnym życiu jest dla nas niedostępne, albo wręcz przeciwnie, tego co jest naszym udziałem i doświadczeniem, lub tego z czym się identyfikujemy. Bardzo cenię w filmie możliwość poznawczego i emocjonalnego obcowania ze sztuką, a szczególnie jej nieoczywistość i symbole. Film to wehikuł czasu i przestrzeni. Dzięki niemu w bezruchu przemierzamy świat w pionie i poziomie, we wszystkie możliwe i niemożliwe strony.

  • A czy to nie jest tak, że człowiek współczesny tak bardzo pochyla się nad sobą, tak bardzo skupia na sobie i swoim wnętrzu, że nie zauważa zewnętrza? Może po prostu powinien więcej pracować, więcej dawać z siebie i wszystkie traumy i „pogubienia” by mu przeszły?

Oj, tu nie zgodzę się z takim założeniem zawartym w pytaniu. A ponieważ staram się unikać wszelkich uogólnień, nie potwierdzonych badaniami, to nie odpowiem, jaki jest człowiek i co powinien. Oczywiście są osoby, które bardzo skupiają się na sobie, wsłuchują w swój organizm i o ile im to nie przeszkadza, to dlaczego nie mieliby tego nie robić? Choć zdarza się, że przeszkadza i wtedy można się zastanowić, czy tego nie zmienić. A nawiązując do drugiej części Pani pytania i nadal nie chcąc generalizować, to nie uważam, że człowiek powinien więcej pracować i więcej dawać z siebie, bo wówczas wszystkie traumy i „pogubienia” by mu przeszły. Bo to trochę brzmi jak rada dla osoby cierpiącej na depresję „by wzięła się w garść”, co tylko depresję pogłębia. Dodam też, że niektóre osoby powinny wręcz pracować mniej, co nie musi oznaczać, że będą więcej skupiać się na sobie. Żyjemy w czasach, a nawiązując do tytułu książki w „świecie”, w którym przekroczenie prędkości stało się standardem, śpieszymy się, gnamy przed siebie, po coś, za czymś, i trudno tu znaleźć korzyści, więc może niektóre osoby powinny nie tyle „więcej” co „mniej” i wolniej.

  • Właśnie wyparciem traum oraz ciężką pracą, w tym fizyczną, radzili sobie nasi przodkowie, nasze babcie, prababcie, dziadkowie, pradziadkowie – z okropnościami dwóch wojen światowych – a zupełnie nie mieli możliwości skorzystania z psychoterapii. I albo sobie poradzili i wytrwali, albo nie. Twarda szkoła, ale może dobra?… Ludzie starszego pokolenia właśnie często podkreślają, jak szkodliwe jest owo „cackanie się” z sobą. Kiedyś nie poruszało się zagadnień związanych z psychoterapią, teraz tak, może dlatego nagle tyle ujawniło się problemów egzystencjalnych? To jak z tym jest – lepsze wyparcie i ciężka praca, czy jednak nie?

To raczej nie jest kwestia co lepsze – wyparcie i ciężka praca, czy nie, bo ciężkiej pracy nie musi towarzyszyć wyparcie, a brak pracy nie zawsze jest tożsamy z „pielęgnowaniem” problemów. Choć rzeczywiście, powszechnie się uważa, że „praca jest lekarstwem”, wiele osób też ma takie doświadczenia. Ale myślę, że praca może być pomocna, o ile się ją lubi, niezależnie czy jest fizyczna, czy umysłowa. Bo z kolei praca nielubiana, a szczególnie jej nadmiar, może tylko dyskomfort nasilać. I rzeczywiście, tak jak Pani zauważyła, nasi przodkowie nie korzystali z psychoterapii, bo jej nie było, nie było też wielu kategorii diagnostycznych np. takich jak ADHA, Zespół Aspergera, zaburzenia osobowości itp. Nauka się rozwija, a dzięki postępom w medycynie żyjemy dłużej i w większości lepiej dbamy o zdrowie. Ale czy to daje nam większy komfort psychiczny niż czuli nasi dziadkowie czy pradziadkowie, nie wiem… Jeden ze znajomych psychiatrów, wspaniały lekarz i specjalista, czasami myśląc o kimś używał określenia „moja głębia mnie przygnębia”. I coś w tym jest, w tym sensie, że są osoby, którym jest w życiu obiektywnie trudno, naprawdę ciężko, ze względów zdrowotnych, rodzinnych czy bytowych i one nie narzekają, ale bywają też tacy, którzy z perspektywy obserwatora, „wszystko mają”: zdrowie, satysfakcjonującą pracę, kochającą rodzinę, oddanych przyjaciół, i nie czują zadowolenia w życiu. Myślę, że w przypadku takich osób praca zawodowa, jej ilość czy jakość nie wiele zmienia, tu potrzebna jest psychoterapia.

  • Co Pani samej jako autorce najbardziej podoba się w Pani książce, podejmującej szeroki wachlarz trudnych tematów współczesności, co mogłaby Pani polecić czytelnikom?

To bardzo trudne pytanie, książkę oczywiście polecam, bo wachlarz tematów jest tak szeroki, że mam nadzieję, iż każdy czytelnik znajdzie zagadnienia, które zwrócą jego uwagę, może zainspirują do postawienia sobie ważnego dla siebie pytania, albo udzielenia odpowiedzi na pytania dawno zadane. A zamiast wskazania co w książce podoba mi się najbardziej, odpowiem, ze jest w niej jeden temat, który osobiście mnie dotyczy i który pisałam myśląc również o sobie. To temat pt. „Przekornie o zaletach wieku starszego i twórczej samotności”. I jest też temat, który bardzo często poruszam z pacjentami w trakcie psychoterapii: „O szczęściu i czy do niego dążyć”. Polecam też rozdział dotyczący naszej mowy, języka, narracji i oczywiście pozostałe tematy. Na koniec chcę też wspomnieć, że książka jest bardzo pięknie wydana przez Wydawnictwo Naukowe Silva Rerum z niezwykle interesującą okładką, autorstwa Mateusza Bartkowiaka, która oddaje, choć w nieoczywisty sposób, zawarte te w książce treści.

Dziękuję za rozmowę.

Pytania zadawała Paulina M. Wiśniewska

Na zdjęciach: M. Talarczyk oraz okładka nowej książki

Prof. Krzysztof Lipka:  Obłęd w sztuce, sztuka obłędu

Rozmowa z prof. Krzysztofem Lipką, filozofem, muzykologiem, wykładowcą akademickim. 

  • W poprzedniej naszej rozmowie wspomniał Pan Profesor o cienkiej granicy, jaka dzieli sztukę, prawdziwą, od obłędu. A może „sztukę fałszywą”? Przykłady „artystów”, twórców happeningów raczej, którzy pragnęli swoją śmiercią czy kalectwem zyskać nieśmiertelność w sztuce, a dziś nikt o nich nie pamięta, nie pisze, może poza wzmiankami w podręcznikach psychiatrii… Ale przecież prawdziwa sztuka wymyka się rozumowi i faktycznie graniczy z obłędem. Choćby geniusz van Gogh. Ja jednak jestem bardziej prozaiczna i wolałabym mieć dwoje uszu. Może artystyczny błąd?…

Co do van Gogha, to jest to przykład nieco spoza tematu, bo jego samookaleczenie bezpośrednio nie wypływało z działań czysto artystycznych. Ale swoją drogą jest to ciekawy przypadek, bo ktoś sarkastyczny mógłby zapytać, po co malarzowi ucho. W takim naświetleniu gest artysty nabiera raczej aury dość wątpliwego efekciarstwa. Osobiście tak nie myślę, bo ze sztuki van Gogha przebija zbyt wiele szczerości i autentyzmu, by go posądzić o tak dalece posunięte pozerstwo. Ale już w działaniach jego naśladowców, którzy podjęli myśl, że twórca powinien odbiegać od normy, na pewno jest wiele zamierzonego efekciarstwa.  Jednak je można z kolei interpretować jako gest bezradności, rozpaczy, determinacji, a przede wszystkim bezradności i braku pomysłu na oryginalność. Artystka, która przestawiała sobie operacyjnie kości w głowie, wręcz prowokuje do pytania, czy szaleństwo było punktem wyjścia jej sztuki czy też raczej efektem końcowym. To pytanie nie jest oczywiście (z mojej strony także) pozbawione pewnej sadystycznej złośliwości, ale niestety sztuka, a może nawet i świat, dzisiaj nas do tego prowokuje.

Idąc dalej tropem Pani myśli, zapewniam, że żadnemu artyście nie przeszkadza w jego dorobku dwoje uszu! Ani dwoje oczu czy dwie ręce. Natura tak nas stworzyła, byśmy byli odpowiednio i wystarczająco zaopatrzeni w przyrodzone narzędzia w stosunku do naszych zadań. I odwrotnie, sztuka, którą tworzymy, jest uzależniona i stymulowana naszą fizycznością i fizjologią. Ale historia kultury zna przykłady wielkich artystów, którzy radzili sobie we własnej twórczości z przypadkami niebywałego kalectwa, wynikającego przeważnie z wojen, jak jednoręki pianista Paul Wittgenstein (brat filozofa) czy pozbawiony obu rąk realistyczny malarz Ludomir Benedyktowicz, bohater Powstania Styczniowego. Te heroiczne wręcz przykłady są najlepszym dowodem na niezbywalność sztuki w życiu człowieka. Jakim sposobem możemy tak tragiczne losy prawdziwych artystów zestawiać z kimś, kto się dzisiaj celowo okalecza dla rzekomej sztuki? Nawet jeżeli takimi metodami powstałe dzieła mają pewną wartość artystyczną, przynajmniej posmak eksperymentu, oryginalności czy niesamowitości, to jednak ich postawa jest niebywałym wskaźnikiem dołowania całej kultury. Nie wiem, czy można w tym wypadku użyć określenia błąd, bo obłęd na pewno, w takim czy innym zakresie (raczej większym). Lecz gdyby mówić o błędzie, to raczej byłby to błąd generalny, o charakterze ogólnocywilizacyjnym. Skąd się bierze, wiadomo, a dokąd prowadzi, wolałbym się nie przekonać.

  • Jak rozróżnić osobę chorą psychicznie czy psychiatrycznie od artysty? Czy to możliwe?

To nie tylko możliwe, ale wręcz poświadczone wieloma przykładami. Oczywiście, że najlepiej zapewne rodzaj schorzenia potrafiłby ocenić psychiatra, choć należałoby znaleźć specjalistę szczególnie nakierowanego na sztukę, bez żadnych uprzedzeń w jedną czy w drugą stronę; to bez wątpienia nie jest łatwe. Historyk sztuki, a także każdy wrażliwy odbiorca, wyczuwa intuicyjnie pewien psychiczny niepokój w niektórych działach, co w żadnym wypadku tych dzieł nie umniejsza, a przeciwnie, podnosi ich atrakcyjność. Sztuka ludzi psychicznie chorych (ale naprawdę prawdziwie chorych) jest od dawna wysoko ceniona nie tylko przez specjalistów, co i rusz powstają na świecie wystawy czy albumy tego typu twórczości. Kiedy się je ogląda, nasuwa się szereg podobieństw z dziełami nieraz najwybitniejszych mistrzów z poprzednich pokoleń, których nikt o szaleństwo nie podejrzewał. Wśród tych prac znajdują się prawdziwe arcydzieła, choć często o specyficznym zabarwieniu, co nie każdemu może się podobać. Ale to znów jest dowód absolutnej potrzeby sztuki, a także jej terapeutycznej wartości i środka do dowartościowania osób psychicznie odmiennych. Trzeba też pamiętać o tym, że sztuka zawsze poszukiwała oryginalności, a ostatnio ta tendencja wzmaga się do granic absurdu. W tej sytuacji sztuka niezbyt uładzona psychicznie ma coraz większe szanse, a nawet można by powątpiewać w to, czy człowiek absolutnie normalny i psychicznie całkowicie ustabilizowany jest zdolny do stworzenia szczególnie oryginalnego stylu. Jak widać w sumie to zagadnienie jest niejednoznaczne, a jego wielostronność niewątpliwie coraz bardziej się komplikuje.

  • Wątek szaleństwa bywa silnie związany ze sztuką. Wystawę zatytułowaną „Madness & Modernity. Sztuka i obłęd w Wiedniu około 1900 roku” zaplanowały z myślą o londyńskim muzeum Wellcome Collection historyk sztuki Gemma Blackshaw oraz Leslie Topp. W 2010 roku można było ją oglądać w Wiedniu. Eksponaty stanowiły też kozetka Zygmunta Freuda, a także prace pacjentów z zakładów psychiatrycznych czy analizy terapeutyczne. To potwierdzenie wcześniejszej tezy.

No właśnie, ten przykład pokazuje, że, po pierwsze, zrozumienie dla sztuki osób psychicznie odmiennych było dostrzeżone już dosyć dawno, a po drugie, że powstała już tradycja zainteresowania tą sztuką, tradycja, która się rozwija i przynosi wzrost dowartościowania tej działalności twórczej. Powtórzenie wystawy z roku 1900 po ponad stu latach dowodzi wzrastającego zainteresowania i trwałych wartości tej sztuki. Nigdzie nie jest powiedziane, że odmienność psychiczna nie idzie w parze z potencją artystyczną, wręcz przeciwnie, wiemy już o tym, że liczni artyści z przeszłości mieli pewne skazy tego typu i właśnie ich sztukę charakteryzuje szczególnie interesujący rys, a często nawet geniusz. Nie mamy zresztą definicji geniuszu, a na pewno można go określić jako swoistą psychiczną anomalię, oczywiście w dodatnim znaczeniu.

  • Obłęd był też tematem tak wielu dzieł malarskich, że właściwie nie sposób ich wymienić. Malarze zdają się dobrze rozumieć ten motyw.

Obłęd jest – można to tak ująć – szczególnie wdzięcznym artystycznie tematem, zresztą jak wszystko, co mniej typowe. Sztuka zawsze poszukiwała tematów najbardziej oryginalnych, do jakich należy szaleństwo; nie tylko malarstwo, ale także literatura czy film. To poszukiwanie charakteryzuje szereg ciekawych aspektów. Po pierwsze, granica. Wciąż nie umiemy wyznaczyć tej cienkiej linii, która oddziela to, co typowe, od tego, co można określić mianem psychicznego zachwiania. Po drugie, rozmaitość tych odchyleń; rozmaitość, a zatem oryginalność i nieswoistość. Po trzecie, ich szczególna atrakcyjność. I po czwarte – i to wątek zapewne najistotniejszy, a dla mnie szczególnie ciekawy – pytanie, na ile odchylenie psychiczne, rozumiane najogólniej, dotyczy całej populacji. To znaczy, czy są w ogóle ludzie bez odchyleń. Zapewne sam nie należę od osób najnormalniejszych i może, jak to się powiada, swój do swego po swoje, ale nie umiałbym chyba wśród moich bliskich znajomych wskazać kogoś całkowicie pozbawionego pewnych dziwactw graniczących z lekkim zburzeniem. To jest niesłychanie fascynujące, do jakiego stopnia ludzkość składa się z jednostek do tego stopnia oryginalnych, że można je kwalifikować pod kątem odstępstw od psychicznego idealnego wyważenia. Temat ten zawsze mnie intrygował, a jedna z moich ostatnich większych nowel, Statek szaleńców. Dziennik pokładowy, właśnie między innymi tego problemu dotyczy.

  • Które z dzieł malarskich z przewodnim motywem szaleństwa powiesiłby sobie Pan Profesor w swoim salonie?

Świetne pytanie, ale odpowiedź będzie banalna. Postaram się za to ciekawiej ją uzasadnić. A więc oczywiście że Statek szaleńców Boscha (czego można się domyślić choćby z tytułu mojej książki). Sadzę, że każdy rozsądny wielbiciel malarstwa odpowiedziałby tak samo. Dlaczego? Otóż w tym małym obrazku wielkiego mistrza jest to, co się zresztą odbija w całej jego twórczości, mianowicie połączenie niezwykle tragicznej prawdy z humorem. Bosch to sztuka pouczająca, ale i prześmiewcza, to zwierciadło komedii ludzkiej, pokazując szaleńców pokazuje nas, o czym przed chwilą mówiłem. Nie ma lepszego portretu ludzkości niż świat Boscha, to niesłychana głębia, zawsze zabarwiona ironią, kpiną, sarkazmem i goryczą. To tego rodzaju twórczość, nad którą jedni będą rozpaczać, a inni się z niej śmiać, każdy w niej ujrzy to, co potrafi. Bo faktycznie artysta pokazuje nie tylko różne oblicza człowieka, ale także ich harmonię czy może raczej dysharmonię i stopienie się wszystkich przeciwnych cech w jednej alegorii. Jest pod tym względem nie do prześcignięcia. A więc wybrałbym Boscha, a nie na przykład wstrząsające portrety szaleńców Goi czy Gericaulta, w których odbija się bezbrzeżna tragedia i przepastna, przerażająca głębia obłędu, sięgająca piekła; to są najbardziej wstrząsające dzieła malarskie, tym bardziej, że wszystko to pokazują w ludzkiej twarzy, w dodatku o walorach dokumentalnych. Ale jeszcze inny aspekt zaciekawił mnie w Pani pytaniu. Otóż nigdy w życiu nie trzymałbym w domu arcydzieła. Mam takie przestarzałe przekonanie, czy nawet przesąd, że arcydzieła należą do ludzkości i ich miejsce jest w muzeach. Gdybym odziedziczył w prezencie arcydzieło, natychmiast bym je tam odniósł. Jako dziecko uwielbiałem Nocną straż Rembrandta (pozostało mi to do dziś, choć znów nie jest to świadectwem zbyt oryginalnego gustu, ale ja się raczej strzegę gustów zbyt oryginalnych); otóż nigdy bym nie chciał mieć tego ukochanego arcydzieła u siebie (cudownie się prezentuje w Amsterdamie, gdzie jego miejsce), mam natomiast w każdym z pokoi swego mieszkania inną jego reprodukcję (oczywiście nie malarską, bo to by już było kiczem).

  • Literatura też żywiła się szaleństwem. Mityczne prace Heraklesa wyniknęły z faktu, że miał on odkupić swoje winy, czyli akt szaleństwa w postaci zabicia żony i swoich dzieci. Starotestamentowy Kain zabił Abla, swego brata, też mało normalne, a jakże nośne literacko. Podobnie uczyniła nasza rodzima Balladyna zabijając Alinę. Kolejne wybitne dzieło, lektura szkolna. A Szekspir? Co by pisał, gdyby nie motyw szaleństwa, który pcha jego bohaterów do czynów wymykających się racjonalnemu poznaniu?… Kordian Juliusza Słowackiego trafił z halucynacjami do szpitala psychiatrycznego, ten wątek przewija się też w arcygenialnym „Mistrzu i Małgorzacie” Bułhakowa. Właściwie trudno wyobrazić sobie historię literatury światowej bez dzieł traktujących o szaleńcach.

Ma Pani skłonność do poruszania wielu wątków naraz. Cóż, muszę się wyplątać. Wątek odkupienia! To jest temat przepastny, tym bardziej że z purystycznych pozycji etyki czegoś takiego nie ma. I być nie może. Wina pozostaje winą. Bóg może ją darować, ale nie zmaże jej nawet Sąd Ostateczny. Pozostaje pamięć. Poruszyła Pani watki starotestamentowe, a czy dzieje Hioba nie pokazują, że nawet wina Boga nie jest od zmycia? Proszę pomyśleć o tym, że Bóg dał na koniec Hiobowi nową rodzinę i nowe potomstwo, ale co z tymi, których zabrał? Czy to jest możliwe, by Hiob pokochał nowych, a zapomniał dawnych? Czy to jest rana możliwa do zabliźnienia? Nie, odkupienie to jest złuda. Darowanie winy daje tylko złudną pociechę i nie likwiduje pytania: dlaczego?

Przytacza Pani przykłady zamordowania najbliższych, rodziny, brata, siostry, a przecież to najbardziej typowe, najgłębiej krzywdzimy najbliższych, najczęściej zdarzają się zabójstwa w rodzinie, a także zamordowany obcy człowiek jest tylko nieco dalszym bratem niż rodzony. Stary Testament jest prawdziwszy niż Szekspir, nie pokazuje mordów wynikłych z potężnych tragedii i wśród silnych jednostek, tylko codzienne zawiści i zdrady wśród zwykłych ludzi; Abel i Kain byli pasterzami. Motyw szaleństwa też nie jest najlepszą wymówką dla zbrodni, najstraszniejsze są tragedie wynikające z powszedniego bytowania i z powodów, które wydają się godne drobnej kłótni. Bo tak przecież właśnie bywa na co dzień.

Z kolei szpitale psychiatryczne to znakomite miejsce do prowadzenia wątków literackich, trudno o bardziej wymarzone. Ale przywołuje Pani Bułhakowa, za którym nie przepadam. Zrewanżuję się natomiast Dostojewskim, u którego przypadki obłędu są raczej dyskusyjne, ale właśnie on pokazuje, moim zdaniem (i mam nadzieję, że nie tylko moim) prawdę o człowieku i szaleństwie. Nie bardzo wiemy, czy w tym świecie są w ogóle ludzie niepodatni na obłęd. I tak chyba rzeczywiście wygląda świat. Podobnie dzieje się zresztą na przykład u Conrada. Ale w zasadzie, gdyby tak dokładnie przyjrzeć się literaturze, to w każdej powieści można znaleźć wariata. Czy bohater Wichrowych wzgórz jest normalny? A bohaterowie Zoli? A Kafka?

  • Prawda, szaleńcami są też sami autorzy, ci najwybitniejsi. Tu obłęd łączy się często z uzależnieniami. Mickiewicz i absynt, Hemingway i hektolitry wszelkiego alkoholu. Stanisław Ignacy Witkiewicz wybrał narkotyki, twierdził, że go stymulują i uruchamiają jego wyobraźnię. Coś chyba w tym jest, bo pisał wspaniałe, niezwykle. Czy tak by było, gdyby nie wpływ środków odurzających?… Rafał Wojaczek zabił się w wieku 26 lat, życie było przed nim, ale zniszczył go alkohol. Truman Capote mawiał o sobie: „Jestem alkoholikiem. Jestem narkomanem. Jestem homoseksualistą. Jestem geniuszem”. Stephen King, czyli alkohol, kokaina, leki na receptę, co opisał w swojej książce „Pamiętnik rzemieślnika”; jemu udało się wyzwolić od nałogów i pozostać znakomitym pisarzem. Ta lista właściwie nie ma końca…

Artysta zwykle bywa nadwrażliwy, a to nie sprzyja radzeniu sobie z rzeczywistością. Jednak nie tylko artyści bywają nadwrażliwi i nie tylko oni miewają kłopoty z przystosowaniem się do dzisiejszego, zagubionego świata. Artystami wszyscy się interesują i to niestety przeważnie z powodów całkiem pozaartystycznych. Nigdy nie rozumiałem, dlaczego skandale w sferze twórców są dla ludzi ciekawsze niż skandale w życiu przeciętnego człowieka. Szczególnie że dzisiaj przeciętny człowiek nie potrafi odróżnić obrazu najbardziej znanych mistrzów i nie czytał książek najbardziej znanych pisarzy. A jednak skandale obyczajowe z ich życia uważa się za godniejsze zainteresowania niż podobne wybryki w prowadzeniu się sąsiadów. Nie ma żadnego powodu, by sądzić, że życie przeciętniaka mniej obfituje w pikantne szczegóły niż egzystencja geniusza. Skoro właśnie dorobek tych wielkich pozostaje całkowicie zaniedbany, to można sądzić, że zainteresowanie skupia się na człowieku z powodu samego nazwiska. Tymczasem brzmienie nazwiska Picasso nie jest bardziej obiecujące co do tajemnic i afer niż Kowalskiego. Skąd zatem to zainteresowanie, jeżeli twórczość tego pierwszego jest obojętna? Po prostu ludzie słynni są na widoku, a o przeciętnych raczej mało wiemy. I raptem życie jakiegoś całkiem nieciekawego osobnika znajduje się na pierwszych stronach gazet, bo zabił parę osób i naraz okazuje się nader interesujący! Tak jakby przez te morderstwa jego codzienne bytowania nabierało rumieńców. A przecież nabiera tylko cech ohydy i tragedii. Czy nie ciekawsze są koleje losu podróżników, badaczy, odkrywców? Nie, ciekawszy się okazuje bandzior. To znów wina mediów, które na siłę podbijają wszelkie sensacje, by sobie zwiększyć dochody. A naiwni ludzie wierzą, że najciekawsze jest życie mętów i łobuzów. Czy to nie prymitywne i pozbawione choćby śladu zastanowienia? Przecież najciekawsze są losy zwykłych ludzi, dlatego że podobne do naszych; tacy mają te same troski, przeżycia, emocje, a przecież całkiem inne życiowe układy i liczne doznania. Potrzeby tego właśnie typu wiadomości zaspokajają seriale opowiadające o losach przeciętnych zjadaczy chleba. Odgrywają one wielką rolę społeczną, choć przeważnie nie mają najmniejszych walorów artystycznych. Dlatego rozumiem ich powodzenie wśród masowych odbiorców, natomiast zawsze jestem zdziwiony, kiedy słyszę od zaprzyjaźnionych intelektualistów, że i oni są ciekawi wypadków z życia na Wspólnej czy nad rozlewiskiem.

  • Film, sytuujący się blisko literatury, też bazował na szaleństwie. Wiele absolutnie wybitnych dzieł filmowych traktuje o przypadkach psychiatrycznych, na tym opiera się choćby cały szereg filmów kryminalnych, jak „Psychoza” i „Obłęd” Hitchcocka czy „Siedem” amerykański thriller z 1995 roku w reżyserii Davida Finchera. Najsłynniejsze, obok „Psychozy” (1960), filmy z motywem obłędu to dwie adaptacje powieści Stephena Kinga: „Lśnienie” (1980) i „Misery” (1990). „Wstręt” Polańskiego czy „Fatalne zauroczenie” też bez motywu obłędu by nie powstały. Popularny serial „Dexter” też nie. Chyba lubimy obłęd, my widzowie?…

Właśnie tego nie rozumiem: dlaczego lubimy obłęd? Z filmów, które Pani wymienia, pamiętam tylko dwa, „Wstręt” i „Lśnienie”, oba uważam za tak samo nudne, choć różni je poziom artystyczny. Film Polańskiego jest doskonały od strony formalnej, czego absolutnie nie mogę powiedzieć o byle jak kręconym „Lśnieniu”. Do tego drugiego filmu nie przekonają mnie żadne opinie twierdzące, że na tym właśnie polega estetyka tego „dzieła”, bo takie stwierdzenie można wygłosić także o najgorszym śmieciu. Otóż obłęd, w jego rzeczywistym wydaniu, jest czymś przerażającym i myślę, że żaden film, ani nawet literatura nie odda jego istoty. Wymieniane wcześniej przeze mnie portrety obłąkanych, Goi i Gericaulta, są najbardziej wstrząsającymi dokumentami artystycznymi, które trafiają w sedno zjawiska. Wpatrzyć się w oczy tych ludzi to dotknąć obłędu, który czai się gdzieś głęboko w każdym z nas. Natomiast na dobre wychodzą sztuce pomniejsi pomyleńcy, których także w życiu lubimy. Wszelcy nieszkodliwi wariaci są solą tej ziemi, bez nich świat byłby nudny, szary i jednolity. Ale fascynacja obłędem ciężkiego kalibru chyba świadczy o pewnym skrzywieniu osobowości.

  • Geniusz muzyczny też pochłaniał jego właścicieli. Zacznijmy od muzyki popularnej. Krzysztof Krawczyk przyznał w jednym z wywiadów, że brał wszystko oprócz heroiny. Beatlesi eksperymentowali z LSD. Kurt Cobain był niewybredny, wciągał wszystko. Narkotyki zażywał Jimi Hendrix. Podobnie Janis Joplin, Kurt Cobain czy Jim Morrison. Narkotyki zabiły Ryśka Riedla. „Whisky moja żono”… Alkohol czy narkotyki, byle dużo i często. Co zostałoby z muzyki współczesnej, popularnej, gdyby nie używki?…

Przykłady, które Pani podaje, dla mnie muzyką nie są (oczywiście oprócz jazzu); tego rodzaju twórczość nazywam socjologicznym zjawiskiem brzmieniowym. Cała tego rodzaju produkcja nie jest niczym innym jak najlepszym przykładem całkowitego zmierzchu zachodniej kultury. Ludzkość zawdzięcza swoje ogłupienie w znacznej mierze właśnie temu, że wszelkie wrzaski uważa za muzykę. Przecież w tej produkcji nie chodzi o słuchanie, tylko o fizyczne wyładowanie i wyżycie temperamentu. Muzyką zaś jest tylko to, czego słuchamy w skupieniu. Jeżeli natomiast ktoś słucha w skupieniu Krawczyka itp., a może się w dodatku tym wzrusza, to tylko pokazuje całkowity brak zrozumienia dla sztuki i zarazem gustu dla dźwięku.

  • Muzyka klasyczna chyba okazuje się zdrowsza?… Taki Bach choćby? Geniusz, a bez nałogów przecież.

Muzyka klasyczna to zupełnie inny temat, nienależący do zjawisk socjologicznych, tylko do szczytów osiągnięć artyzmu i intelektu, wolałbym nie mieszać go z obłędem dźwiękowym i niedźwiękowym. Czy Bach nie miał nałogów, głowy dać nie możemy. Ludzie zawsze się czymś tam odurzali, choćby alkoholem czy tytoniem. Niektóre narkotyki były znane w Europie już w średniowieczu. Ale w wypadku Bacha to zapewne wykluczone, człowiek tak pracowity i obarczony mnóstwem obowiązków i sporą rodziną, musiał panować nad swoją pełną dyspozycyjnością. Kiedy jednak mówimy o geniuszu tej miary, największym, jakiego zna muzyka, a zapewne mieszczącym się w pierwszej piątce wszystkich największych umysłów ludzkości, to jesteśmy bezradni wobec tylu problemów dotyczących jego dorobku, że można by o tym pisać tomy. To jedna z tych wielkości, których ogrom jest nie do pojęcia dla zwykłego człowieka. O tym, że muzyka klasyczna jest poważnym, doskonale znanym lekiem na liczne choroby i dolegliwości, już rozmawialiśmy.

  • Artyści, ci wybitni, chyba w większości z trudem radzili sobie ze swoim geniuszem. Nadwrażliwość, balansowanie na granicach poznania, borderlinowa osobowość… Wchodzi na to, że wybitni twórcy swój geniusz złożyli na ołtarzu normalności, dając ludzkości kosztem siebie samych coś najcenniejszego – swoje dzieła.

Otóż bywają uproszczenia różne, bo wymagają tego odmienne sytuacje. Zadając pytanie, często dokonujemy uproszczenia intuicyjnego, które polega na szybkim kojarzeniu. Dołączmy przykłady, które nam właśnie wpadają na myśl, bo chcemy, żeby rozmówca dobrze pojął naszą intencję. Tego typu uproszczenia są bardzo twórcze, Pani ma do nich specjalny talent. Gdyby Pani podobnych uproszczeń nie robiła, moja odpowiedź zawierałaby się zapewne w jednym zdaniu. Dzięki natomiast intuicyjnym uroszczeniom w pytaniu pojawia się kilka różnych sugestii i odpowiedź może być rozbudowana, niejednoznaczna, podzielona na zagadnienia. Kiedy jednak staramy się wytłumaczyć jakiś problem, na który składają się zwykle różne niuanse, niejasności, komplikacje itp., dokonujemy innego uproszczenia, świadomego i celowego, które ma tak przedstawić zagadnienie, by było w miarę jasne i szybko pojęte. Tego rodzaju uproszczenia nie są specjalnie twórcze czy zapładniające, za to ich sens polega na syntezie. Jak widać jedne i drugie stanowią specjalnego typu umiejętność, ale wzajemnie sobie nie przeczą, tylko kształtują się odpowiednio do wymogów dialogu.

Inna sprawa to oczywisty fakt, że są to choroby cywilizacyjne, które sami produkujemy i to w dodatku rekordowo. Stworzyliśmy toksyczną cywilizację i możemy ją leczyć tylko cywilizacyjnymi sposobami. Trzeba postępować według starej i niezawodnej dewizy arystotelesowskiej, czyli trzymać się złotego środka, to znaczy nie pieścić się ze sobą, ale też nie zmuszać się do katorgi, chodzi o spokojne i systematyczne wdrażanie się do pracy. Dzisiejsza postawa chuchania i dmuchania na wszystkie wydelikacenia prowadzi do produkowania społeczeństwa kalek (celowo nie używam słowa wychowania, bo wszystko, co się dzisiaj preferuje, to anty-wychowanie). Efekty widać na każdym kroku. Jeśli tak spojrzymy na sprawę, to się okazuje, że rzecz nie dotyczy twórców czy artystów, lecz absolutnie wszystkich. Dzisiaj każdy jest znerwicowany, sfrustrowany, przewrażliwiony i jeszcze można by tu uszeregować dwadzieścia innych zbliżonych przymiotników. Jeżeli będziemy używać wielkich słów typu „wybitni twórcy swój geniusz złożyli na ołtarzu normalności”, to pasuje to dosłownie do wszystkiego: wybitna gosposia swoją wolność składa na ołtarzu obowiązku i podobnie wybitny pracownik tartaku, a nawet operator koparki ręcznej. Nie jest prawdą, że artyści to jacyś inni ludzie, nadludzie czy geniusze, to zwykli ludzie ze zwykłym talentem, którzy potrafili się zmusić do niezwykłej pracy.

  • A gdyby Pan Profesor miał wybór – wielki geniusz okupiony nadwrażliwością i skłonnością do czynów ekstremalnych, także względem siebie, czy też talent, ale umiarkowany – co by Pan wybrał?… I dlaczego?…

Nie, nie, zdecydowanie wolałbym talent umiarkowany, czyli można powiedzieć, że jestem zadowolony z tego, czym natura mnie obdarzyła. Nadwrażliwy jestem jak wszyscy, ale bez geniuszu, też jak wszyscy. W sztuce nie ma czynów ekstremalnych, tylko zdarzają się wielkie działa osiągnięte wielkim wysiłkiem. Ale to też nie jest jakiś obowiązujący schemat, znamy wielu geniuszy, którym – oczywiście po odpowiednim warsztatowym przygotowaniu – praca sama rodziła się z lekkością i radością, a nie w zmyślonych przez biografów mękach. Męczy się ten, kto nie ma odpowiednich umiejętności. Choć może się też zdarzyć, że twórcę prześladuje brak pomysłu. Kiedyś tę sprawę załatwiały zamówienia, teraz coraz rzadziej cokolwiek się zamawia, a artysta musi sam wymyślić, sam stworzyć i sam sprzedać. Wówczas jest szczęśliwym artystą, ale krótko.

Męki natomiast przeżywają ci, co tak koniecznie muszą eksperymentować, to chyba jest kara, która na nich samoczynnie spada. Bo to kolejna choroba, i to poważna. Przede wszystkim najczęściej chęć do eksperymentowania bierze się właśnie z braku talentu. Jak komuś nie gra w duszy, to stara się tak ją ścisnąć, by chociaż zapiszczała. I to piszczenie to bardzo często właśnie współczesna muzyka. Nie mówię, że każda, mamy też geniuszy współczesności; lecz nie zawsze są oni poważnymi eksperymentatorami. Raczej chyba rzadko.

Dziękuję za rozmowę.

Pytania zadawała Paulina M. Wiśniewska

Foto: Adam Gut

2015-10-10_KL_06_13-01c_r 30x20cm

Dr J. Plak-Warecka: „Stopa zastąpienia to nie wszystko.” O losie emerytów polskich i włoskich

Rozmowa z dr Joanną Plak-Warecką, autorką książki o systemach emerytalnych w Polsce i we Włoszech. 

Jest Pani autorką publikacji o losie emerytów polskich i włoskich. Którym żyje się lepiej?

Analizując stopę zastąpienia, czyli wskaźnik procentowy ukazujący stosunek między średnim wynagrodzeniem otrzymywanym za czas pracy zarobkowej a przeciętną emeryturą, jaką pracownicy otrzymają po osiągnięciu wieku emerytalnego, wynika, że zdecydowanie lepiej żyje się włoskim emerytom. Stopa zastąpienia we Włoszech oscyluje wokół 80%, w przypadku Polski jest to 42,4%. Włochy są jednak państwem kontrastów, także jeśli chodzi o sytuację finansową emerytów. Emeryci zamieszkujący na południu nierzadko żyją w głębokim ubóstwie, podczas gdy mieszkańcy północnych, bogatych prowincji osiągają bardzo wysoką wartość świadczenia końcowego. Ponadto należy uwzględnić, że ceny towarów i usług we Włoszech przewyższają ceny polskie, co oznacza że Włoch pobierający emeryturę w podobnej wysokości co Polak, może za nią nabyć mniej towarów i zakupić mniej usług, a to oznacza że materialnie nie żyje mu się lepiej.

Który system emerytalny na świecie jest najlepszy i dlaczego?

Za jeden z najlepszych systemów emerytalnych na świecie uchodzi system holenderski. W 2020 r. uzyskał najwyższą ocenę A w corocznym rankingu Mercer CFA Institute. Podobnie, jak większość systemów europejskich, ma on strukturę trójfilarową. Pierwszy filar, publiczny, w którym świadczenie przysługuje osobom, które uzyskały wiek emerytalny – 66 lat i 4 miesiące bez względu na płeć. Każdy rok pracy generuje 2% maksymalnego świadczenia. Oznacza to, że pełną emeryturę w maksymalnej wysokości można uzyskać po przepracowaniu 50 lat. Emerytura z tego filara stanowi około 40% dochodów emeryta. Kolejne 40% gwarantuje udział w II filarze, czyli w emerytalnych programach pracowniczych. Co istotne, blisko 90% pracujących korzysta z takiej możliwości. Wiele z tych programów jest opartych o formułę zdefiniowanego świadczenia. III filar w postaci indywidualnych programów emerytalnych, ma charakter dobrowolny. Jest chętnie wybierany przez osoby prowadzące własną działalność gospodarczą, ponieważ oferuje atrakcyjne ulgi podatkowe. Za co jest ceniony holenderski system emerytalny? Za duży udział programów prowadzonych przez pracodawców w całkowitej wartości świadczenia oraz ich ogromną popularność wśród obywateli tego kraju. Podobną strukturę ma duński system emerytalny, również uznawany za jeden z lepszych na świecie. Oznacza to, że w systemach emerytalnych, uznawanych za najlepsze na świecie, emerytura publiczna stanowi mniejszą część wartości świadczenia; duże znaczenie odgrywają zaś prywatne programy emerytalne, zwłaszcza prowadzone przez pracodawców, w których uczestniczą wszyscy lub prawie wszyscy pracownicy.

W polskim systemie emerytalnym bardzo cierpią kobiety, nie pracują, wychowują dzieci, tracą finansowo, potem zarabiają mniej od mężczyzn. Z punktu widzenia emerytów – równouprawnienia nie ma. Przykre…

Zarówno Polki, jak i Włoszki, mierzą się z podobnymi problemami na rynku pracy. Zarabiają mniej niż mężczyźni, mają dłuższe przerwy w karierze zawodowej związane z urodzeniem i wychowaniem dzieci, a także z opieką nad członkami swojej rodziny. To wpływa na finalną wysokość emerytury, która (uogólniając) jest sporo niższa niż w przypadku mężczyzn. Dodatkowo wśród kobiet większy jest odsetek bezrobotnych niż wśród mężczyzn. Pandemia pogłębiła ten problem, ponieważ to właśnie kobiety stanowiły większy odsetek osób zatrudnionych w branżach dotkniętych kryzysem, tj. sektorze beauty, turystyce, hotelarstwie, gastronomii. Redukcje zatrudnienia w tych branżach pozbawiły je pracy. Dodatkowo, świadczenie 500+ , wprowadzone w kwietniu 2016 r., wpłynęło na decyzje zawodowe części kobiet w wieku produkcyjnym, które nabywszy prawo do świadczenia, rezygnowały z pracy. To zjawisko w szczególności było zauważalne w branży spożywczej, gastronomii i turystyce. Uważam, że w przypadku systemu emerytalnego nie powinniśmy mówić o braku równouprawnienia. Owszem, możemy użyć tego sformułowania w odniesieniu do rynku pracy, ale w przypadku emerytur ich wysokość jest determinowana decyzjami kobiet podejmowanymi w czasie aktywności zawodowej, zarówno tymi dobrowolnymi, jak i wymuszonymi przez czynniki zewnętrzne.

Czy dyskryminowanie kobiet w różnych systemach emerytalnych to norma?

Pozornie może się wydawać, że kobiety są dyskryminowane w systemach emerytalnych. Nie jest to jednak prawda. Kobiety mają niższe zarobki i dłuższe przerwy w zatrudnieniu, co powoduje, że w czasie aktywności zawodowej odprowadzą mniejsze składki i zgromadzą mniej środków na poczet emerytury. Ponadto kobiety żyją dłużej od mężczyzn, a w niektórych systemach emerytalnych mają możliwość przejścia na emeryturę wcześniej niż mężczyźni, co oznacza że będą pobierały świadczenie przez dłuższy czas. To przekłada się na niższą wysokość emerytury (zgromadzony kapitał trzeba podzielić na dłuższy okres), ale nie jest przejawem dyskryminacji. Pojawiają się nawet stwierdzenia, że to mężczyźni są dyskryminowani w systemach emerytalnych, zwłaszcza w tych ze zróżnicowanym wiekiem emerytalnym (polski), ponieważ pobierają swoje świadczenie krócej od kobiet. I tym samym nie zdążą „odzyskać” wszystkich środków, które odprowadzili w czasie aktywności zawodowej w formie składek na ubezpieczenie emerytalne. Warto podkreślić, że zarówno w polskim, jak i we włoskim systemie emerytalnym pojawiają się rozwiązania skierowane do kobiet potencjalnie pozbawionych możliwości uzyskania emerytury. We Włoszech jest to możliwość opłacania składek na poczet przyszłej emerytury przez członków rodziny osoby, która zdecydowała się na rezygnację z aktywności zawodowej, by prowadzić gospodarstwo domowe. Tym samym osoba taka uzyska w przyszłości świadczenie emerytalne. W Polsce przykładem takiego rozwiązania jest tzw. matczyna emerytura, adresowana do kobiet, które zrezygnowały z zatrudnienia, aby poświęcić się wychowaniu co najmniej czworga dzieci.

Jak pandemia zmieniła sytuację emerytów?

Pandemia przyczyniła się do poprawy sytuacji osób, którzy już pobierają emeryturę. Covid-19 spowodował wysoką śmiertelność osób w podeszłym wieku. Było to widoczne zwłaszcza we Włoszech, gdzie pandemia dziesiątkowała całe prowincje, zbierając największe żniwo wśród seniorów. Z powodu pandemii skróciło się przeciętne dalsze trwanie życie, co wpłynęło na wzrost wysokości świadczenia, pobieranego przez tych, którzy pozostali przy życiu. Jednak obecna nadmiarowa liczba zgonów spowoduje, że w przyszłości będzie ich mniej. Dojdzie do sztucznego wydłużenia przewidywanego okresu trwania życia i zmniejszenia wysokości świadczenia. To oznacza, że przyszłe pokolenia emerytów stracą na pandemii. Takie zawirowania będą wymagały zmian systemowych. Istotne będzie wprowadzenia zachęt dla osób nabywających uprawnienia do emerytury, by jak najdłużej pozostali na rynku pracy i odprowadzali składki. To pomoże chociaż trochę odciążyć system.

Ma Pani w rodzinie swoich seniorów, jak im się żyje?

Jeżeli uwzględnimy aspekty materialne, to nie mają powodów do narzekań. Seniorzy w mojej rodzinie nabyli prawo do świadczenia emerytalnego, posiadają nieruchomości, samochody. Tak że bezpieczeństwo finansowe mają zapewnione. Całkiem nieźle poradzili sobie również z przystosowaniem do nowej rzeczywistości spowodowanej Covid-19. Udoskonalili swoje umiejętności w zakresie korzystania z nowych technologii, co ułatwia im zrobienie zakupów online lub połączenie się z członkami rodziny i znajomymi za pośrednictwem Skype lub Messengera. Niemniej sporym problemem jest dla nich fakt, że wiele relacji międzyludzkich przeniosło się do sieci, a ich rówieśnicy, mimo że osamotnieni, wolą unikać spotkań twarzą w twarz.

W szkole brakuje zupełnie edukacji związanej z kształtowaniem świadomości dzieci, że kiedyś będą starzy i czeka ich emerytura. Wprawdzie dzieci i tak w to nie uwierzą, że czeka ich starość, ale nastolatkowie prędzej i powinni być wprowadzani w świat ekonomii emerytalnej, a nie tylko liczyć na różnego rodzaju zasiłki dla najuboższych, którzy jakoś o emeryturze nie potrafili pomyśleć. Dlaczego żaden rząd takich elementów edukacji nie wprowadził? Jak powinny wyglądać takie lekcje? Jakie elementy zawierać?

Jest to zastanawiające, zwłaszcza w kontekście tego, że w szkołach wprowadzono lekcje poświęcone podstawom przedsiębiorczości. Skoro młodzi ludzie uczą się, jak być przedsiębiorczymi, to tym bardziej powinni zdobywać wiedzę na temat możliwości  finansowego zabezpieczenia swojej starości. Takie lekcje powinny kształtować przezorność i świadomość ubezpieczeniową młodych ludzi. Lekcje powinny być podzielone na moduły. Pierwszy miałby charakter teoretyczny (jakie są możliwości gromadzenia oszczędności na starość, alternatywy wobec emerytury, struktura polskiego systemu emerytalnego, pojęcia związane z systemem emerytalnym, np. zdefiniowana składka, zdefiniowane świadczenie, wielofilarowość, dobre praktyki z zagranicy). Drugi moduł miałby charakter praktyczny – młodzież mogłaby wziąć udział w grze komputerowej, której celem byłoby wykreowanie jak najkorzystniejszych rozwiązań finansowych na jesień życia dla różnych grup pracowników. Trzeci moduł byłby poświęcony spotkaniom z ekspertami w dziedzinie ubezpieczeń emerytalnych, zarówno z sektora publicznego (ZUS), jak i prywatnego (np. przedstawiciel podmiotu prowadzącego pracownicze programy kapitałowe).

Dziękuję za rozmowę.

Pytania zadawała Paulina M. Wiśniewska

Omawiana publikacja dostępna jest nieodpłatnie w ramach Open Access, użytkownicy zobowiązani są do przestrzegania zasad prawa: https://wydawnictwo-silvarerum.eu/produkt/j-plak-emerytalne-systemy-ubezpieczeniowe-we-wloszech-i-w-polsce-studium-porownawcze/

Autorem zdjęcia jest Anna Nowak

 

Zbrodnia i zadośćuczynienie. Dylematy Dextera w najnowszych „Przypadkach kryminalnych”

Niebawem ukaże się nowy tom „Przypadków kryminalnych”, których pomysłodawczynią jest kryminalistyk, dr Joanna Stojer-Polańska. Tym razem pretekstem do podjęcia rozważań o istocie dobra i zła, winy i kary stał się popularny serial kryminalny pt. „Dexter”.

Wszystkie teksty są już oddane do druku. Policyjny rysownik, znakomity artysta grafik, Waldemar Piekarski, przygotował grafiki specjalnie dla tego wydania i odrębnie dla poszczególnych części tekstu. Jego prace zawsze genialnie współgrały z kryminalistycznymi tekstami, teraz jednak te artystyczne wizje wyrażają coś więcej, stanowią odrębną narrację plastyczną, przejmującą, wręcz porażającą prawdą o traumie i dychotomii aksjologicznej – zupełnie tak jakby twórca znakomicie wyczuwał demony tkwiące w głowie filmowego Dextera, co nie powinno dziwić ze względu na doświadczenie zdobyte w pracy w policji. Wydawca składa hołd rysownikowi i jego pracom – i choćby dla nich warto zainteresować się tymi publikacjami – Waldemar Piekarski ilustrował bowiem wszystkie dotychczas wydane tomy „Przypadków kryminalnych”.

Czego można spodziewać się po najnowszej publikacji?

Oto fragmenty recenzji.

Kolejny tom „Przypadków kryminalnych” poprzez nawiązanie do opisu sprawczości przestępstwa jest dziełem zawierającym spory ładunek treści poznawczych i eksplikacyjnych. Książka to spektrum zagadnień kryminalistycznych o silnym potencjale interdyscyplinarnym. Zawarte w niej tezy i opinie, zwłaszcza o obliczach przestępcy, „zaklinaniu rzeczywistości prawnej”, stosunku praw człowieka i praw zbiorowych osadzonych w świetle rzeczywistości procesowej, ale również pozostałe opinie i komentarze, skłaniają do pogłębionych refleksji i mogą stanowić zachętę do podejmowania dalszych badań naukowych oraz kierunków pożądanej legislacji. Dodatkową mocną stroną książki jest analiza zagadnień z zakresu teoretycznoprawnych, społecznych, kryminalistycznych i kryminologicznych aspektów przestępstwa, w oparciu o doskonale uchwycone i przytoczone przykłady z praktyki. Zdecydowanie podnosi to walory poznawcze i oferuje Czytelnikowi szeroką perspektywę naukową. Poszukiwanie charakteru sprawcy w czynie przestępnym na podstawie przypadków opiniowania sądowo-psychologicznego, ścigania i osądzania sprawców czy poszukiwania osób zaginionych często wymyka się statystykom kryminalnym, budując ciemną liczbę przestępstw. Niektóre sprawy nigdy nie znajdują swojego wyjaśniania, a inne dopiero po latach. Dlatego niezwykle trafne wydają się być słowa Redaktorki tomu o tym, że „lekceważenie istnienia ciemnej liczby jest próbą zaklinania rzeczywistości”

dr hab. Aleksandra Wentkowska, prof. UŚ

 

Przypadki kryminalne. Oblicza Dextera – dyskusja nad sprawstwem, winą i karą to kolejne, zbiorowe wydanie pod redakcją dr Joanny Stojer-Polańskiej. Autorka konsekwentnie, już od paru lat, przy wsparciu naukowców i specjalistów praktyków, podejmuje bardzo trudne, złożone tematy związane z przestępczością. Głównym wątkiem dającym pretekst do dyskusji na łamach omawianej pozycji, stał się tym razem popularny serial telewizyjny Dexter. Tytułowy bohater, rozprawiając się w brutalny sposób z zabójcami, wymierza sprawiedliwość tam, gdzie w jego mniemaniu zawiódł system. Najnowszy tom Przypadków… to swego rodzaju debata dotycząca niezwykle istotnych zagadnień ujętych w tytule, postrzeganych przez pryzmat ofiary i sprawcy. Autorzy poszczególnych artykułów podejmują na łamach książki rozważania, próbując znaleźć odpowiedzi na nurtujące nas wszystkich pytania. Jakie są granice, do których może posunąć się człowiek w imię subiektywnie pojętej sprawiedliwości? Czy sprawiedliwość dla wszystkich oznacza to samo? Czy o predyspozycjach do przestępczości decydują uwarunkowania genetyczne czy psychospołeczne? Jak zapewnić nie w pełni ukształtowanemu jeszcze człowiekowi skuteczną pomoc i ochronę? Sedno niejednej historii przedstawionej w opracowaniu wydają się oddawać słowa słynnej polskiej poetki: „Tyle wiemy o osobie, ile nas sprawdzono”. Pomimo że nie znajdziemy w tej lekturze prostych rozwiązań i odpowiedzi, to jednak postawione w niej tezy i pytania zmuszają do głębszej analizy i refleksji.  Zarówno nad kondycją naszego sumienia, jak i kondycją współczesnych organów ścigania oraz wymiaru sprawiedliwości. Zachęcają też do dalszej dyskusji, dotyczącej narzędzi i metod, stosowanych w celu skutecznego zapobiegania i wykrywania przestępczości, trudności wynikających z procesu dowodowego, a także resocjalizacji sprawców, również tych nieletnich.

mł. insp. M. Puzio-Broda, radca w Wydziale Poszukiwań i Identyfikacji Osób Biura Kryminalnego KGP

 

Na zdjęciu: Jedna z prac Waldemar Piekarskiego oraz projekt okładki książki na bazie przewodniej grafiki tego niezwykle utalentowanego twórcy

Open Access – nowe możliwości w naszym Wydawnictwie

Z radością informujemy o uruchomieniu zakładki Open Access.

W dziale Open Access prezentujemy publikacje, które są dostępne do darmowego pobrania bezpośrednio z naszej strony internetowej. Tego typu książki można swobodnie czytać, kopiować, przechowywać, drukować i wykorzystywać do celów naukowych czy dydaktycznych zgodnie z prawem.

Kliknij do zakładki – Księgarnia – Open Access i korzystaj z dorobku naukowego i badawczego udostępnionego do darmowego pobrania i korzystania pod warunkiem przestrzegania praw autorskich.

Link: https://wydawnictwo-silvarerum.eu/open-access/

Nominacja Fundacji Uniwersytet Dzieci w czasach pandemii dla naszych Autorek

Joanna Pulit, przewodnik psa ratowniczego  i Joanna Stojer-Polańska, kryminalistyk, nominowane do Nagrody Uniwersytetu Dzieci. Przygotowały warsztaty dotyczące możliwości psiego nosa, są też autorkami książki „Psy domowe i służbowe”.

- Bardzo dziękujemy za przyznaną nominację! Cieszymy się, że nasz warsztat dotyczący nosa został doceniony. Podzieliłyśmy się naszą wiedzą dotyczącą pracy psiego nosa, osmologii – czyli nauki o zapachu w ramach kryminalistyki  i pracy z zapachem jako śladem. Cieszymy się, że mogłyśmy zaprezentować nosy prawdziwych psich bohaterów ze służb mundurowych – mówi dr Joanna Stojer-Polańska.

Czytaj więcej: https://wsobote.uniwersytetdzieci.pl/aktualnosci/nagroda-fundacji-uniwersytet-dzieci-w-czasach-pandemii/

Książki obu Autorek dostępne w naszej e-księgarni!

Prof. Krzysztof Lipka: „Nie mogę powiedzieć, że bez sztuki nie umiałbym żyć (bo nie próbowałem).”

„Sztuka niedorobionych amatorów trafia na niewyrobionych odbiorców i jedni z drugimi się doskonale dogadują”. Profesor Krzysztof Lipka o życiu ze sztuką na ty, nieco przewrotnie, ale też na poważnie.

  • Czy potrafiłby Pan Profesor żyć bez sztuki? Czym mógłby ją Pan zastąpić, jakim rodzajem aktywności?

Nie jestem zdania, by człowiek nie mógł żyć bez sztuki. Mógłby, choć byłoby to życie kalekie, jak życie bez nauki czy oświaty. Człowiek, jak wiadomo, może żyć przez jakiś czas także bez pożywienia i bez wody, choć to poprzednie zestawienie czy porównanie jest lepsze. Na naszym globie nie istniała żadna cywilizacja, która by nie wytworzyła specyficznych rodzajów wszystkich w zasadzie klasycznych sztuk. A gdybyśmy taką niepełną cywilizację przypadkiem znaleźli, to trudno byłoby ją nazwać rzeczywistą cywilizacją. Jeżeli w danym społeczeństwie, jak dla przykładu w naszym, większość jednostek może się obyć bez sztuki, to nie świadczy to o niczym innym, jak tylko o wysokim stopniu prymitywizmu. Bierze się to oczywiście tylko i wyłącznie z wadliwego wychowania i wykształcenia.

Osobiście mam to szczęście, że pochodzę z rodziny o dużych tradycjach artystycznych. Moja babka ze strony ojca była pianistką, moja matka też grywała na fortepianie, co najmniej kilkunastu moich antenatów w ostatnich pokoleniach pisywało, w tym ze znanych Ferdynand Gregorovius i Witold Wandurski. Mam wśród przodków malarza Józefa Simmlera, Karol Szymanowski należał do naszych dalekich powinowatych. W domu panował kult sztuki, a przede wszystkim literatury, wychowywałem się wśród ton książek w najróżniejszych językach.

Mimo to nie mogę powiedzieć, że bez sztuki nie umiałbym żyć (bo nie próbowałem), ale są też inne zawody, które mnie długo fascynowały, przede wszystkim rzemiosło, które można zaliczyć do wykwintnych, jak zegarmistrzostwo czy jubilerstwo. Jednak bez sztuki czuję się źle i jeśli się zdarzy, iż jest mi czasowo niedostępna, to więcej o niej myślę niż zwykle (o ile to możliwe, bo w zasadzie o takiej czy innej sztuce myślę bezustannie). Wśród wielkich geniuszy ludzkości istnieją tacy, którzy są mi bliżsi niż żyjący obecnie ludzie. Moje zainteresowania sztuką są tak silne i rozległe, że nigdy nie potrafiłem się zdecydować, czy bardziej mnie pociąga muzyka czy literatura, plastyka czy film. W efekcie zajmowałem się wszystkim i miałem takie okresy, że po kolei każda ze sztuk wydawała się najbliższa mojemu sercu; w takich momentach wszystko bym oddał za ówczesną fascynację gotykiem architektonicznym czy osiemnastowieczną rzeźbą. Ciągłe zmienianie pola zainteresowań jest we mnie tak silne, że nigdy nie potrafiłem się zdecydować na ostateczną specjalizację i dlatego w końcu zająłem się filozofią sztuki, która może objąć wszystko. Tylko moje muzyczne wykształcenie zadecydowało o tym, że przepracowałem życie w dziedzinie muzyki klasycznej, bo gdybym się kierował pasją, to musiałbym zmieniać zawód co parę lat. Sztuka jest na szczęście tak bogata i różnorodna, że i dziesięć żyć by nie starczyło na jej dogłębne poznanie, zatem możliwości wynalezienia enklawy dla siebie są wręcz nieograniczone. Jednym słowem może mógłbym żyć bez sztuki, ale wówczas musiałbym ją sobie sam stworzyć.

  • Jakiego rodzaju sztukę ceni Pan Profesor najbardziej? Czemu oddaje się z pasją?

Nie sądzę, by ktokolwiek z ludzi poważnie traktujących sztukę umiał odpowiedzieć na to pytanie. Sztuka jest zbyt różnorodna, by można z niej było wybierać jedną tylko dyscyplinę jako ukochaną na całe życie. Tak robią albo ci, którzy mają w danej dziedzinie prawdziwy talent albo pasję nie do pokonania, albo też brak wyobraźni. Mnie akurat nie dotyczyła żadna z tych trzech ewentualności. Talenty artystyczne nie przekroczyły we mnie granic geniuszu, więc tego zmartwienia nie było, a skłonność do teoretyzowania wciąż robiła swoje. Muzykę uważam za ukoronowanie wszelkiej sztuki, na uzasadnienie czego nadejdzie jeszcze odpowiedni czas, toteż jej poświęciłem najwięcej moich sił i inwencji, co nie oznacza, że moje serce przekłada ją nad inne dyscypliny artystyczne. Tak właśnie jest ze sztuką, że teoria pozwala uzasadnić jedno, a najgłębsza miłość idzie własna drogą. Im jestem starszy, tym bardziej mnie pociąga teoretyzowanie i filozofowanie, a także działalność pedagogiczna i pisarska, co jest dowodem wejścia w etap, kiedy intelekt jeszcze działa sprawnie (czasem mi się wydaje, że coraz sprawniej, a bez wątpienia coraz wydajniej), a serce wysycha.

  • Jak to się stało, że poświęcił Pan Profesor swoje życie sztuce? Filozofia to też sztuka, sztuka myślenia… Ale przecież przede wszystkim muzyka…

Było kilka drobnych faktów, które o tym zadecydowały. Najpierw atmosfera domu i zabawy dziecinne, które obracały się wśród książek. Było ich tyle, że ustawiałem z nich domki i wolałem to od zabawek (których zresztą po wojnie zbyt wiele, i to atrakcyjnych, nie było). Przy okazji zacząłem te książki przeglądać i bardzo wcześnie zetknąłem się z plastyką w dziewiętnastowiecznej czarno-białej wersji. To zabawny szczegół, bo kiedy w kilkanaście lat później odkrywałem arcydzieła włoskiego renesansu w kolorze, to przeżywałem szok. W domu było bardzo dużo książek z reprodukcjami głównie niemieckiego malarstwa XIX i początków XX wieku, wiele o architekturze i ilustrowanej literatury pięknej. Drugim źródłem było radio, które nadawało sporo muzyki poważnej w znakomitych zachodnich, ale także radzieckich nagraniach. Nie słuchałem niczego innego; jeśli mama nastawiła mi audycję dla dzieci, to natychmiast przestawiałem odbiornik na koncert z Chopinem czy z Bachem. Zanim poszedłem do szkoły, znałem wszystkie symfonie Beethovena. Mieliśmy także ciekawego sąsiada, starego dziwaka, który posiadał ogromną kolekcję (dosłownie regały stały w poprzek pokoi) zagranicznych albumów z plastyką. Lubiłem w nich grzebać, choć mogłem to robić tylko pod jego okiem i przy wtórze zgryźliwych komentarzy. Kiedy się on zorientował, że interesuje mnie muzyka klasyczna, dał mi w prezencie stary gramofon i wielkie pudło poniemieckich płyt bakelitowych, co było początkiem mojej ogromnej potem kolekcji, zbieranej aż do wieku lat pięćdziesięciu paru. W płytach od sąsiada, oprócz muzyki symfonicznej i kameralnej, było także nieco niemieckich szlagierów z okresu nazizmu z Zarah Leander na czele (tak się zaczęła moja miłość do jej głosu, która trwa do dziś). No, a potem już zażądałem od rodziców, by mnie posłali do szkoły muzycznej i poszło to w miarę gładko, podstawowa i średnia. Całą młodość chodziłem do dwóch szkół jednocześnie, co chyba dobrze wpłynęło na wyrobienie nawyku systematycznej pracy nad sobą. Dzięki temu wczesne lata spędzałem w nietypowych, szczególnie jak na tamte czasy, wnętrzach. Mieszkaliśmy w dziewiętnastowiecznej kamienicy, gdzie na klatce schodowej zachowały się witrażyki, a w pokojach sztukateria w fasetach, na sufitach i supraportach; uczęszczałem do szkoły powszechnej i liceum w budynku postawionym dla miasta przez Karola Scheiblera z kopiami greckich posągów na każdym piętrze, podstawowa szkoła muzyczna mieściła się w pałacu Scheiblera na Wodnym Rynku, gdzie do dzisiaj się zachował fabrykancki wystrój wraz z meblami, a do średniej szkoły muzycznej w pałacu Poznańskiego na Gdańskiej. Czyli cały czas byłem otoczony lepszą lub gorszą sztuką.

Z filozofią miałem od dziecka do czynienia na co dzień; ojciec był filozofem. Pamiętam, jak spędzał całe dnie w fotelu, w kłębach papierosianego dymu, obłożony książkami. Zamiast bajek opowiadał mi anegdoty z Diogenesa Laertiosa i epizody z historii antycznej, którą uwielbiał. Od wojny nie wziął niemieckiej książki do ręki (jego matka i siostra zginęły w Ravensbrück), a zagłębił się całkowicie we Francuzach. Kiedy tylko nieco podrosłem lubił mi zdawać relację z tego, co przeczytał, a robił to w ten sposób, że monologował dyskutując z przerobionym dziełem. Od niego się tego nauczyłem, że wykład z humanistyki nie powinien być streszczeniem tekstu, tylko polemiką (bo samodzielnego przeczytania książki nic uczniom nie zastąpi). Z tego też się wziął mój pogląd, że filozofia nie jest nauką, tylko sztuką, a nawet (czasami, w wydaniu mistrzów) sztuką piękną. Sztuką analizy i formułowania myśli, ich zestawiania i dialektycznego żonglowania kwestiami. Jeżeli ktoś potrafi mówić o konkretnym arcydziele (są wszak arcydzieła filozoficzne) wprowadzając do relacji dyskusję, co umiał mój ojciec, to można tego słuchać godzinami i nigdy nie mieć dosyć. Oczywiście wymaga to koniecznych warunków, mówiący musi być oratorem, a słuchacz nie biernym, lecz aktywnym i chłonnym uczestnikiem.

  • I znowu pytanie osobiste, gdyby miał Pan Profesor wybrać po jednym dziele z różnego rodzaju sztuk wizualnych, werbalnych, akustycznych, jako tych NAJ /bez konkretnych kryteriów klasyfikacyjnych/ – to co by wybrał?

Dobrze! Zachęca mnie ten dodatek: bez konkretnych kryteriów, bo dzięki temu mogę się kierować uczuciem. Ale zacznę ogólniej. Ludzie mają skłonność zadawać pytania typu, kto jest twoim ulubionym malarzem czy pisarzem. Gdyby chcieć na to pytanie odpowiedzieć jak należy, trzeba by sięgnąć na najwyższą półkę i od razu wyciągnąć nazwiska Leonarda i Szekspira (albo Matejkę i Mickiewicza), co przecież od razu staje się banalne i nudne. Jest to jednak uczciwe, bo nie sposób przy takim wyborze ominąć Olimpijczyków. Należałoby zatem inaczej postawić pytanie, mianowicie: jeżeli ominąć oczywistych geniuszy i brać pod uwagę tylko indywidualne predylekcje, to kto byłby twoim ulubionym muzykiem czy pisarzem. Wówczas mógłbym powiedzieć na przykład Rameau i Proust. Ale z czasem człowiek dorasta do myśli, że osobista miłość osobistą miłością, a sztuka jest tak ogromna i bogata, że żaden wybór nie jest możliwy, a każdy będzie krzywdzący. Także krzywdzący pytanego, bo nikt rozsądny i wrażliwy nie może mieć jednego ulubionego działa czy twórcy. Znałem co prawda kiedyś człowieka, który czytał w kółko trylogię Sienkiewicza i co ją skończył, to zaczynał od początku. Ponieważ byłem wówczas bardzo młody, imponowało mi to, bo młodym imponuje wyłączna miłość. Starszym, jak wiadomo, mniej. Problem polega na tym, że mamy zbyt wiele arcydzieł i zbyt wielu geniuszy. Jednym słowem takich par jak Rameau i Proust mógłbym wymienić  przynajmniej pięć; na przykład Fauré i Doderer lub Hindemith i Musil. Chętnie zatem odpowiem na Pani pytanie bardzo konkretnie, ale z zastrzeżeniami. Mogę więc wymienić po jednym ze wszystkich gatunków arcydzieł, ale nie uważając ich za największe istniejące na kuli ziemskiej dzieła, tylko jako te artystyczne produkty, które swego czasu wywarły na mniej największe wrażenie. Do dzisiaj należą do moich ukochanych pozycji, ale bez wyłączności. A więc w zakresie rzeźby Pieta Rondanini Michała Anioła (Mediolan), z malarstwa Powrót syna marnotrawnego Rembrandta (St. Petersburg), z architektury katedra w Reims, z muzyki IX Symfonia Beethovena, z literatury W poszukiwaniu straconego czasu Prousta, z filmu Moderato cantabile Petera Brooka. Trudno mi powiedzieć, bym w dalszym ciągu te właśnie dzieła stawiał na pierwszym miejscu, ale zdecydowanie pamiętam, że niczego głębiej nie przeżyłem niż wymienionych pozycji. Przeżyłem je tak, że niemal byłem „chory” lub „urojony” przez całe długie… nawet lata. I nigdy nie powiem złego słowa o tych dziełach i kocham je niezmiennie, ale… Natomiast jest jeszcze inny aspekt tego zagadnienia, mianowicie ludzie, czyli autorzy. Mam trzech takich wybranych geniuszy, którzy są mi bodaj najbliższymi ludźmi, jacy stąpali po naszym globie. Ich dzieło, jak całość, jest po prostu dla mnie wszystkim, ale także odpowiadają mi bardzo jaki ludzie, jako postacie, są mi bliscy i mogę z nimi rozmawiać, choć są to bezwzględnie rozmowy trudne. To Rembrandt, Beethoven i Rilke. Jak widać nie jestem oryginalny, ale – jak sądzę – w takim temacie oryginalność byłaby bardzo podejrzana. Gdyby nam ktoś powiedział, że jego taką ulubioną trójką jest zestaw artystów trzeciorzędnych, to przecież trzeba by orzec, że to albo pozer, albo ignorant, albo kretyn, a na pewno ślepy i głuchy. Więc tutaj świat nie pozostawia nam zbyt wielkiej swobody w wyborze. Mam oczywiście i inne wielkie miłości w sztuce, trudno na pewno byłoby mi żyć bez Iliady i bez Dostojewskiego, bez Bacha i Debussy’ego, bez Jana van Eycka i bez Soutine’a, ale to jednak nie to samo, co Sonaty fortepianowe Beethovena i Elegie duinejskie Rilkego, które bym zabrał na bezludna wyspę (Rembrandta by mi Ruscy nie dali, niestety).

  • Sztuka po XIX wieku uniezależnia się od rzemiosła i kojarzona jest z pojęciem twórczości, indywidualizmu. Sztuka jako wyraz ekspresji własnego wnętrza, jako przymus tworzenia.

Poruszyła Pani trzy różne problemy. Zacznę od „własnego wnętrza”. Myślę, że ten problem jest wyolbrzymiany. Prawdziwa sztuka zawsze jest ekspresją wnętrza, tylko nie powinna być świadomą autoekspresją, to znaczy jest źle, kiedy artysta zamiast tworzyć z serca (intuicyjnie), mówi sobie: no to teraz zobaczcie, kim to ja jestem, jaki ja wieki i co ja potrafię; wówczas zawsze powstaje sztuka zła, skłamana i to się naprawdę widzi i czuje. Jeżeli sztuka, szczególnie abstrakcyjna (jak muzyka autonomiczna), nie pokazuje wnętrza artysty, to niczego nie pokazuje i nie jest sztuką. Taka sztuka, która jest prawdą o życiu wewnętrznym artysty (autora), musi, i zawsze powstaje z wewnętrznego przymusu. To jest wewnętrzna siła, wola twórcza, która prze do przodu i o nic nie pyta. Tacy, co to tworzą w bólach i mozole, artystami nie są; prawdziwa sztuka wypycha się z duszy sama na świat. Wszelka inna sztuka jest wydumana i to się odbiorcy nieprzyjemnie narzuca. To właśnie jedna z bolączek sztuki najnowszej.

Natomiast z rzemiosłem jest wielki problem. Prawdziwy artysta musi znać rzemiosło na wylot i zarazem nie być rzemieślnikiem, musi mieć rzemiosło w małym palcu i tworzyć ponad rzemiosłem. W muzyce największym rzemieślnikiem był Bach, choć o tym nie musiał wcale wiedzieć, stawiał wyłącznie genialne znaki na papierze bez zastanawiania się nad regułami, bo je zostawił daleko w tyle, poza świadomością, ręka pisała sama, a podświadomość podpowiadała wszystko to, czego intelekt by nie nadążył. A przecież nie ma na świecie bardziej intelektualnej sztuki niż Bach. Artysta, który nie zna rzemiosła, jest i zawsze będzie dyletantem (w złym znaczeniu tego terminu). O wielkiej sztuce bez najwyższej znajomości rzemiosła w ogóle nie ma mowy. Zdarzają się co prawda genialni amatorzy, tworzący wyłącznie z intuicji, i tworzący arcydzieła, ale ten posmak amatorstwa zawsze w nich pozostaje (co nie musi być ujemne) i znawca niedostatki w rzemiośle zawsze zauważy (nieraz tak urocze, że dodające jeszcze dziełu pikanterii).

Indywidualizm. To jest oczywiście sprawa podstawowa we wszelkiej sztuce. Niestety w ostatnich dziesięcioleciach indywidualizm został pomylony z eksperymentatorstwem, wielu krytyków uważa, że oryginalność polega na wymyśleniu czegoś, „czego jeszcze nie było”. To kompletne nieporozumienie, można być indywidualnym i oryginalnym bez najmniejszej pretensji do nowatorstwa. Bach nie był żadnym nowatorem, był po prostu geniuszem w każdym calu, nawet w tym, co w jego dorobku najbardziej zachowawcze. Podobnie Brahms. Trzeba pamiętać o tym, że wszystko, „czego jeszcze nie było”, na drugi dzień jest już czymś, co było, czyli przestaje być i nowatorstwem, i eksperymentem, i natychmiast będzie naśladowane przez artystów nietwórczych. To jest jedną z głównych bolączek sztuki współczesnej. Rzecz jasna, że na obecnym etapie tak zwanej sztuki ‘post’ jest znacznie trudniej być indywidualistą niż w czasach, gdy środki artystyczne nie były do tego stopnia wyczerpane, co obecnie. Ale trudno. Chciałeś być, bracie, artystą, wiedziałeś, w co się pchasz, to teraz główkuj, a nie naśladuj innych i nie wymyślaj, „czego jeszcze nie było”, bo to prowadzi do nieprawdziwej, nieszczerej, nieautentycznej pseudo-sztuki. Prawdziwa indywidualność w sztuce zawsze sobie poradzi, nawet dzisiaj, w epoce post. Zresztą problem indywidualizmu w sztuce istniał zawsze. Zawsze bowiem rodzili się wielcy indywidualiści, którzy przerastali epokę. Z tego można uczynić papierek lakmusowy na geniusz. Czy w danym dziele cechy stylu epoki przeważają nad indywidualnymi? Jeżeli tak, mamy do czynienia z artystą, może nawet bardzo dobrym, ale nie z geniuszem. Jeżeli cechy indywidualne przeważają nad cechami stylu danych czasów, to mamy albo geniusza, albo wariata. A w różnych epokach bywało różnie, we włoskim renesansie pojawiało się więcej geniuszy, dzisiaj mamy więcej wariatów.

  • Sztuka ma moc uzdrawiania. Ja sama, w stresie, pisałam jak szalona. Wypisanie się pomagało, przynosiło ulgę. Choć te teksty, które powstały, trudno może nazwać sztuką, ale były to powieści, zatem dotykały swą istotą literatury. Wielu ludzi teraz odczuwa potrzebę tworzenia przez pisanie, malowanie, śpiew… Może są to dzieła niegodne miana sztuki literackiej, a piosenki to zwykłe karaoke, ale jednak to też wynika z potrzeby ekspresji i wyrażenia samego siebie.

Potencja twórcza, która wyraża ekspresję w dziele sztuki, jest wpisana w kondycję bycia człowiekiem, a jak sądzę, powinna się również znaleźć w definicji człowieka. Przy odpowiednim wychowaniu i wykształceniu w zasadzie każdy mógłby być artystą, choć oczywiście nie każdy artystą wielkim. Główną przeszkodą w aż tak różowej sytuacji jest zły gust.  Można się znakomicie nauczyć rzemiosła, ale nie dobrego gustu. Można go co prawda kształcić i poprawiać, ale bez wrodzonego zadatku nie ma mowy. Niestety Polacy mają w przeważającej większości gust fatalny. Poprawić go może wyłącznie poważna praca u podstaw, do której nikt się nie kwapi. Kłopot także w tym, że dzisiaj wielu chce być artystą bez wychowania i bez wykształcenia i oczywiście czyni tym krzywdę sztuce i artystom prawdziwym. Sztuka niedorobionych amatorów trafia na niewyrobionych odbiorców i jedni z drugimi się doskonale dogadują. Nie rozumieją natomiast prawdziwej sztuki i nic im nie pozostaje, jak ją zignorować. Najgorsze, że dzisiaj tak zwani decydenci najczęściej należą do takich właśnie amatorów i w efekcie sztuka jest ich rękami grzebana. Nie tylko sztuka, ale cała kultura, skutkiem czego znajdujemy się w światowym ogonie cywilizacyjnym. Trzeba pamiętać, że nic tak nie promuje danego społeczeństwa w świecie jak właśnie sztuka.

Natomiast nie jestem zwolennikiem generalnego lekceważenia i potępiania sztuki popularnej, nawet w złym guście. Bo z jednej strony należy gust poprawiać, z drugiej amatorską sztukę popierać. Są po temu dwa powody.  Po pierwsze, ludziom nie należy odmawiać tego, co daje im zadowolenie, czy nawet szczęście, choć trzeba oczywiście przy tym pracować nad rozwojem poziomu ich potrzeb. Po drugie, często zdarzają się tacy, którzy rozpoczynają od sztuki najniższych lotów, ale ona im nie wystarcza i dokonują niebywałego samorozwoju. To bardzo cenne; po prostu od czegoś trzeba zacząć.

I tak dochodzimy do terapeutycznej roli sztuki. To wieka prawda i wielka misja sztuki. Sztuka to nie tylko tworzenie wiekopomnych arcydzieł, ale także podnoszenie i poprawianie stanu psychicznego społeczeństwa. Ludzie w sztuce wyżywają się w najszlachetniejszy sposób, dowartościowują, znajdują odskocznię od codziennego trudu, wchodzą w inny, szczęśliwszy świat. W tym wszystkim można im przecież pomagać, jak tylko się da. Lecz oprócz tego rodzaju powszechnego działania, sztuka potrafi także naprawdę leczyć. W tak szerokim stopniu, że nie zdajemy sobie z tego nawet sprawy. Przy okazji klęski covidu zadałem studentom pracę na temat uzdrawiającej roli muzyki, zalecając zarazem jak najszersze korzystanie z internetu. Wyniki przeszły moje najśmielsze oczekiwania, choć sam się zajmowałem swego czasu tym tematem i o muzykolecznictwie pisałem. Z tych studenckich prac mam tyle materiału, że zamierzam ułożyć według tej zbiorowej kwerendy, z własnym komentarzem, osobną książkę, oczywiście z powoływaniem się i z nazwiskami wszystkich studentów, z których informacji będę korzystać. Byłbym do tego zadania natychmiast przystąpił, gdybym miał gotowe opublikować książkę wydawnictwo, bo temat jest bardzo aktualny. Dotyczy nie tylko dodatniego działania muzyki na psychikę, ale także jej pomocy w wypadku licznych dolegliwości czysto fizyczne. Reasumując: sztuka leczy, muzyka leczy, filozofia leczy. Mogę powiedzieć, że wybrałem sobie wszystkie najzdrowsze zajęcia. Ale to nie jest tak, ogromną rolę terapeutyczną odgrywa wszelka nauka. Wiedza, uczenie się, tak w zakresie humanistyki, jak i zapewne więcej nawet z dziedzinach ścisłych, myślenie, rozwiązywanie problemów, budowanie teorii, to wszystko są zajęcia wręcz zbawienne! Od szerokiego prowadzenia tego rodzaju działalności zależy zdrowie psychiczne społeczeństwa. Za mało poświęcamy uwagi tej sprawie. Rozwój intelektualny, który jest absolutnie konieczny, wpływa na doskonalenie się gatunku, ale także na poprawę, wymierną poprawę samopoczucia, psychicznego komfortu i dodatnio rozumianego samozadowolenia. A także mniej pesymistycznego spoglądania na życie i otoczenie.

  • Znane są przykłady z czasów wojny, kiedy to ludzie z narażeniem życia starali się uczestniczyć w życiu kulturalnym. Teatry funkcjonowały także w obozach. Na czym polega fenomen sztuki, że tak wielu ludzi nie potrafi bez niej żyć i za sztukę było gotowych oddać życie?

Na ten fenomen składa się wszystko, o czym mówiliśmy do tej pory. Nie wiem, jak to było z tym oddawaniem życia za sztukę. Nie jestem przekonany, że w obozach koncentracyjnych uprawiało się sztukę dla sztuki. Były dwa ważniejsze powody; po pierwsze, zapewne aktualność tekstów, które przemawiały przeciw wrogowi wewnętrzną etyką; po drugie, po prostu dla odwrócenia uwagi od rzeczywistości niemożliwej do zniesienia. Co innego jest żyć dla sztuki, a co innego oddać dla niej życie. O ile w pewnym sensie żyję dla sztuki, o tyle na pewno bym dla niej życia nie oddał. Choć z drugiej strony muszę przyznać, że dzieła, które tu wyżej wymieniałem, to niewątpliwie najwspanialsze rzeczy, z jakimi miałem na Ziemi do czynienia. Wydaje mi się, ale to „wydaje” podkreślam bardzo mocno, że by oddać życie dla sztuki w sensie dosłownym, trzeba nie mieć wyobraźni lub być psychicznie zwichrowanym. Tak jak pewien japoński artysta, który w Nowym Jorku rzucił się z drapacza chmur na rozciągnięte płótno. Wyobrażał sobie zapewne, że tak wielkie poświęcenie zapewni mu nieśmiertelność, tymczasem dzisiaj nie znam nikogo, kto by pamiętał jego imię (łącznie ze mną samym). Ani sztuka, ani ludzkość nic na tym nie zyskała, więc i nikt sobie nim głowy nie zaprząta, a ocena tego postępku wypada najlepiej według mojej zasady: jednego kretyna mniej na świecie. Znane są także antyprzykłady, artystów, którzy w najstraszliwszych warunkach spokojnie malowali pejzaż pożogi (piękne opowiadanie Vercorsa) albo reżyser, który wywołał wojnę między afrykańskimi plemionami, żeby nakręcić o tym film. Są też tacy, którzy eksperymentując na własnym ciele (operacje, przestawianie narządów, części twarzy etc.) doprowadzili się do zejścia. Ludzie robią wiele nieodpowiedzialnych rzeczy z powodu sztuki, ale zwykle ocena tych działań jest błędna, trudna, niejednoznaczna.

Natomiast sam fenomen sztuki jest również bardzo złożony. Z jednej strony, jak już była mowa, twórczość, w tym artystyczna, jest wpisana w status bycia człowiekiem. Z drugiej strony, osobiście sądzę, że zachwyt jest człowiekowi absolutnie konieczny do istnienia, człowiek, który się nie zachwyca jest kaleką. Jest w świecie wiele rzeczy godnych zachwytu, przyroda, kosmos, życie, piękno człowieka, miłość, przedmioty wykonywane z maestrią, sztuka. Ale często natrafiamy na przejawy ambicji w zakresie każdej twórczości, czy to naukowej, czy artystycznej, czy jeszcze innej, by być lepszym. To jest ambicja bardzo zdrowa i konieczna w świecie człowieka, dzięki niej ludzkość się rozwija i doskonali (choć oczywiście tylko pod niektórymi względami). Właśnie sztuka znakomicie się nadaje do takiej rywalizacji, ponieważ doskonałość sztuki mierzy się pięknem i zachwytem. Czy to ważne, by zachwycały się tłumy? Mnie się wydaje, że tego rodzaju myślenie czy potrzeba, nie najlepiej świadczy o artyście. Nie ważne, ilu się zachwyca, tylko kto się zachwyca. Sam stworzyłem kilka takich rzeczy, którymi zachwycali się ludzie będący przedmiotem mojego zachwytu i tych emocji nie zastąpiłyby mi owacje milionów. Wiem, że to powiedziane mocno i patetyczne, ale szczerze.

  • Skoro sztuka jest tak ważna, jak powinno wyglądać przygotowanie do jej odbioru? Obecny system edukacji chyba nie spełnia tych nadziei…

System edukacji nie tylko nie spełnia tych nadziei, ale zdecydowanie szkodzi zrozumieniu sztuki; i nie tylko sztuki. To jest dyskusja na całe tomy i dla różnych gremiów, i dla licznych fachowców, więc nie będę tego tematu rozwijać. Wystarczy przykład z literatury. Czy młody człowiek może się zachwycić utworem literackim, który zna wyłącznie z bryku i z wymagań na sprawdzian w postaci testu? Przecież to jest usankcjonowane zarzynanie sztuki tępym nożem! A w ogóle czy jeszcze coś tam w lekturach szkolnych pozostało z prawdziwie wielkiej literatury w całości, a nie w wybranych fragmentach? To samo się dzieje w innych dziedzinach. Widzę to po moich studentach. Z roku na rok trzeba im podawać coraz więcej takich faktów i tłumaczyć takich problemów, które powinny być omówione w szkole podstawowej. I to samo dotyczy wiedzy specjalistycznej, dzisiaj studenci nie znają utworów muzycznych, z których mnie przepytywano w podstawówce. Ba, nawet o nich nie słyszeli. A historia starożytna, historia średniowiecza, wiedza o Biblii i o dorobku antyku, czyli wciąż i na zawsze absolutna podstawa, to dla nich czarna magia. Podkreślam: nie z ich winy, tylko z winy programów nauczania. Z wielką przyjemnością często widzę poruszenie i wzruszenie u studentów, którym czytam na głos fragmenty dzieła, które ja poznawałem przed pójściem do szkoły. Ale w moim pokoleniu nie zetknąłem się ze zjawiskiem braku przygotowania do odbioru poważnej sztuki. Oczywiście, do tego dorastają tylko wyjątkowi, ale tym wyjątkowym stwarzało się taką możliwość. Dzisiaj, kiedy tych wyjątkowych jest coraz więcej – bo obecne mamy nieprawdopodobnie zdolną młodzież, nieraz jestem tym głęboko wstrząśnięty, ile daje im teraz natura! – to właśnie dzisiaj odbiera się możliwość rozwoju właśnie tym najzdolniejszym. Bo oczywiście programy nauczania są nastawione na minimum dla tych najbardziej ograniczonych. Szkoła, która nie stawia wysokich wymagań, nie jest instytucją kształcącą, tylko halą produkcyjną przeciętniaków.

  • Zgodnie z W. Tatarkiewiczem i zdaniem wyrażonym w dziele „Dzieje sześciu pojęć”, sztuka jest wtedy, kiedy potrafi zachwycić albo wzruszyć, albo wstrząsnąć odbiorcą. Sztuka współczesna jakże często stawia na tę ostatnią wartość. Oddziaływanie szokiem, nawet wzbudzenie odrazy i wstrętu, stanowi wyróżnik sztuki współczesnej. Z estetyką wytwory te nie mają nic wspólnego. Dlaczego sztuka współczesna podążyła właśnie w tym kierunku, stawia bardziej na prowokację niż na cokolwiek innego? Jakie czasy, taka sztuka?…

Tak, to wszystko prawda, ale trzeba wyjść od tego, że zachwycić, wzruszyć, wstrząsnąć, a działać szokiem to dwie różne postawy. Pierwsza, tradycyjna, wiąże się z klasyczną estetyką, druga jest wynikiem bezradności. Kto nie potrafi zachwycić, wzruszyć, wstrząsnąć, ten jak tonący brzytwy chwyta się epatowania skandalem czy obrzydliwością. Jeżeli nie umie być artystą tworzącym szlachetną sztukę, to przynajmniej zdobędzie rozgłos jako ten, co się „odważył” (stawiam cudzysłów, bo cóż to znów za odwaga!). Od razu widać, jakie to żałosne. Ale tendencja ta ma niestety głębsze podłoże, mianowicie zmęczenie tradycją. Bo ile razy można malować ten sam garnek? Wszystkie garnki świata zostały już obmalowane tysiąckrotnie. I tu pojawia się pułapka, bo przecież można wszystko przedstawić inaczej niż inni, ale żeby teraz ten sam garnek przedstawić oryginalnie, to trzeba indywidualności o potencji światowej. To się zdarza, oczywiście nader rzadko, a co zatem mają robić pozostali? Sądzą, że indywidualność zastąpią szokiem. Można i tak, ale dzisiaj to już od razu się rzuca w oczy, bo już wszystko było. Na tym polega sztuka post, że jest już „po wszystkim możliwym”. Tak się przynajmniej wydaje. Więc szuka się niemożliwego. Jakie czasy, taka sztuka, powiada Pani i słusznie. Czasy mamy obrzydliwe, totalny upadek wartości, zachodnia kultura chwieje się na glinianych nogach i muszę powiedzieć, że trudno w tej sytuacji potępiać tych biednych młodych artystów, którzy są totalnie zdezorientowani! Co mają robić? Przy najlepszych chęciach trudno sobie dać radę. Zaczynają więc kombinować, zamiast iść za sercem i intuicją, a idą za „kasą”, i im który głupszy, na tym obrzydliwsze pomysły wpada. Szczególnie, że dookoła obrzydlistwo leje się wszelkimi możliwymi ściekami. I w ten sposób faktycznie sztuka staje się doskonałym odbiciem naszej epoki. Trudno o lepsze od tej sztuki, która epatuje ohydą!

I tu jest miejsce dla ogromnej i nowatorskiej pracy estetyki. Pracy niełatwej, toteż estetyka wije się jak piskorz. Po prostu trzeba wypracować całkowicie nowy zestaw kategorii klasyfikacji i oceny, który pasowałby do całej tej nowej sztuki. Bo kłopot estetyki nie polega na tym, by określić dobitnie to, z czym mamy obecnie w sztuce do czynienia, tylko na tym, że estetyka się upiera, by do obecnej sztuki stosować historyczne już, niestety, narzędzia. Tymczasem nie można Vermeera i Berniniego pakować do jednego worka z Iksińskim i Igrekowską (tu trafnie się identyfikują ci, o których mowa), bo tych przejawów erupcji twórczej człowieka nie da się razem zaklasyfikować. Nie rozumiem, dlaczego estetyka nie chce ustalić nowej listy kategorii i rozdzielić się na dwie różne dyscypliny, estetykę sztuki klasycznej i estetykę sztuki nowej. Przecież nowa, zamiast piękna i wzniosłości, może wprowadzić całkiem inne kryteria, na przykład nowatorstwa, odkrywczości, ironii czy szoku i wówczas od razu widać, że obecna sztuki naprawdę piękna być nie musi, bo estetyka czego innego od niej oczekuje. Można także opracować estetykę ohydy, obrzydliwości i paskudztwa. Taka rewolucja jest nieunikniona, choćbyśmy nawet bardzo jej nie chcieli.

  • I co ze sztuką życia?… To najwyższa ze sztuk.

Tutaj się nie zgadzamy. Dzisiaj życie do dżungla, coraz bardziej zabagniona. I artystami mogą w niej być tylko szakale i hieny.

Ale pozostaje pytanie, czy można uczynić dzieło sztuki z całego życia? Czyjego? Jednostki? Całego społeczeństwa? To mrzonki, ale możemy o nich także snuć rozważania, czemu nie? Były przecież próby, ale trzeba przyznać, że prawdziwymi artystami życia nie byli ci, którzy to planowali, artystą życia zostaje się bezwiednie, albo i wbrew swej woli. Mamy przykłady wręcz znakomite! Rubens był tak wspaniałym artystą życia, jak mało kto. A Farinelli także, ale właśnie wbrew własnemu losowi. W sztuce nowoczesnej też są wstrząsające przypadki. Na pewno artystą życia był Andy Warhol, tyle że – moim zdaniem – przypadkiem żałosnym. Tych mamy zresztą wiele. Zdarzały się epoki, kiedy jeżeli nie całe społeczeństwa, to przynajmniej spore ich warstwy żyły tworząc ze swego bytowania dzieła jeżeli nie doskonałe, to przynajmniej niewiarygodnie ciekawe. Jest wiele przykładów, starożytne Ateny, arystokracja antycznego Rzymu, włoskie miasta w okresie renesansu, wybrane dwory, jak Gastona Febusa w XIV wieku, niektórych papieży, Ludwika XIV, pewne miasta niderlandzkie w XVII wieku i wiele innych miejsc na Ziemi. Ale w gruncie rzeczy tak to wygląda z naszej perspektywy, a jeżeli wejść głębiej w analizę czasów, to potworne bolączki pojawiają się obok tego cudownego rozkwitu i wspaniałości. Za życie zbyt artystycznie wypreparowane płaci się słone ceny. Dzisiaj nikogo na to nie stać. Myślę, że w naszych dniach człowiek, któremu tak się udało żyć, by nigdy nie znajdować się w układzie niechcianych zależności, nie pracować w fachu bez osobistej fascynacji, nie odczuwać braków w żadnej dziedzinie, poznać jak najwięcej, zajmować się tylko wspaniałościami, nie robić innym krzywdy, lecz dawać ludziom radość, a w dodatku być trochę dzieckiem szczęścia – to portret indywiduum, które można nazwać dzisiejszym artystą życia. Znam takich, podziwiam i lubię.

  • Pana marzenie niespełnione związane ze sztuką?…

Nie ma marzeń spełnionych w zakresie sztuki. Zawsze daje o sobie znać, zapewne silniejsze niż w innych dziedzinach, dramatyczne nienasycenie. Kto kocha sztukę, chciałby wszystkiego. Ponieważ mam jakie takie zdolności literackie i muzyczne, to nie mogę się całe życie pogodzić z tym, że plastycznymi nie zostałem obdarzony w stopniu wystarczającym, by je kształcić. Bo chciałbym się jeszcze uczyć! Poznać to, czego nie zaznałem. Zakochać się w dziełach, których dotąd nie dane mi było ujrzeć i stworzyć takie, na jakich stworzenie mnie nie stać.

Dziękuję za rozmowę.

Pytania zadawała Paulina M. Wiśniewska

Foto – Adam Gut

Lek. wet. Dorota Sumińska: „Naukowcy ‘pracują dla dobra ludzkości’, a to cel uświęcający najgorsze okrucieństwo wobec zwierząt”

Rozmawiamy z lek. wet. Dorotą Simińską o usankcjonowanym okrucieństwie wobec zwierząt. 

  • Niebawem na rynku ukaże się książka pod redakcją prof. E. Krajewskiej-Kułak z Uniwersytetu Medycznego w Białymstoku o badaniach i eksperymentach na zwierzętach. Na rynku księgarskim nie ma zbyt wiele pozycji traktujących o tym problemie. Dlaczego?
  • Dlatego, że to temat obnażający nasze okrucieństwo i obojętność na cierpienie. Nie znamy granic, jeśli wynik badań może okazać się „sukcesem” naukowym lub finansowym.

Fot. Okładka książki /zapowiedzi wydawniczej/

eksperymenty_okładka _całosć

  • Wnioski z tej publikacji są dosyć przerażające. Przede wszystkim w zakresie liczby zwierząt doświadczalnych i laboratoryjnych, wykorzystywanych w każdej niemal gałęzi gospodarki – farmacji, hodowli, kosmetologii, motoryzacji. Zwierzęta te poddawane są doświadczeniom i badaniom bez środków znieczulających, całe swoje życie spędzają w klatkach oraz specjalnych konstrukcjach, uniemożliwiających im poruszanie się czy drapanie swędzących, bolesnych miejsc. Lektura tej książki poraża. Zastanawiam się, jak to możliwe, że ludzkość doprowadziła do tak przerażających aktów okrucieństwa zinstytucjonalizowanego wobec miliardów bezbronnych zwierząt. Ma Pani jakieś wytłumaczenie tego zorganizowanego okrucieństwa?
  • W pewnym sensie już odpowiedziałam. Nasz gatunek nie ma sobie równych, jeśli chodzi o hipokryzję. Otulona futrem z lisów „dama” czule tuli swojego rasowego pupila, a naukowcy prezentujący nowoczesną protezę ręki nie wspomną nawet, że jest okupiona tysiącem rąk szympansów. „Kupujemy” bez zmrużenia oka miłość do malutkiego pieska, jak i osiągnięcia medycyny czy kosmetologii, bo tak jest łatwiej z nich korzystać.
  • Badaniami i eksperymentami na zwierzętach zajmują się naukowcy, wykształceni, inteligentni ludzie, którzy powinni rozumieć, że zwierzę to nie rzecz, tylko czująca istota. Ale chyba nie rozumieją?
  • Doskonale rozumieją, ale równie doskonale umieją to zepchnąć poza nawias rozumienia. Przecież „pracują dla dobra ludzkości”, a to cel uświęcający najgorsze okrucieństwo.
  • Z czego wynika takie postępowanie człowieka wobec zwierząt? Z religii? Z kultury? Z chęci zysków? Wiem, że nie jest Pani filozofem czy psychologiem, ale od dawna zajmuje się tym problemem, ma swoje przemyślenia i właśnie o nie pytam.
  • Ze wszystkich, wymienionych przez Panią powodów i w ogromnej mierze z braku rzetelnej edukacji. Jeśli do programu szkół nie wejdą podstawy człowieczeństwa, którym się tak chełpimy, nic się nie zmieni. Wartości takie jak współczucie, odpowiedzialność, uczciwość, przyjaźń, lojalność, prawdomówność czy po prostu szacunek, od wielu lat pukają do szkolnych drzwi. Nikt ich nie wpuszcza. Nauczyciele mają w programie życie eugleny zielonej, a nie szczura, królika, psa, świni czy krowy. Nie mówią, że to jak my, ssaki i kręgowce. Że czują jak my, kochają i cierpią jak my.  Z braku „woli politycznej”, by ten stan rzeczy zmienić.  Jednak strach przed utratą zysków z okrutnych procederów jest silniejszy niż człowiecza litość.
  • Badania i eksperymenty na zwierzętach to źródło potężnych zysków, dzięki temu też mnóstwo naukowców porobiło wspaniałe kariery, tyle że znaczone one są niewyobrażalnym cierpieniem wykorzystanych zwierząt. Tak po prostu jest i już. Znowu pytanie – jak to możliwe? I jak Pani, pełna empatii wobec zwierząt, radzi sobie z tą świadomością?
  • Nie radzę sobie.
  • Jak wyglądały Pani studia weterynaryjne, też ćwiczyliście na żywych zwierzętach? Albo zabijaliście je, by poznać np. w ramach anatomopatologii budowę wewnętrzną czy obraz zmienionych chorobowo narządów tego martwego zwierzęcia?
  • Studia skończyłam przed czterdziestu laty. W czasach trudnych, siermiężnych i niespokojnych. Nie zabijaliśmy zwierząt, ale pamiętam ćwiczenia w rzeźni. Nie chcę o tym pisać, bo do tej pory boli. Tak samo jak owce i króliki z elektrodami w mózgach. Patrzyliśmy na to jak na coś oczywistego, bo przecież „w imię nauki”.
  • Czy w trakcie studiów weterynaryjnych jakiekolwiek zajęcia poświęcone były empatii wobec zwierząt, czy uczono studentów weterynarii, że zwierzę to czująca istota?
  • W moich czasach zamiast etyki zawodowej była filozofia marksistowsko- leninowska. Też niezbyt empatyczna. Mimo to wielu z nas czuło i czuje to, co powinien czuć każdy Człowiek. Wszystko zależy od przyczyny, dla jakiej zostajemy lekarzami zwierząt. Czy naprawdę chcemy stać po ich stronie, czy też mamy inne priorytety.
  • Czy na akademiach tudzież uniwersytetach z kierunkiem weterynaryjnym przetrzymuje się zwierzęta do badań i doświadczeń? Jakie to zwierzęta i co się z nimi robi, jakim zabiegom są poddawane?
  • Tak jak już wspomniałam, uczelnia z moich czasów to zupełnie inny obraz niż obecnie. Pamiętam, że najwięcej tak zwanych doświadczalnych zwierząt było w Katedrze Fizjologii. Wspomniane wcześniej owce, króliki i wiele innych. Warunki ich przetrzymywania były dość prymitywne, ale cierpienie pewnie takie samo jak w nowoczesnej klatce. Nie mam pojęcia, jak jest dziś i mam nadzieję, że zminimalizowano, jeśli w ogóle nie zrezygnowano z tego typu „badań dydaktycznych”.
  • Moje ostatnie pytanie związane też jest z Uniwersytetem Przyrodniczym w Poznaniu, gdzie od kilku lat przetrzymywano psy rasy beagle do ćwiczeń ze studentami weterynarii. Pisano o tym w poznańskich gazetach, bo okoliczni mieszkańcy skarżyli się, że ze względu na przeraźliwe wycie tych psów nie mogą spać. Psy wyją, „płaczą” nocami, cierpią z powodu braku bliskości i własnego domu, jak wynika z artykułu opublikowanego w „Głosie Wielkopolskim” - https://plus.gloswielkopolski.pl/poznan-psy-z-uniwersytetu-przyrodniczego-trzymane-sa-w-zlych-warunkach/ar/13461796 oraz NaszeMiasto.pl https://poznan.naszemiasto.pl/poznan-mieszkancy-nie-moga-spac-bo-na-uniwersytecie/ar/c1-7336701. Pracownicy uczelni na pewno mają swoje psy, o które dbają i które kochają. Ale w tym przypadku jakoś zabrakło im chyba empatii wobec tych zwierząt pozbawionych domu i kochającego je opiekuna… Jak Pani to skomentuje, czy tego typu postępowanie uczelni jest dla Pani zrozumiałe i akceptowalne?
  • Zacznę od tego, że jakiekolwiek przetrzymywanie zwierząt w niezgodnych z gatunkowymi potrzebami warunkach jest złem. W przypadku psów rasy beagle należy pamiętać, że to rasa „wyprodukowana” w celach łowieckich i kiedyś przetrzymywana w psiarniach. Mam nadzieję, że gdyby psy nie były rozdzielane do boksów, mogły razem spać i bawić się, brak domowej kanapy byłby do zniesienia. Mimo to uważam, że czy beagle, kundelek czy chart to dalej pies domowy. Lubi mieć psie towarzystwo, ale jego miejscem zamieszkania powinien być ludzki dom. I ludzie chyba raczej wolą nie wiedzieć, nie znać faktów. Nie chcą poznać prawdy dotyczącej usankcjonowanego okrucieństwa wobec zwierząt, ukrytego w opakowaniu pudru do twarzy, kremie, kroplach do oczu czy silniku samochodu. Zastanawiam się, czy ktoś sięgnie po tę książkę pt. Eksperymenty i badania na zwierzętach, porażającą informacjami, prawdą o tym, co człowiek robi zwierzętom. Mam nadzieję, że sięgnie po nią jak najwięcej rąk, a te podadzą sumieniu prawdę.

Dziękuje za rozmowę. I przyznam, że ja też sobie zupełnie nie radzę z tą świadomością, co człowiek robi ze zwierzętami, i to w tak masowej skali, a z drugiej strony to jakiś fenomen, że tak mało ludzi w ogóle się nad tym zastanawia. I to także ludzi wykształconych, którzy przecież powinni. Oni mają serca, ale nie czują. Mają umysły, ale ich nie używają albo też używają wybiórczo, coś tak jak koń z klapkami na oczach. I nierzadko mają tytuły profesorów… Okrutne, niepojęte. To mój komentarz do tego, co się dzieje na uczelniach i w laboratoriach badawczych. Komentarz wyrażający totalną bezradność wobec usankcjonowanego okrucieństwa gatunku ludzkiego wobec zwierząt. Tym bardziej dziękuję przy tej okazji prof. Elżbiecie Krajewskiej-Kułak, że zechciała się naukowo pochylić nad tym tematem. A Pani dziękuję za to, że Pani jest i mówi o właściwym traktowaniu zwierząt, ale to tak trochę głos wołającego na puszczy. Ale jest. Może więc ktoś usłyszy.

Pytania zadawała Paulina M. Wiśniewska

IMG_0344 kopia lekki retusz kopia_zmn

Prof. E. Krajewska-Kułak: „Jaki jest sens doświadczeń z wykorzystaniem zwierząt?…”

Rozmowa z prof. Elżbietą Krajewską-Kułak z Uniwersytetu Medycznego w Białymstoku.

  • Jest Pani Profesor inicjatorką i redaktorem naukowym kierującym zespołem naukowców, którzy napisali książkę o badaniach i eksperymentach na zwierzętach. To bardzo trudny, ale zarazem ważny temat, jednak pomijany w badaniach i publikacjach, dlaczego?

Tak, miałam ogromną przyjemność pracować z gronem osób, które zechciało pochylić się na problemem badań i eksperymentów na zwierzętach. Jest to temat bardzo ważny, ale jednocześnie trudny, kontrowersyjny, będący swoistym „tabu”, rodzącym wiele pytań np. Czy powinno się przeprowadzać eksperymenty na zwierzętach? Czy badania takie są prowadzone w imię postępu, dla rozwoju nauki, tzw. dobra człowieka, czy wyłącznie           z czystej ciekawości? Czy budzą etyczne oraz praktyczne zastrzeżenia? I wiele innych. Jedno jest pewne, w obecnych czasach badania z użyciem zwierząt budzą skrajne emocje, a ocena potrzeby ich przeprowadzania stwarza podłoże konfliktu moralnego, społecznego… Każdy eksperyment to przecież sprzeczność interesów – z jednej strony życie, zdrowie i cierpienie zwierząt, istot przecież czujących, a z drugiej nadzieja na postęp, nowe, lepsze np. procedury medyczne, leki. A przecież wykazano, że wiele zwierząt posiada też zdolności przypisywane dotychczas wyłącznie ludziom (takie jak umiejętność rozpoznania siebie w lustrze i używania narzędzi, empatia).

W piśmiennictwie coraz częściej zwraca się uwagę, że doświadczenia na zwierzętach nie mogą zastąpić badań medycznych i pomóc w leczeniu ludzkich chorób, na co ma wpływ odmienność gatunkowa między ludźmi i zwierzętami oraz to, że każdy gatunek funkcjonuje w zupełnie inny sposób (na podstawie typowej fizjologii i indywidualnego kodu genetycznego). Organizmy ludzkie i zwierzęce, ze względu na wspomniane różnice, mogą bowiem reagować inaczej na dane substancje czy czynniki zewnętrzne. Różne gatunki zwierząt reagują w odmienny sposób na jednakowe czynniki – to co może zabić mysz, może tak nie zadziałać na kota, a dla człowieka może powodować efekty uboczne. Nie można zapominać, że ma na to wpływ także wiek zwierzęcia, stres wywołany warunkami laboratoryjnymi czy jego dieta. Za przykład może posłużyć np. cyjanek potasu – jedna z najbardziej niebezpiecznych trucizn dla ludzi, a w przypadku królików, przyjęcie nawet podwójnej relatywnej (proporcjonalnej do masy ciała) dawki tej substancji nie spowoduje ich zgonu. Podobnie jest z myszami, które znoszą dawkę równą 700% śmiertelnej dawki dla człowieka, bez skutku w postaci śmierci. Rodzi się więc kolejne pytanie, jaki jest więc sens doświadczeń z jego użyciem i wykorzystaniu zwierząt?

  • Kto stworzył zespół autorów tej pozycji, jakie dziedziny nauki reprezentują i co wnieśli do tej książki?

Zespół autorski pozycji stanowią nauczyciele akademiccy, naukowcy, którym problem eksperymentów na zwierzętach nie jest obcy, chociażby z własnych zawodowych doświadczeń z okresu studiów i pracy naukowej. Są wśród nich lekarze, farmaceuci, pielęgniarki, psycholodzy, kosmetolodzy, prawnicy, etycy, filozofowie – pracownicy Uniwersytetu Medycznego w Białymstoku, Uniwersytetu Medycznego im. Karola Marcinkowskiego w Poznaniu, Uniwersytetu Jagielloński w Krakowie, Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego, Uniwersytetu Medycznego w Lublinie, Uniwersytet Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie, Uniwersytetu w Białymstoku, Uczelni Łazarskiego w Warszawie, Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie, Uniwersytetu Zielonogórskiego, Szkoły Zdrowia Publicznego Centrum Medycznego Kształcenia Podyplomowego, Wyższej Szkoły Medycznej w Białymstoku, Państwowej Wyższej Szkoły Informatyki i Przedsiębiorczości w Łomży, Instytutu „Pomnik-Centrum Zdrowia Dziecka” w Warszawie, Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie. Taki skład autorski jest w moim odczuciu gwarancją wieloaspektowego podejścia do problemu.

  • Jakie wnioski? Czy współczesna medycyna mogłaby się obejść bez badań na zwierzętach?

Generalnie można stwierdzić, że mimo rozwoju nauki oraz pogłębiania się wrażliwości ludzi na dobro istot żyjących, eksperymenty na zwierzętach nadal stoją i wydaje mi się, że nadal będą stać, na czele zagadnień budzących kontrowersje. Nikt bowiem w 100% nie zagwarantuje, że odkrycia naukowe osiągnięte dzięki pracy na zwierzętach można by przeprowadzić inną drogą, bez ich udziału. Na znaczną część ważnych naukowych dokonań ewidentnie wpływ miały właśnie badania na zwierzętach. Niestety aktualny rozwój nauki nie pozwala na całkowite odejście od tego typu doświadczeń. Łukasz Żukowski z Uniwersytetu we Wrocławiu, uważa że „(…) z punktu widzenia filozofii dobrostanu zwierząt, najbardziej zasadny byłby całkowity zakaz wykorzystywania zwierząt do celów doświadczalnych (…) biorąc jednak pod uwagę trudności w walce o prawa zwierząt oraz ewolucyjny charakter doskonalenia prawa, należy kierować się zasadą <jeśli nie możesz zrobić tego, co powinieneś, powinieneś zrobić to, co możesz> i zabiegać o stopniowe przesu­wanie granic wszelkich możliwych kompromisów legislacyjnych we właściwą stronę, tzn. minimalizacji obecności tego typu procedur, minimalizacji cierpienia zwierząt biorących w nich udział, jak również doskonalenia metod nadzoru nad ich przeprowadzaniem”. Polskie prawodawstwo, uznając poglądy przeciwników i zwolenników doświadczeń na zwierzętach, wskazuje etyczny i prawny kompromis, łagodzący opisane kontrowersje. Aktualne przepisy prawne, które dotyczą ochrony zwierząt poddawanych eksperymentom, obligują bowiem do pogodzenia interesów człowieka z dobrem zwierząt doświadczalnych i wyłączenia etycznych nadużyć wobec nich. Jednakże mnogość lat prowadzenia testów na zwierzętach nie dało jednoznacznie wartościowych rezultatów, które pozwoliłyby z czystym sumieniem powiedzieć, że testy na zwierzętach są niezbędne. Warto w tym miejscu nadmienić, że dziś istnieją już nowoczesne metody niewymagające udziału zwierząt w eksperymentach, jest wiele alternatywnych metod. Z raportu amerykańskiego The Physicians Committee for Responsible Medicine wynika, że istnieją metody naukowe bez użycie zwierząt, których wyniki są precyzyjniejsze, tańsze i mniej czasochłonne, niż tradycyjne metody oparte na testach na zwierzętach, o czym także piszemy w naszej książce.

  • A co z moralną stroną badań na zwierzętach? Przecież ludzie odebrali zwierzętom laboratoryjnym szansę na normalne życie?

Część społeczeństwa popiera używanie zwierząt w celach naukowych, inna grupa jest temu przeciwna. Uważa ona, że nie można za żadną cenę poświęcać żywych organizmów i dodatkowo akcentuje, że podczas ich eksploatacji w badaniach naukowych są one zazwyczaj źle traktowane. Osobiście myślę, że każdy powinien przeczytać książkę „Zoopolis. Teoria polityczna praw zwierząt” Donaldsona Sue i Kymlickiej Will oraz „Wyzwolenie zwierząt” Petera Singera. Singer w swojej napisał np. między innymi „(…) dzisiaj zapewne już nie tak wielu psychologów oświadczyłoby z dumą, że ich praca nie ma nic wspólnego z ludzkim umysłem. Niemniej wiele eksperymentów na szczurach ma sens jedynie wtedy, jeśli przyjąć, że ich autorów rzeczywiście interesuje wyłącznie zachowanie się szczurów i że nie zależy im na tym, by dowiedzieć się czegoś o człowieku. Co jednak wtedy usprawiedliwiałoby tak wiele cierpienia?”.

Niestety eksperymenty na zwierzętach są prowadzone nie tylko w zamkniętych laboratoriach, ale także na wielu uczelniach. W wielu krajach, nie tylko koncerny farmaceutyczne i kosmetyczne, prywatne inwestycje, ale także agencje rządowe sponsorują badania na zwierzętach, co utrudnia wprowadzenie przepisów regulujących takie doświadczenia.

A moralna strona? Monteskiusz kiedyś stwierdził „Jeśli reguł moralności nie nosisz w sercu, nie znajdziesz ich w książkach” i coś w tym jest. Np. prawo amerykańskie zabrania zabić swojego psa, lecz naukowcy mogą bezkarnie powodować takie same obrażenia u zwierząt doświadczanych i nikt nie sprawdza, czy przynosi to jakieś korzyści. Bada się również bydło, by uzyskać lepsze mięso, krowy – by dawały więcej mleka, owce – by uzyskać na potrzeby przemysłu lepszą wełnę. Gdy chodzi o zysk, nie ma granic… Najczęstszym argumentem naukowców prowadzących eksperymenty na zwierzętach jest to, że jeden eksperyment może uratować tysiące ludzi… ale czy to jest tylko jeden eksperyment? Raczej rzadko…

Nie wszystko jest takie proste, niestety. Z jednej strony podkreśla się, że człowiek jest zobligowany do roztaczania nad zwierzętami swojej ochrony i opieki. Z drugiej jednak – że ma prawo do wykorzystywania ich do zaspokojenia własnych potrzeb. Czy więc jednak eksperymenty na zwierzętach, szczególnie te powodujące u nich ból i cierpienie, są usprawiedliwione z etycznego punktu widzenia np. wtedy, gdy stanowią racjonalny czynnik jedyny, niezbędny i konieczny dla celów badawczych?

Wiele osób wykonujących eksperymenty na zwierzętach ma w domu swoje własne? Czy oddało by je do laboratorium? Singer w swojej książce stawia pytanie „czy naukowcy byliby skłonni przeprowadzić eksperymenty na półrocznej ludzkiej sierocie, jeśli to mogłoby uratować setki istnień ludzkich (….)” oraz „(…) w końcu dziś wiemy już, że dorosłe małpy, psy, szczury i inne zwierzęta, są tak samo wrażliwie na ból jak ludzkie niemowlę”? Ale na to pytanie każdy musi odpowiedzieć sobie sam…

Niestety, w chwili obecnej raczej trudno by było ustalić takie prawo, które ewidentnie zapobiegłoby testom na zwierzętach. Można je wyeliminować jedynie potwierdzając ich nieistotność, ujawniając, co się dzieje za ścianami laboratoriów, nie kupując produktów testowanych na zwierzętach, odmawiając uczestnictwa w nietycznych eksperymentach.

  • Pisaliście także o najbardziej absurdalnych badaniach na zwierzętach…

Niestety takie się zdarzają. Na Uniwersytecie w Nowym Jorku np. prowadzono badania po 6 godzin dziennie, przez 5 dni w tygodniu, przez 10 tygodni i wystawiano 42 koguty na ekspozycję ETS (dym tytoniowy wdychany z otoczenia). Następnie ptaki zabijano i badano wpływ dymu na rozwój oznak chorób serca. Z kolei na Uniwersytecie Kalifornijskim 64 króliki karmiono pokarmem bogatym w cholesterol tylko po to, aby zwiększyć u nich zagrożenie chorobami serca. Były one także eksponowane na ETS z papierosów Marlboro, po 6 godzin dziennie przez 10 tygodni. Potem również je zabijano i badano oznaki miażdżycy. Z kolei na Uniwersytecie Południowej Karoliny działaniu dymu tytoniowego poddano psy, aby zbadać rozmieszczenie osadów dymu w płucach. A ptaki?… Obcina się ptakom dzioby i nakłada specjalne aparaty inhalujące, tylko po to aby po raz kolejny udowodnić że opary nikotynowe ewidentnie szkodzą zdrowiu. Można wspomnieć w tym miejscu o talidomidzie, chyba najsłynniejszym środku, który spowodował nieprzewidziane skutki negatywne u człowieka, a który przed dopuszczeniem do użycia intensywne testowany na zwierzętach. Niestety nawet kiedy już podejrzewano, że wywołuje deformacje u ludzi, testy laboratoryjne na ciężarnych psach, kotach, szczurach, małpach, chomikach oraz drobiu nie wykazały działania teratogennego. Nie można też zapomnieć o tym, że niektóre badania mogą wręcz doprowadzić do rezygnacji z pewnych środków – szkodliwych dla zwierząt, jak np. penicylina – jej najmniejsza dawka zabija morskie świnki i chomiki, więc ze względu na negatywne skutki testów na zwierzętach powinna być niedopuszczone do obiegu. Przykłady by można mnożyć, a więcej o tym w naszej książce.

  • Głośno było o badaniach na małpach, którym wpuszczano do płuc spaliny, by wykazać, że nowoczesne silniki samochodowe są mniej szkodliwe od starszych generacji. Wyniki nie były zadowalające, badania chciano zniszczyć, ale media się o nich dowiedziały. Małpy uśpiono, a na firmę Volkswagen spadły gromy. Ale przecież tego typu badań nie brakuje.

Niestety, to prawda, obecnie testuje się na zwierzętach nawet wodę do picia, nasiona goi, pestycydy, produkty przemysłowe, środki chemiczne gospodarstwa domowego (np. wybielacze, płyny do czyszczenia kuchenek, odmrażacze), płyny hamulcowe, środki owadobójcze, barwiące spreje choinkowe, smar do zamków błyskawicznych, a nawet świece sakralne. Zakrapia się zwierzętom oczy chemicznymi środkami bojowymi. Zmusza się je do połykania różnych substancji, w tym niejadalnych (np. szminki, papier). Ukrywa się te substancje  np. w pokarmie, a jak jest problem z jego pobraniem przez zwierzę, wprowadza się przymusowe karmienie doustnie lub przez sondę żołądkową. Etap badań wiwisekcyjnych przechodzi również większość past do zębów. Testy standardowe trwają ok. dwóch tygodni dni, ale są i takie, które mogą trwać nawet kilka miesięcy, niestety, o ile zwierzęta tak długo przeżyją. Są też i takie głosy, traktujące jako błędne społeczne przekonanie o tym, iż to eksperymenty przyczyniły się do największego cierpienia zwierząt, a ich zakaz spowoduje znaczącą poprawę w ich traktowaniu, za przykład wskazując ogromne liczby zwierząt hodowane celem spożycia przez ludzi.

  • Badania i eksperymenty w krajach azjatyckich czy afrykańskich są poza wszelką kontrolą. Aż strach pomyśleć, co tam się musi dziać.

Mimo że w 2006 roku Ministerstwo Nauki i Technologii w Chinach wydało Wytyczne dotyczące humanitarnego traktowania zwierząt laboratoryjnych, to testowanie kosmetyków na zwierzętach nie jest zabronione, a w niektórych przypadkach nawet obowiązkowe. Kosmetyki zagraniczne, aby mogły być dopuszczone do obrotu na terenie Chin, muszą przejść obowiązkową procedurę, której jednym z elementów jest przeprowadzenie testów na zwierzętach. W związku z tym firmy europejskie, aby rozszerzyć działalność na rynek chiński muszą przeprowadzić testy na zwierzętach. Szacuje się, że w Chinach nadal używa się średnio od 12 do 13 milionów zwierząt laboratoryjnych rocznie. Wiele międzynarodowych instytucji badawczych i przedsiębiorstw, z powodu restrykcyjnych przepisów dotyczących dobrostanu zwierząt laboratoryjnych, zwraca się do laboratoriów z Chin jako miejsca zlecania testów na zwierzętach oraz jako rynku zakupu zwierząt badawczych. Z jednej wiec strony, niektóre państwa wprowadzają uregulowania prawne odnośnie eksperymentów na zwierzętach, a z drugiej – są na to otwarte drzwi w innych krajach…

  • Najbardziej absurdalne są chyba właśnie badania firm kosmetycznych, bo to nie jest ludzkości niezbędne, a dostarcza ogromu cierpień zwierzętom, trzymanym w klatkach i laboratoriach. Więc po co?

Pierwsze testy na zwierzętach sięgają już starożytnej Grecji, były bowiem w kręgu zainteresowań Arystotelesa i Erasistratosa. Za ojca wiwisekcji uznaje się natomiast rzymskiego lekarza Galena, który przez badania świń i małp stworzył obraz ludzkiej anatomii. Masową skalę badania na zwierzętach przybrały w XX wieku i był to efekt rozkwitu zinstytucjonalizowanej nauki, której funkcjonowanie zaczęło wymagać z jednej strony ciągłego generowania i publikowania wyników, a z drugiej upowszechnienia rynku różnego rodzaju produktów wymagających testów bezpieczeństwa i skuteczności, m.in. przemysłu farmaceutycznego, chemicznego i kosmetycznego. Ma to swoje ujemne skutki. Kosmetyki i inne środki chemiczne są np. często wpuszczane do oka zwierzęcia bez znieczulenia, a zwierzę, np. królik jest wkładane do specjalnej maszyny uniemożliwiającej mu poruszenie się czy podrapanie w oko. Takie testy mogą trwać nawet kilka tygodni, a każdego dnia powtarzana jest jakaś czynność, która powoduje ogromne cierpienie zwierzęcia. Im dłużej oko królika wytrzyma obecność szamponu na spojówce, tym szampon okazuje się „przyjaźniejszy”. Na zwierzętach wykonuje się wiele innych toksykologicznych prób, np. zmusza zwierzę do wdychania sprejów, oparów i gazów. Często zwierzęta goli się i umieszcza testowany preparat na ich skórze, następnie się je unieruchamia, aby nie mogły ingerować w „miejsce doświadczenia”. Ogolone z sierści, po nałożeniu filtrów trafiają pod lampy kwarcowe, aby ocenić skuteczność środków chroniących skórę w czasie opalania. W tym czasie ich skóra ulega podrażnieniu, swędzi, krwawi, pokrywa się okropnymi pęcherzami… Tak testuje się dezodoranty, toniki kosmetyczne, płyny do kąpieli, środki depilujące, cienie do oczu, olejki do opalania, lakier do paznokci, tusz do rzęs, lakier i farby do włosów. Nie dziwię się więc, że pojawiają się wątpliwości, czy takie badania mają sens.

  • Jakie zwierzęta są zwykle wykorzystywane do badań? Czy często psy, koty, małpy?

Gatunek lub klasyfikacja zwierząt wykorzystywanych do testów w dużej mierze zależy od celu eksperymentu. Gryzonie (myszy, szczury) są wykorzystywane do eksperymentów naukowych, stanowiąc obecnie około trzech czwartych wszystkich zwierząt poddawanych testom. W badaniach naukowych na szeroką skalę wykorzystywano również naczelne inne niż ludzie, zwłaszcza szympansy i rezusy. Są też badania na ptakach, gadach, płazach i rybach. Na przykład ryba kryjąca się pod nazwą Danio pręgowany, szybko rozmnażająca się, łatwa w utrzymaniu i praktycznie przezroczysta, a zawierająca 70% genów występujących u ludzi, służy do badań nad chorobami człowieka i rozwojem embriologicznym.

  • Co po badaniach dzieje się ze zwierzętami?

Zależy to od rodzaju badania. Niestety niektóre kończą się tragicznie. The Humane Society opublikowało nawet dane sugerujące, że na zakończenie doświadczeń zwierzęta są zazwyczaj zabijane przy użyciu takich metod, jak ścięcie głowy, skręcenie szyi i uduszenie, często bez uśmierzania bólu.

  • Pani Profesor też kiedyś pracowała na zwierzętach, jak to Pani wspomina?

Tak, wprawdzie to dawne czasy, ale takie badania prowadziłam, na myszkach i szczurach. Ostatnie były w 1998 roku, w związku z moją habilitacją. Staram się do tego tematu nie wracać. Takich badań już nie prowadzę i nie będę prowadzić. To moja świadoma decyzja. Traktuję to jako jedno z doświadczeń na drodze naukowej, w myśl hasła przewodniego naszej książki „(…) zwierzęta w naszym życiu nie zjawiają się bez powodu: udzielają nam nauk o tym, jak zostać lepszym człowiekiem” (Cesar Millan, Zaklinacz psów)

  • Czy naukowcy, badacze, mają jakiekolwiek refleksje związane z cierpieniem zwierząt? Czy traktują je tylko instrumentalnie, jak badacz wobec „obiektu”?

Myślę, że większość współczesnych naukowców prowadzących eksperymenty na zwierzętach nie traktuje ich instrumentalnie, chociaż i tacy się pewnie zdarzają. Sprzyja temu wprowadzenie w Polsce dyrektyw UE, ponieważ jesteśmy członkiem Wspólnoty Europejskiej. Warto jednak podkreślić, że już przed ich przyjęciem było u nas restrykcyjne prawo dotyczące zwierząt laboratoryjnych i doświadczalnych w porównaniu z wieloma krajami UE. Od 2000 roku działają u Polsce komisje etyczne, które wydają zgodę na badania na zwierzętach i kontrolują wykonywanie doświadczeń. Nad badaniami w Polsce czuwa Krajowa Komisja Etyczna, której lokalne oddziały mają kontrolę nad tym, jakie testy można prowadzić. Członkami komisji są lekarze, naukowcy, prawnicy, etycy oraz obrońcy praw zwierząt. Ciekawe wyniki uzyskał prof. Andrzej Elżanowski (Wydział Artes Liberales Uniwersytetu Warszawskiego, Polskie Towarzystwo Etyczne) stwierdzając, że badacze często nie są etycznie przygotowani do należytego wykonywania swojej działalności. Głównymi sposobami radzenia sobie ze stresem i poczuciem winy są przykładowo: postrzeganie zwierząt używanych do badań jako „modeli” różniących się od zwierząt towarzyszących czy dzikich, eufemizacja zabijania i demonizacja obrońców praw zwierząt. Profesor wykazał jednak także, że naukowcy zaangażowani w doświadczenia na zwierzętach, w porównaniu z przeciętnymi ludźmi, w dużo większym stopniu akceptowali eksploatację zwierząt na innych polach (np. dla rozrywki). Powyższe sugeruje konieczność zmian w sposobie edukacji uczestników niektórych kierunków studiów oraz etyki zawodowej naukowców. Już ponad pół wieku temu zoologowie William Russell i Rex Burch zasugerowali, że eksperymenty powinny stać się bardziej humanitarne dzięki przestrzeganiu zasady 3R (ang. restrict, refine, replace) – ogranicz testy na zwierzętach, dopracuj eksperymenty i korzystaj z najlepszej i najnowszej technologii. Wierzę, że naukowcy pracujący ze zwierzętami te zasady przestrzegają.

  • Jak przebiegały prace nad tym tematem, przecież niełatwym z etycznego punktu widzenia dla każdego z autorów?

Dzięki wspaniałemu zespołowi, z jakim mi przyszło pracować, prace przebiegały sprawnie. Jaki jest ich efekt – ocenią czytelnicy. Żywimy nadzieję, że znajdą w tej książce odpowiedź na pytania: Czy mamy prawo wykorzystywać zwierzęta w eksperymentach? Czy w jakiejkolwiek ustawie są wzmianki o tym, że takie badanie jest wymagane, aby produkt mógł wejść do obiegu na rynek (chyba że to lek lub chemikalia)? Czy są sprecyzowane metody, jakimi dany środek ma zostać przebadany, aby mógł się znaleźć w sprzedaży? Co tak naprawdę daje ludzkości jakikolwiek test na zwierzęciu? Jaka jest świadomość społeczna na temat tego, co się robi ze zwierzętami – nie tylko w laboratoriach, ale też np. w hodowlach i rzeźniach? Czy Zwierzęta mają Duszę i Samoświadomość? Jakie relacje łączyły i łączą ludzi ze zwierzętami? Czy zwierzęta mają jakieś prawa? Czy ktoś o te prawa walczy?

W tym miejscu chciałabym podziękować wszystkim autorom oraz Wydawnictwu Silva Rerum, za pracę non profit przy powstawaniu tej pozycji oraz tego, że 10% wszystkich zysków ze sprzedaży zostanie przekazane na cele statutowe Stowarzyszenia Pro Salute sprawującego na co dzień opiekę nad dziećmi z dystrofią mięśniową Duchenne’a. Zachęcam więc gorąco do zakupu i lektury książki.

Dziękuję za rozmowę oraz za przekazane zdjęcia.

Pytania zadawała Paulina M. Wiśniewska

Link do zapowiedzi wydawniczej:

https://wydawnictwo-silvarerum.eu/zapowiedz-wydawnicza-ksiazka-o-eksperymentach-i-badaniach-na-zwierzetach/

Bronek – pies dra Andrzeja Guzowskiego, stały gość w naszym Zakładzie

 

Pies terapeuta na jednej z naszych konferencji Życiodajna śmierć pamięci Elizabeth Kuebler Ross

Z Lulą ze schroniska, którą teraz mamy

Z Batmankiem, pieskiem córci i Elmo, już za „tęczowym mostem”

Prof. Kazimierz Wolny-Zmorzyński: „Miłość lubi ciszę, intymność, dyskrecję”. O miłości w literaturze i życiu

Rozmowa z medioznawcą, literaturoznawcą, powieściopisarzem, wykładowcą akademickim – prof. Kazimierzem Wolnym-Zmorzyńskim.

  • Ile razy w życiu był Pan Profesor zakochany?

Jeden raz i to szczęśliwie. Zakochanie przerodziło się w prawdziwą miłość, która jest cierpliwa, wiele wybacza i trwa.

  • Pierwsza miłość?

Ta, o której myślę, prawdziwa, ale nie powiem głośno.

  • A największa miłość?…

Prawdziwa miłość jest jedna, najlepiej o niej nie mówić, skrywać ją trzeba w sercu. Ujawniać jej nie wolno, bo może się stać tak, jak w micie o Erosie i Psyche, gdy się ją odsłoni, czar pryśnie, wszystko się skończy. Moja miłość trwa, bo prawdziwa „miłość nigdy nie ustaje…”

  • Uważa się, że kobiety są bardziej kochliwe od mężczyzn, bardziej też potrzebują miłości i desperacko niekiedy jej szukają. Na tym bazują oszuści matrymonialni i… literatura. Jakie są najbardziej znane dzieła literackie podejmujące ten właśnie temat – szaleńczo zakochanej kobiety, która zrobi wszystko dla miłości?

To temat szeroki, ogromny. Pewno wiele tytułów teraz pominę, ale te, które zrobiły na mnie wrażenie i od razu na gorąco przychodzą mi do głowy to oczywiście te znane. Ale czy mówimy o prawdziwej miłości? Czy pojęcia miłość często nie myli się z namiętnością? Kobiety wychodzące za mąż z rozsądku często potrzebują miłości i desperacko jej szukają, jak Pani ładnie to określiła, czy raczej szukają namiętności? Literatura kocha takie wątki, zresztą nie tylko literatura, ludzie też, lubią o miłości, namiętności czytać. Właściwie brak miłości do męża czy partnera staje się przyczyną nieszczęść, poszukiwań, mimo że taka kobieta jest otaczana miłością, ale ta miłość, którą ma obok siebie ją drażni, uwiera, jak na przykład w „Cudzoziemce” Kuncewiczowej czy „Nocach i dniach” Dąbrowskiej. Przykładów w literaturze mamy całą masę, że wspomnę jeszcze o Emmie Bovary i jej namiętnym romansie z eleganckim uwodzicielem Rudolfem Boulanger, a potem Leonem Dupuisem w powieści Flauberta „Pani Bovary”. Historia ponoć prawdziwa. Flaubert czerpał pomysł z życia autentycznych bohaterów, przede wszystkim swojego ośmioletniego burzliwego romansu, który przeżył z pisarką Louise Colet, dlatego mówił: „madame Bovary, c`est moi”. Inna postać – Anna Karenina stworzona przez Tołstoja. Moim zdaniem odważna i uczciwa kobieta. Gdy się zakochała, zaszła w ciążę z kochankiem, postawiła sprawę jasno: „nie będę oszukiwać męża”. Odeszła od niego, zostawiła syna, wszystko rzuciła dla ukochanego mężczyzny, nawet wybaczała Wrońskiemu wybryki, gdy był już nią znudzony. Szkoda tylko, że popełniła samobójstwo. Chyba, że było to honorowe zakończenie sprawy. Dawno temu honor znaczył więcej niż życie, co dzisiaj jest dla niektórych niezrozumiałe i nie do pojęcia. Inna barwna bohaterka – Ewa Pobratyńska z „Dziejów grzechu” Żeromskiego. Piękna i zakochana kobieta, która dla ukochanego Łukasza Niepołomskiego ucieka z eleganckiego, wygodnego domu i od tej chwili zaczyna się jej upadek. Wszystko oddała dla miłości. Nieporozumieniem była też miłość Julii do Wiktora w „Kobiecie trzydziestoletniej” Balzaca. Przykłady można mnożyć w literaturze, a ile takich jest w życiu realnym – rzeczywistym, nie fikcyjnym? Balzakowskiej Julii zauroczenie pomyliło się z miłością. Drobnostka! Nie kochała męża, pchała go w ramiona innych kobiet, sama marzyła o miłości, a gdy spotkała wreszcie obiekt swoich pożądań, nie potrafiła zdradzić męża. Obudził się w niej wstręt do samej siebie, żywiła nawet pogardę, że przyszło jej coś takiego do głowy. Zamknęła się w sobie, cierpiała i unieszczęśliwiała wszystkich dookoła, z rodzonymi dziećmi na czele. Nie można zapomnieć o szekspirowskiej Julii, która wolała popełnić samobójstwo razem ze swym ukochanym Romeo, byle być z nim na wieki niż wydać się za tego, którego jej wyznaczyli rodzice, hrabiego Parysa. Julia rozumiała miłość jako lojalność wobec ukochanego i u jego boku. Zdawała sobie sprawę z tego, że szczęścia mogła z ukochanym doznać tylko po śmierci, bo za życia nie było jej to dane.

  • Nie brakuje też zakochanych mężczyzn, bohaterów rozlicznych powieści, kamieni milowych w literaturze polskiej i światowej. W osobistej klasyfikacji Pana Profesora, jakie pozycje zajmują najwyższe miejsca w tej kategorii?

Pytanie nie jest łatwe. Z tych literackich historii, które pamiętam i zrobiły na mnie wrażenie i to ogromne to np. uczucie Antoniusza, który z hedonistycznych wprawdzie pobudek zapomniał o żonie i zakochał się z wzajemnością w Kleopatrze przedstawione przez Szekspira w tragedii „Antoniusz i Kleopatra”, pamiętam wspaniałe sonety Petrarki do Laury, jakże płomienne, pełne uczuć, czystej miłości, wprawdzie platonicznej, wyidealizowanej i bezinteresownej, dalej Florentina Ariezy do Ferminy Diaz opisanej w powieści ”Miłość w czasach zarazy” Marqueza, czy trochę dziwna, ale też pełna namiętności miłość Jurija Żywago do Lary, która ciągle gdzieś w jego myślach i rzeczywistości się przewijała, wracała, nie dawała mu spokoju, aż wreszcie udało się kochankom, choć przez chwilę, być razem. Nie zapominam o Wokulskim, który do szaleństwa zakochany traci zdrowy rozsądek, czego nie może zrozumieć jego przyjaciel Rzecki. Nie można zapomnieć o miłości Quasimodo do pięknej cyganki Esmeraldy z „Katedry Marii Panny w Paryżu” Wiktora Hugo, ale zaraz! Jakże mogłem zapomnieć o szalonej i nieszczęśliwej w końcu historii miłości Rhetta Butlera do Scarlett O’Hary z „Przeminęło z wiatrem” Margaret Mitchell.

  • Literatura podejmuje też tematykę śmierci z miłości. Miłość jako obsesja, jako chora fascynacja. Samobójstwo, zabójstwo, samobójstwo rozszerzone – to wszystko można znaleźć na kartach książek.

Przykładem są „Dzieje Tristana i Izoldy” spisane przez Josepha Bediera. To miłość fatalna, potajemna, niespełniona, kończy się śmiercią kochanków, ale z grobu Tristana, jak głosi legenda, wyrasta krzak głogu, który łączy go z grobem ukochanej. To piękny i wymowny symbol wiecznej miłości. Inne sceny tragicznej miłości? To sceny samobójstw z powodu chęci życia wiecznie przy kochanej osobie mamy na kartach choćby we wspomnianych tragediach Szekspira „Antoniusz i Kleopatra”, w „Romeo i Julii”, u Mickiewicza w II części „Dziadów”, gdy Gustaw po stracie ukochanej Maryli popełnia samobójstwo, poza tym w „Quo vadis” Sienkiewicza opisane samobójstwo Eunice przy boku Petroniusza. Samobójstwo z powodu nieszczęśliwej miłości mamy u Goethego w „Cierpieniach młodego Wertera”, wspomnianej  „Annie Kareninie”, samobójstwo Wokulskiego w „Lalce” Prusa. Przykłady można mnożyć. To tematy trudne, ale jak prawdziwie pokazane w tych utworach, które przywołałem. Stan psychiczny tych postaci przed popełnieniem samobójstwa jest tak znakomicie opisany, że przeżywamy dramaty tych bohaterów razem z nimi i to jest największa sztuka.

  • To, co onegdaj stanowiło ciekawy temat literacki – dziś podlega potępieniu, może nie w literaturze, w kontekście historii, ale prawo przewiduje sankcje, podobnie – zmieniło się tolerowanie pewnych zjawisk w kontekście społecznym. Na przykład – miłość do osób nieletnich, a takich przykładów nie brakuje. Romeo zakochał się w 13-letniej Julii, Leopold Tyrmand w 16-letniej Bognie, choć sam autor miał wówczas koło 40 lat, a wszystko to opisał w swoim poczytnym „Dzienniku 1954”. Nabokov chyba dziś nie mógłby bezkarnie wydać „Lolity”…

Dzisiaj zmieniły się standardy, interpretacja rzeczywistości i musimy się dostosować do tego, co jest obecnie, ale nie można oceniać dzieł literackich z perspektywy współczesności. Przynajmniej tak mnie uczyli moi profesorowie z Uniwersytetu Jagiellońskiego, gdzie studiowałem polonistykę w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku, m. in. Maria Żmigrodzka, Ewa Miodońska-Brooks, Tadeusz Ulewicz, Henryk Markiewicz, Włodzimierz Maciąg. Jakie konsekwencje ponieśliby dzisiaj Maria i Józef, gdyby powiedzieli znajomym, że po dwóch dniach dopiero zorientowali się, że nie ma przy nich Jezusa, że samo dziecko wracało w tłumie do domu z uroczystości religijnych a oni na swą pociechę nie zwracali uwagi, że byli tak zajęci sobą, że gdzieś im chłopiec zaginął? Zaznaczam, że nie kpię z tego. Nie tylko by na Marię i Józefa dzisiaj kary nałożono, ale i odebrano prawa rodzicielskie, nie mówiąc o tym, że Józefa wtedy nikt nie podejrzewał o picie wina. Dzisiaj od razu by badano, ile miał alkoholu we krwi, odebrano by dzisiaj Rodzicom Jezusa prawa rodzicielskie, a to przecież Święta Rodzina. Tak by to wyglądało z dzisiejszego punktu widzenia. Tak samo jest ze zmianą norm etycznych względem „lolitek”. Co kiedyś aż tak nie drażniło, teraz jest zabronione. W naszej kulturze trochę dziwią jeszcze i dzisiaj, choć nie aż tak bardzo, związki mężczyzn w podeszłym już wieku z dużo młodszymi kobietami, nie mówię, dziećmi. Nawet, gdy różnica wieku jest ponad 40 lat. Ona ma 16 lat a on jest po pięćdziesiątce. W Chinach nikogo to nie dziwi, bo Chińczycy wychodzą z założenia, że im młodsza dziewczyna i starszy mężczyzna, to ten mężczyzna zachowa zdrowie i będzie żył dłużej. Rozumieją to młode Chinki, które widać nie tylko na względzie finanse mają, ale prawdziwie umieją się poświęcić dla mężczyzny pragnącego długowieczności, co pewno w niebie będzie tym dziewczynom wynagrodzone. To jest prawdziwa miłość ofiarna.  Polecam przy okazji znakomity reportaż pt. „Jak kochają Chińczycy? Miłość made in China” wydanym u nas trzy lata temu, Doriana Malovića, francuskiego reportera specjalizującego się w tematyce Chin. Z tego reportażu można dowiedzieć się, jak kochają Chinki, jak przez nie pojmowana miłość, zupełnie inaczej niż w kulturze europejskiej. Jeśli chodzi o Tyrmanda to, jeśli dobrze pamiętam, sprawę wyjaśnił przed kilkoma laty, niestety nieżyjący już, mąż Agaty Tuszyńskiej, Henryk Dasko we wstępie do „Dziennika 1954”. Jak ustalił Dasko – Bogna to fikcyjne imię, a prawdziwe Krystyna i to osiemnastoletnia dziewczyna, więc skandalu nie było.

  • Miłość zmienia się w ujęciu historycznym i kulturowym. Jak kochano w literaturze dawniej, a jak dziś?

Powiem wprost: nie ma różnicy. Wszystko zależy od ukazania tej miłości. Dawniej wszystko było pokazywane bardziej dyskretnie, dziś bez ogródek, ale kochano dawniej i dziś identycznie, tak samo drapieżnie, namiętnie, odważnie. To się w nas, ludziach nie zmienia. Teraz jesteśmy bardziej otwarci, nie krępuje mówienie o intymnych sprawach, choć bezpośredniości nie brakuje też np. w Dekameronie” Bocaccia.

  • Literatura podejmuje też wątek miłości rodzinnej, matczynej, siostrzanej czy braterskiej. Które z pozycji uznaje Pan Profesor za najlepsze, najciekawsze?

Węgierska pisarka Martha Szabo w powieści „Piłat” ukazała chore, trudne relacje między matką a córką. Każda z bohaterek kochała na swój sposób, szanowały się wzajemnie, ale pojmowały miłość inaczej, każda miała tylko siebie na uwadze i dlatego dochodziło między nimi do napięć. Inna miłość, ślepa, źle pojmowana, głupia to pokazana przez Balzaca w „Ojcu Goriot”, gdzie widzimy bezgranicznie zakochanego ojca w swoich córkach Anastazji i Delfinie, które się go wstydzą, unikają, mimo że poświęcił dla nich wszystko. Inna ślepa miłość matki do Tomaszaka w „Nocach i dniach” Dąbrowskiej jest dowodem na to, jak taka miłość matczyna prowadzi do nieszczęścia. Podobnie w „Przedwiośniu” Żeromskiego Barykowie pozwalają synowi na wszystko i jak się to skończyło? W „Balladzie o Januszku” Sławomira Łubińskiego czytamy o matce, która musi znosić upokorzenia syna, bo go ślepo kocha i toleruje niegodziwości. Z kolei wzorem miłości siostrzanej jest postawa Antygony, bohaterki Sofoklesa. Dla niej najważniejszą wartością była rodzina. Poza tym wyznawała zasadę, że prawo boskie jest ważniejsze od praw ustalanych przez człowieka, bo po śmierci nikt nie będzie pytał o to, czy stosowaliśmy się do praw ustanowionych przez ludzi. Najważniejsza jest miłość do drugiego człowieka i to, czy byliśmy wierni Bogu, a w przypadku Antygony, bogów. Taką właśnie filozofię wyznawała Antygona i dlatego broniła godnego pochówku brata bez względu na to, czy był zdrajcą, czy nie. Miłość rodzinną doskonale oddaje nie tylko literatura, ale i reportaż. Melchior Wańkowicz o miłości rodzinnej napisał w „Zielu na kraterze”. Napisał pięknie, prawdziwie, wyciskając uczucia do spodu, pokazując dobre chwile i te złe, jak to w rodzinie. W innym reportażu „Dzieje rodziny Korzeniewskich” opisał, jak cierpienie i niedola zbliżają ludzi, jak umieją się za sobą wstawić, pomagać sobie nawzajem, jak się bardzo cierpi po stracie kochanego ojca, matki, siostry, jak serce pęka z tęsknoty za kimś bliskim, kochanym. Znakomite reportaże o miłości to także autorstwa Izabelli Wlazłowskiej pt. „Labirynt. Reportaże o miłości, samotności i śmierci”. Wlazłowska opisała prawdziwe historie ludzi, których życiowe tragedie rozpoczynały się od „wielkiej miłości”, a kończyły klęskami. Inny reportaż to autorstwa Angeliki Kuźniak i Eweliny Kopacz-Oboładze pt. „Krótka historia o długiej miłości”, która narodziła się w stalinowskim więzieniu, gdzie kochankowie alfabetem Morse`a porozumiewali się ze sobą przez ścianę, a dopiero na własnym ślubie zobaczyli się po raz pierwszy. To reportaż, który przywraca wiarę w miłość, która zbudowana jest na mocnych fundamentach porozumienia i tolerancji, wspólnych zainteresowań, długich, niekończących się rozmów, a nie wzajemnego torpedowania się.

  • A także najbardziej kontrowersyjne miłości w ramach rodziny w literaturze? Szekspirowskie dzieła mogą tutaj stanowić najlepsze przykłady, jak trudna i pokręcona może być miłość w rodzinie.

U Szekspira w „Peryklesie” mamy kazirodczy związek króla Antiochii z córką. W „Opowieści zimowej” doskonale Szekspir pokazał motyw wyimaginowanej zazdrości Leontesa o ukochaną Hermionę. Inna kontrowersyjna miłość w literaturze? Hm… ale z życia wzięty pomysł, który przychodzi mi do głowy to „Rodzina Borgiów” Mario Puzo, kazirodczy związek dzieci papieża Aleksandra VI. Ciekawie pokazana jest też miłość w „Sadze rodu Forsyte`ów” Johna Galsworthy`ego. Pokazuje złożone relacje rodzinne, dramaty, romanse, choćby ten barwny, pełen namiętności pięknej Ireny, żony Soamsa Forsyte`a z architektem Filipem Bossineyem, a po śmierci Bossineya z kolei z Jolyonem Forsyte`em, rozumiejącym uczucia młodej kobiety. Doskonale pokazana zazdrość, cierpiącego Soamsa, który wcześniej wymógł na Irenie małżeństwo, mimo że go nie kochała a spodziewał się wdzięczności. Trudną, skomplikowaną, egoistyczną nie do pojęcia miłość opisała Virginia Andrews w „Kwiatach na poddaszu”, gdzie pokazuje bogobojną, ale wredną babcię, która w imię źle rozumianej miłości okrutnie postępuje ze swymi wnukami i ukrywa dzieci na poddaszu. Andrews w swych sagach pisała także o miłości między kuzynami. W literaturze więc, jak w lustrze, odbijają się przecież wszystkie postaci realne z życia wzięte, ich namiętności dobrze i źle pojmowane.

  • Pan Profesor również jako powieściopisarz podejmuje wątek miłośny. Proszę opowiedzieć o swoich miłosnych powieściach.

Debiutowałem powieścią „Zerwana nić” w 1990 roku. To powieść o losach małżeństwa uwikłanego w bieg wydarzeń drugiej połowy 1981 roku. Jej fabuła rozgrywa się w Krakowie i w Paryżu. Bohater – młody pracownik naukowy próbuje nawiązać kontakt z żoną, która wyjechała do Francji i od dłuższego czasu nie daje o sobie znać. Ogłoszenie stanu wojennego udaremnia szybkie spotkanie małżonków. Młodzi ludzie tęsknią za sobą, ale samotności znieść nie mogą i każde znajduje ukojenie w nowych związkach.  „Zgrzeszyłem” to też powieść z 1990 roku o zmaganiach młodego człowieka ze sobą wobec przeciwności losu. Trzydziestoletni bohater pod wpływem wypadku samochodowego, w którym zginęli jego najbliżsi: żona i syn, załamuje się psychicznie, odchodzi od Boga, staje się cyniczny i zły, zapomnienia szuka w kontaktach z różnymi kobietami, które również przeżywają swoje zagubienie. Dotykam w tej powieści problemów moralnych, obyczajowych, religijnych. Splot tragicznych wydarzeń zmusza bohatera do zastanowienia się nad sensem i celem własnego życia. Zdaje sobie on sprawę z tego, że grzech do niczego dobrego nie prowadzi. Powieść „Tylko we dwoje” z roku 1991 sensacyjno-obyczajowa, w której jest przedstawione, na tle przemian zachodzących w Polsce w latach 1989/90, życie prywatne biznesmenów ze spółek handlowych. Jest tam miłość, zdrada, fałsz, przemyt. Starałem się pokazać z jednej strony brutalność i lekkomyślność ludzi bez skrupułów, a z drugiej naiwność i cierpienia skrzywdzonych. Najbardziej, jak się okazuje, bolała bohaterów zdrada. W „Uciec, zapomnieć, znaleźć…”, powieści z roku 2003, przedstawiłem historię absolwenta filologii polskiej, który w dniu obrony pracy magisterskiej dowiaduje się od swojej narzeczonej, że ona nie chce wiązać z nim życia, zrywa zaręczyny, odwołuje zaproszonych na ślub gości. Rozstanie odbija się na stanie psychicznym bohatera, wydaje mu się, że go nie spotka już żadna przykrość, coś gorszego. Jednak to początek zmagania się z przeciwnościami losu. Tłem do historii bohatera są wydarzenia społeczno-polityczne lat 1978-1986 mające miejsce w Polsce. W „Sekrecie Sabiny” z 2020 roku przedstawiłem historię nieudanych relacji ojca z córką, która bezustannie jest szczuta przez matkę przeciwko ojcu. To też powieść o wybaczaniu, natomiast „Czas kwarantanny”, powieść z tego roku, to historia miłości opowiedziana przez kochanków w formie listów, ale nie czasu lockdownu tylko czasu lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Czas kwarantanny, ten nam współczesny, jest tylko tłem do wydarzeń sprzed lat, ale jest też wspólnym mianownikiem dla wszystkich postaci. Każda z nich, mimo że kocha z wzajemnością, jest samotna, jak każdy podczas odbywania kwarantanny. Teraz, gdy się tak zastanawiam nad tymi powieściami, zdaję sobie sprawę z tego, że miłość jest w nich przedstawiona albo na pierwszym planie, albo w tle, różnie też rozumiana przez bohaterów, różnie przez nich wykorzystana do realizacji siebie, w rozmaity sposób przez nich ofiarowana innym, kochanym osobom, ale jest też miłość ślepa i trudno takiej zakochanej osobie o zdrowy rozsądek.

  • Jakie miłosne plany ma Pan dla swoich bohaterów?

Nie mogę ich zdradzić, bo o miłości i planach miłosnych raczej trzeba milczeć. Miłość lubi ciszę, intymność, dyskrecję. Moi bohaterowie to wiedzą najlepiej, bo są stworzeni przeze mnie. Sparafrazuję Flauberta, ale nie chciałbym, by to zostało odebrane w taki sposób, że się pysznię: „oni to ja”…

Dziękuję za rozmowę.

Pytania zadawała Paulina Maria Wiśniewska

Fot. Renata Misz-Zmorzyńska

Najnowsze powieści prof. K. Wolnego-Zmorzyńskiego dostępne w naszej e-księgarni, polecamy!

 

Prof. Krzysztof Lipka: „Uczciwość jest najwyższym dobrem, jakim ludzie dysponują. Niestety całkiem nieodpowiedzialnie”

Rozmowa z prof. Krzysztofem Lipką, etykiem, estetykiem, filozofem, muzykologiem.

  • Czym jest uczciwość z punktu widzenia filozofii?

Nie sądzę, żeby filozofia potrzebowała takiej definicji. Pojęcie uczciwości jako całość jest dla filozofii zbyt ogólne i zbyt złożone, na uczciwość składają się odpowiednie reakcje na wszelkie ustalone wartości, a z tą sprawą jest, jak wiadomo, ogólnie bardzo źle. Takie zjawiska jak wykroczenia, przestępstwa, zbrodnie, wszelkie zachowania nieetyczne są tak różne, że lepiej mówić o filozofii zła czy o filozofii kłamstwa, a pojęcie uczciwości zostawić do potocznego użycia. Uczciwość można zresztą definiować bardzo różnie, na przykład jako trzymanie się ogólnie ustalonych zasad albo jako postępowanie według tego, co dyktuje nam serce. Uczciwość jest pewnym pojęciem potocznym o charakterze zbiorczym. Można by rzec, że pojęcie to subsumuje wszystkie cztery cnoty kardynalne, bo kto jest sprawiedliwy, ten jest uczciwy, a kto jest zarazem sprawiedliwy, powściągliwy i odważny, ten jest także, w sensie platońskim, mądry. Tak rozumiana uczciwość jest najwyższym dobrem, jakim ludzie dysponują. Niestety całkiem nieodpowiedzialnie.

Problem w tym, że zarówno ustalone zasady, jak i odruchy serca coraz mniej się dla większości ludzi liczą, a więc te definicje na niewiele się zdadzą. Zresztą choćby z przeciętnego współczesnego filmu czy z obiegowej literatury wiemy, do jakiego stopnia ci tak zwani uczciwi ludzie potrafią być nieludzcy, do takiego, że wielokrotnie określenie „uczciwi ludzie” było słusznie poddawane krytyce, a także wyśmiewane czy zohydzane. Tego typu postawy są także trudne do jednoznacznej oceny, bo z jednej strony rzeczywiście krytykują wyświechtane już dzisiaj pojęcie uczciwości, ale z drugiej przyczyniają się oczywiście do całkowitego jego odrzucenia. W zasadzie nie ma już chyba czego podważać, uczciwość większość chyba ludzi traktuje dzisiaj jako naiwność i głupotę. Szczególnie, że wciąż się natykamy na największe nieuczciwości na samej górze społeczeństw.

Jest to oczywiście bardzo bolesna sprawa, szczególnie dla ludzi starej daty, którzy jeszcze pamiętają, jak kładziono im w głowę jako dziecku: „Choćby nie wiem co, przede wszystkim bądź uczciwy”. Nigdy nie byłem i dalej nie jestem relatywistą, ale muszę przyznać, że mało co tak się zrelatywizowało jak właśnie pojęcie uczciwości. Oczywiście przyczyniła się do tego nasza historia, dziesiątki lat dwulicowości podczas zaborów, uleganie propagandzie komunizmu, rozziew pomiędzy życiem oficjalnym a prywatnym, ale nie można wszystkiego zwalać na warunki zewnętrzne, trzeba spojrzeć w głąb siebie i dać sobie samemu odpowiedź na pytania: czy jestem uczciwy?, czy zawsze postępuję uczciwie?, czy nie mam sobie nic do zarzucenia? I sądzę, że mało osób będzie w stanie odpowiedzieć sobie na te pytania uczciwie.

Tu jeszcze się pojawia inne trudne i dyskutowane regularnie przez filozofię zagadnienie, czy mianowicie cnoty tak ogólne jak uczciwość są cnotami naturalnymi czy wtórnymi (sztucznymi). Sama ta tutaj trudność jest pochodzenia czysto naturalnego, z jednej bowiem strony każdy niby nosi w sobie pewien instynkt uczciwości, lecz z drugiej strony właśnie ten instynkt najczęściej u wszystkich zawodzi. Tłumaczyć to można na różne sposoby, lecz tłumaczeniem najprostszym i najoczywistszym jest zwyczajnie demoralizacja; upadek tradycyjnych wartości, złe wzory, rozkład rodziny, zła polityka wychowawcza,  powszechność zła w kulturze, czyli jednym słowem właśnie zapaść kultury prowadzi do tego, że naturalny instynkt uczciwości w człowieku zostaje sztucznie osłabiony i stopniowo niknie, aż zaniknie całkiem i wówczas skończą się wszelkie nasze rozterki teoretyczne. A na praktyczne przeciwdziałanie będzie za późno. O ile już nie jest, co najpewniejsze.

  • Czy podejście do uczciwości podlega jakimś istotnym zmianom na przestrzeni wieków? Bo wydawać by się mogło, że samo sedno uczciwości pozostaje niezmienne i opiera się wpływowi czasu.

Myślę, że podlega większym zmianom niż wiele innych. Nie wiem natomiast, co ma Pani na myśli mówiąc o „samym sednie” uczciwości, bo gdyby chcieć to sedno sformułować tak, by objęło wszystkie przypadki, które należałoby podciągnąć pod uczciwość, to należałoby powiedzieć tak: samo sedno uczciwości polega na tym, że zawsze i w każdej sytuacji jestem w porządku. I należałoby jeszcze dodać wobec kogo, czego; najuczciwiej byłoby rzec: przynajmniej „wobec siebie”, ale jaki to może mieć sens, kiedy nikomu nie można pod tym względem ufać? Ludzi całkiem w porządku, zawsze i każdej sytuacji, dzisiaj już w ogóle nie ma. Z czy kiedyś byli? Trudno dzisiaj powiedzieć, które epoki były najuczciwsze. Może kamienia łupanego? Każde czasy kładły nacisk na sprawy dla nich najważniejsze, a do nas dociera głównie to, co stanowiło wówczas rację bytu.

W starożytnych Atenach obywatele nie ukrywali dochodów, tylko proporcjonalnie do nich fundowali flotę na czas wojny, ale już w Rzymie było odwrotnie, ukrywali dochody i spychali wydatki jedni na drugich. A wielki Seneka? Kiedy się go czyta, ma się wrażenie, że to ideał człowieka; tylko lepiej nie czytać jego życiorysu. A czy historia Kościoła nie jest daleka od wzorów, nie mówiąc o ideałach? Czy nie szukano zawsze dróg, by oszukać Pana Boga? Na naszych oczach padały największe autorytety. Uczono mnie w domu, że polityka jest rzeczą brudną i uczciwy człowiek powinien się od niej trzymać jak najdalej. Można by zatem pomyśleć, że tylko prości ludzie, będący z dala od kuszących złotodajnych żył, mogą być jeszcze uczciwi, lecz z drugiej strony o skromnych ludziach niczego nie wiemy, właśnie dlatego, że nie są na widoku. Więc kto ich tam wie? Jeżeli się rozmawia ze zwyczajnymi ludźmi, to zawsze się usłyszy coś zaskakującego.

Jeden powie, że zdrada małżeńska to nic, a on jest uczciwy, bo oddaje żonie pieniądze. Drugi, że co prawda wynosi dobro z roboty, ale co to są za pieniądze? Trzeci kłamie, żeby innym nie zrobić przykrości. I co tu mówić o uczciwości, kiedy każdy ją postrzega inaczej i zawsze tak, żeby samego siebie usprawiedliwić? I jak tu nie być sceptykiem? Jak nie być relatywistą? Z uczciwością jest tak jak z mądrością, każdy wierzy, że Bóg obdarzył go hojnie.

  • Uczciwość to chyba kategoria na wymarciu, jak dinozaury. Komu dziś opłaca się być uczciwym?… Bo przecież uczciwość – to się kompletnie nie opłaca. Ludzie uczciwi to zwykle ludzie biedni, bez stanowisk, pięknych domów, samochodów i urlopów na Mauritiusie. Nie pójdą na kłamliwy, nieuczciwy kompromis, nie przymkną oka na inne nieuczciwości, nie nagną karku…  Ale jednak niektórzy wybierają nieopłacalną uczciwość ponad korzyści, niekiedy znaczne.

Dinozaury nie są na wymarciu, są dawno wymarłe. Zgładzono je jednym pociągnięciem pióra. Może były zbyt uczciwe? Jak to jest w kontekście tego porównania z obecnymi pozostałościami ludzi uczciwych, trudno powiedzieć, może są na wymarciu, jeżeli nie wymarli dotąd całkowicie. Z kolei kiedy tak Pani wymienia te zalety biednych, to owszem, prawie wierzę w ich uczciwość. Ale przecież uczciwość nie polega na tym, że zdarzają się biedacy, którzy wciąż wierzą jeszcze w tradycyjnie wartości. A ilu z nich by się złamało, gdyby im coś większego zaproponować…? Podobno wszyscy mają swoją cenę – to jest dzisiejsza obiegowa opinia, a ona z uczciwością nie ma nic, ale to całkiem nic wspólnego. Uczciwość się nie opłaca? Ależ to, co się opłaca, nie jest uczciwością, to jest interesem! Uczciwość polega na wręcz przeciwnej argumentacji: to się nie opłaca i tym jest szlachetniejsze! I nie dlatego, że w niebie nam wynagrodzą, bo to taki sam interes, tylko dlatego, żeby postąpić szlachetnie. To jest zapłatą za uczciwość: wiem, że postąpiłem szlachetnie, że mogę być z tego dumny, ale tylko przed samym sobą, bo kto się uczciwością chwali, to znów wpada w ten sam interes. I co? Znamy kogoś takiego? Nie sądzę. Znałem takich może paru ludzi w życiu i ostatecznie na wszystkich z nich, bez wyjątku, się zawiodłem. Myślę, że oni podobnie się zawiedli na mnie, bo – jak zawsze – nie jestem moralistą uważającym się za ideał, choć się staram. Ale tu właśnie wyłazi ten diabeł z pudełka: każdy co innego rozumie pod pojęciem uczciwości.

Powiada Pani że „ci bez stanowisk, pięknych domów, samochodów i urlopów na Mauritiusie”, to zapewne ludzie uczciwi. Ale uczciwie mówiąc, to w tym wyliczeniu nie ma aż takiej atrakcji, by koniecznie złamać człowieka. Myślę na przykład o sobie; piękny dom to tylko kłopot, samochód mnie nie pociąga, a urlop wolę w Ustce. To, co Pani wymienia, działa raczej na snobów i na zachłannych; zachłanni na pewno nie bywają uczciwi z samej definicji. Jeżeli się jeszcze uczciwi zdarzają, ta raczej wśród ascetów, dziwaków czy malkontentów.

  • Profesor W. Bartoszewski dowodził, że warto być przyzwoitym… I był… Chociaż przed chwilka Pan Profesor wykluczył taką możliwość, ale może jednak – potrafi Pan Profesor wskazać choć kilkoro przyzwoitych i uczciwych ludzi ze swojego otoczenia czy z życia publicznego?

Nie potrafię. Ci, którzy mi przychodzą na myśl, to raczej ofermy, które są uczciwe z powodu swej ofermowatości. Wątpię, by to było zasługą.

  • W 2019 roku na łamach pisma naukowego „Science” opublikowano badania przeprowadzone w 40 krajach, z których wynikało, że większa ilość pieniędzy w zgubionym portfelu przekładała się na większy procent jego zwrotu do właścicieli. Artykuł został oceniony jako kontrowersyjny, badania nie uwzględniały kontekstu kulturowego i społecznego. Uczciwość ma konteksty czy też można ją rozpatrywać w sposób bezwzględny?

Oczywiście, że uczciwość ma konteksty. Konteksty i kontrasty, i to potężne, nie jest natomiast, jak wiadomo, stopniowalna, choć jej cena może być bardzo różna. Trudno tak samo potępić potężną kradzież mienia publicznego, jak pochwycenie ukradkiem bułki przez głodnego. Jednak tak pierwsze, jak i drugie, jest przykładem takiej samej nieuczciwości, tylko pierwszą mamy ochotę potępić, a drugą wybaczyć; czyli stopniowalna jest (o ile to w ogóle tak można jeszcze nazwać) surowość naszej reakcji, a nie sama nieuczciwość.

Co do kontekstów, to oczywiste, że chrześcijanin, nawet jeżeli wyznaje pewne wartości wspólne z poganinem, to ma inne powody oceny samego zjawiska i myślę, że dyskusja na te tematy mogłaby daleko zaprowadzić i to wcale nie tam, dokąd byśmy chcieli. Nie wszystkie kręgi kulturowe cenią tę samą skalę wartości, co nasz zachodnioeuropejski świat. Wszyscy mamy w pamięci z Sienkiewicza przysłowiowe już zdanie o tym, co jest i kiedy dobre lub złe w kradzieży krów; nie wolno dzisiaj się na takie przykłady powoływać, bo to „niepolityczne”. Ta polityczność to oczywiście też, jeżeli nie nieuczciwość, to przynajmniej swoiste zidiocenie, bo bandyty nie wolno nazwać bandytą i za takie określenie ukarany zostanie ktoś, kto się nie chce pogodzić z eufemizmami w nowomowie. Jestem osobiście za tego rodzaju wolnością słowa, w której kradzieży nie nazywa się przekrętem, tylko wprost po imieniu, a burdel burdelem, a nie agencją towarzyską. To jest nieuczciwość w naszej mowie codziennej, na którą wszyscy się chętnie godzą i jakoś nikomu ani ona nie przeszkadza, choć to kryjąca się za językowym wyrażenie prawda o zjawiskach godnych otwartego potępienia.

Co do kontekstu społecznego to także występują wyraźne determinanty w ocenie patologii społecznej, ale trudno wymagać, by ludzie z marginesu społecznego kalali własne gniazdo. A tymczasem patologia dawno wyszła poza margines i pleni się bujnie we wszystkich warstwach. Natomiast co do oddawanych portfeli, to mam poważne wątpliwości. Taki zwrot nie musi być przejawem uczciwości, może być spowodowany na przykład lękiem. Nie mam nic przeciwko tego rodzaju lękom, przeciwnie, są pożyteczne, ale przy niepewności pobudek nie można wyciągać pochopnych wniosków. Poza tym fakt zatrzymania portfela przez znalazcę nie musi świadczyć o jego nieuczciwości. Oczywiście, patrząc z purystycznych postaw powiemy, że źle zrobił, ale przecież dzisiaj niestety nie mamy, i słusznie, zaufania do władz, instytucji publicznych, służb etc. i każdy ma prawo nie wierzyć, że portfel trafi z powrotem we właściwe ręce. A gdyby rzeczywiście nie można było odszukać właściciela, to trudno wierzyć, że znalezione wróci do znalazcy, jak w zasadzie się stać powinno.

Nie można wymagać stuprocentowej uczciwości od obywateli, skoro już od dziesięcioleci najgorszy przykład idzie z góry. Wiadomo, że najgorszy przykład dają od dawna politycy. Nawet gdyby wynikało to tylko z tego, że są najbardziej widoczni, to nie jest to żadnym usprawiedliwieniem, bo właśnie ludzie najbardziej widoczni powinni dbać o dawanie przykładów absolutnie wzorowego postepowania.

  • Czy oszustwa w życiu publicznym można rozpatrywać na tej samej płaszczyźnie co oszustwa i nieuczciwości w życiu prywatnym? Jesteśmy bowiem skłonni wybaczać np. politykom ich kłamstwa, tak liczne i oszustwa, że nikt ich nawet nie pamięta, bo codziennie są nowe, żywiąc przekonanie, że brak uczciwości niejako jest wpisany w zawód polityka czy aktywność publiczną. Tak jakby kłamstwo i oszustwo wobec tłumów stanowiło coś innego niż nieuczciwość wobec jednostki.

Nie, nie, nie! To jest właśnie postawienie na głowie wszelkiej etyki. Absolutnie nieskazitelni powinni być właśnie ci, którzy są bez ustanku na widoku. Można by się spodziewać, nawet bez szczególnie idealistycznej, naiwnej wiary, że morale całego społeczeństwa by się zdecydowanie poprawiło, gdyby politycy, ale nie tylko politycy, także inni działacze, uczeni, artyści byli całkowicie i niepodważalnie bez zarzutu. Co innego, że fabrykowanie nieuczciwych zarzutów to także specjalność naszych czasów.

Już była o tym mowa, ale powtarzania takich prawd nigdy zbyt wiele. Nie ma tolerancji dla kłamstwa w polityce! Jest to najgorsze z kłamstw, bo zwykłe kłamstwo prywatne jest przeważnie skierowane do kilku osób, a kłamstwo w polityce nie tylko skierowane jest przeciw całemu społeczeństwu, ale co więcej z góry jest świadomie na to nastawione, by oszukać wszystkich. I to jest działanie przeciwko sobie, bo dzisiaj już większość narodu nie wierzy nikomu z osób na świeczniku, wszyscy uważają, że każdy z nich mówi, co mu wygodnie. I tak jest. Już słynne powiedzenie Gandhiego, że „nic nie jest pewne, dopóki nie zostanie oficjalnie zdementowane”, opiera się na tym właśnie przeświadczeniu, że wszystko, co wypowiedzialne oficjalnie, musi być kłamstwem.

Tymczasem jest wręcz przeciwnie. Każde kłamstwo jest złe, ale wypowiedziane publicznie jest najgorsze. W dodatku nikt nie jest w stanie przewidzieć, jakiego rodzaju szkodliwe czy dramatyczne postępki szarych ludzi mogą być wynikiem takiego publicznego kłamstwa. Przeciętny człowiek powinien wiedzieć, że oficjalnej wypowiedzi zawsze można zaufać. A jednak  na każdym kroku się przekonuje, że jest właśnie odwrotnie, że jeżeli komukolwiek nie wolno ufać, to właśnie politykowi. To jest bardzo niekomfortowa sytuacja dla wszystkich członków społeczeństwa, bo ludzie wolą wierzyć plotkarzom, przekupkom, hochsztaplerom, a nie mogą uwierzyć w oficjalne stanowisko kół tak zwanych miarodajnych, które właśnie takie już od dawna nie są.

  • Oszustwo to też podwójna postawa moralna, a jednak zyskująca akceptację społeczną. Członkowie mafii mieli swój kodeks honorowy, jednak kradli, mordowali na potęgę. Wobec siebie i swoich rodzin byli wierni i uczciwi. Uczciwość z wielką dozą ambiwalencji… To przecież już nie jest uczciwość. Czy można być uczciwym tylko wobec jednej wybranej strony? Jak to jest z tą uczciwością?

Nie, nie, to co Pani teraz poruszyła, to już nie jest uczciwość czy nieuczciwość, nie żadna tam ambiwalencja, tylko klasyczny bandytyzm. W ogóle nie mogę słuchać o tego rodzaju mafijnych porachunkach, dla mnie to wygląda tak samo, jak opowieści o wampirach. Jakby się nic nie zmieniło od wędrówki ludów. Człowiek ucieka od tego i nie chce w to wierzyć, bo przy tak totalnym odrzuceniu wszystkiego, co uczciwe i prostolinijne, naprawdę nie można już żyć.

  • Dopuszczamy kłamstwa i brak uczciwości w drobnych sprawach, pozornie błahych, wówczas brak uczciwości wręcz staje się pożądany. Jak pozostać prawdomównym i uczciwym, kiedy ktoś nas pyta choćby, czy ładnie wygląda? Ma nową fryzurę, ciuch… Powiedzieć uczciwie prawdę?…

W kwestii uczciwości nie ma spraw błahych czy drobnych. Ze wszystkim jest właśnie tak, jak to Kant określił w kwestii kłamstwa. Nie ma takiej sytuacji, w której wolno kłamać, a każde kłamstwo powiększa pulę zła w bycie. Każda nieuczciwość jest taką samą nieuczciwością, nie to nie jest zjawisko stopniowalne. Nieuczciwość jest nieuczciwością i koniec. Jest też pewna niezwykła mądrość żydowska, trafna jak wszystkie żydowskie mądrości, na temat kłamstwa czy raczej półprawdy, czyli tego, co według Pani pytania mogłoby być nieuczciwością w sprawach błahych. Otóż ta mądrość powiada: każda półprawda jest całym kłamstwem. Tak właśnie jest z nieuczciwością, każda pozorna czy niepełna uczciwość czy niby w błahej kwestii jest całkowicie pełną nieuczciwością. Tylko zawsze trzeba wziąć poprawkę na ten fatalny rozziew pomiędzy teorią i praktyką. Mówię jako teoretyk i nie chcę przybierać pozy jakiegoś nieskazitelnego osobnika. Takich niestety nie ma. A nawet gdyby się znalazł taki, co z podniesionym czołem pierwszy by rzucił kamieniem, to i tak wszystkich nie ukamienuje. Co innego, że akurat dla niego byłaby dość komfortowa sytuacja, bo w kogokolwiek by trafił to na pewno by nie chybił.

Natomiast w tej bezradności, kiedy nie wypada powiedzieć w drobnej sprawie przykrej prawdy, to wszystkiemu jest wyłącznie winna ludzka głupota. Nie ma niemalże takich sytuacji w potocznym życiu, żebyśmy byli zmuszeni od razu do powiedzenia niemiłej prawdy. Tylko ludzie zapomnieli języka w gębie. Przecież mowa i retoryka stworzyła wiele eleganckich sposobów wykręcenia się od odpowiedzi. Czy potrzeba od razu kłamstwa? A nie wystarczy ironia? A nie wystarczy żart? Albo zręczna zmiana tematu? To są wszystko znakomite sposoby, by się sympatycznie wykręcić od niewygodnej kwestii. Tylko poziom naszego języka spadł tak nisko, że już niżej nie może. Czy wielu Pani zna ludzi, którzy się potrafią zdobyć na zabawną i efektowną ironię? Osobiście się przyznam, że może ze dwie osoby bym wymienił, ale nie więcej, choć przecież obracam się wciąż wśród intelektualistów. A jednak. Wszystkiemu oczywiście winne nasze kiepskie wykształcenie, złe programy nauczania, brak językowych narzędzi, bo w szkołach, jak widać, nie uczą już nawet podstawowej praktyki codziennej konwersacji. A przecież poprzednie pokolenia obfitowały w mistrzów słowa, zaskakujących elokwencją i esprit. Jeszcze do niedawna opowiadało się o nich anegdoty. Dzisiaj się ich już nie opowiada, bo prawie nikt by nie zrozumiał. Upadek wykształcenia, upadek ogłady robi z Polaków przysłowiowe „gęsi, co swego języka nie mają”, przynajmniej opanowanego w dostatecznym stopniu. Otóż byłoby znakomite wybrnięcie z  sytuacji, o którą Pani pyta: jak pozostać uczciwym. Bardzo prosto: człowieku, zamiast kłamać, rusz głową! Wysil dowcip i wykrztuś coś błyskotliwego. A skoro nie potrafisz, to się wstydź! Zaciśnij zęby i opuść głowę.

  • Uczciwość lub jej brak przypisywany jest też stereotypowo. Niekiedy przed zarzutem braku uczciwości ciężko się obronić. Bo jak udowodnić, że się nie jest wielbłądem? Przecież może być np. uczciwy polityk… Czy cokolwiek zdziała w polityce, to jakby odrębna sprawa…

Też coś! Uczciwy polityk! Toż to oksymoron. I nie ma się co dziwić, skoro od stuleci już się politykom nieuczciwość wręcz zaleca. Tak jak gdyby dla polityków istniała odrębna moralność niż dla zwykłych zjadaczy chleba. Już Hume powiadał (XVIII w.), że gorzej, gdy kłamie zwykły człowiek, bo polityk jest czasem zmuszony do nieuczciwości i jego się inaczej rozlicza. Jak już podkreślałem, jestem wręcz przeciwnego zdania.

  • W jednym z naszych wywiadów powiedział Pan Profesor, że nie ufa fundacjom. Cytuję: „Przyznam, że mam bardzo nieufny stosunek do wszelkiej działalności charytatywnej w zinstytucjonalizowanej postaci. Wiadomo, że te fundacje muszą z zebranych funduszów utrzymywać także samą siebie. A wiemy przecież, że się zdarza, iż utrzymują siebie przede wszystkim, a reszta jest tylko pretekstem”. Przyznam, że ta opinia osobiście mocno mnie zabolała. Sama współpracuję z fundacjami ratującymi zwierzęta i wiem, jak wygląda prawda. Wolontariuszki poświęcają swój prywatny czas na interwencje, wchodzą do zagród brudnych, zapchlonych, do domów, gospodarstw wielskich, w których są opluwane, wyzywane wulgarnie, gdzie grożą im utratą życia, gonią z siekierami. Na interwencje poświęcają swoje popołudnia, weekendy, urlopy, bo każda z tych wolontariuszek przecież normalnie pracuje. Potem prowadzą sprawy sądowe, jeżdżą na rozprawy, to wszystko czas, także pieniądze, bo jeżdżą własnymi samochodami i za własne pieniądze kupują benzynę. Często też przechowują te odebrane zwierzęta u siebie, na swój koszt. Te kobiety, bo to najczęściej właśnie kobiety, często płacą własnym zdrowiem, przeżywają traumy, widoki maltretowanych zwierząt pozostają w ich pamięci, dręczą nocnymi koszmarami. Znam kilka kobiet, które musiały się wycofać z tej działalności i są pod opieką psychiatryczną, nie wytrzymały. Uważam, że to bardzo krzywdzące słowa… Tym bardziej, że państwo pozostawiło lukę w zakresie ochrony praw zwierząt, gdyby nie fundacje, to wiele z tych uratowanych stworzeń dalej byłoby katowane, bo cierpienie zwierząt naprawdę mało kogo obchodzi, a już na pewno nie instytucje państwowe. A przynajmniej w najmniejszym zakresie.

Szanowna Pani, rzeczywiście tak powiedziałem i nie mam zamiaru się a tego wycofywać, ponieważ wyraźnie sformułowałem, że takie sytuacje „zdarzają się”, bo przecież wszyscy wiemy, że się zdarzają. Nie powiedziałem, że nieuczciwie działają wszelkie istniejące fundacje. Tak nie jest i też dobrze o tym wiemy. Jednak istnienie fundacji naciągających naiwnych rzutuje oczywiście również na te fundacje, które, jak Pani opisuje, są więcej niż uczciwe, bo pełne poświęcenia. Wiem i o takich, i nawet takie znam. Ja także współpracowałem i współpracuję z fundacją, którą uważam za odpowiedzialną, ale nie chce o tym mówić, bo pomoc jest tylko wówczas szlachetna i szczera, kiedy jest bezimienna. Ci natomiast, którzy opowiadają o swoich ofiarach na rzecz dobroczynnych fundacji, to nie są dobroczyńcy, tylko krzykacze i reklamiarze. Robią wokół siebie dużo hałasu, za którym ukrywają prawdziwe oblicze.

Natomiast co do fundacji na rzecz zwierząt, o których Pani mówi, to na pewno nie akurat je miałem na myśli. Wiele lat miałem z nimi do czynienia i nigdy ich nie podejrzewałem o działania nieetyczne. Co innego, że nie najlepiej to świadczy o naszym gatunku, że tak wiele robi szumu wokół ratowania zwierząt – co, podkreślam, także uważam za dramatyczny problem społeczny – ale mniej się interesują pomocą sąsiadowi, który potrzebuje najprostszego podania ręki. Znów, podkreślam, nie dotyczy ta wypowiedź wszystkich, ale może Pan także spotkała się z wypowiedziami, że trzeba pomóc biednemu osiołkowi (bo rzeczywiście trzeba!), ale „tym bachorom, które głodują, niech pomaga matka, które na naprodukowała”. Tak, tak. Moim zdaniem bardzo duży procent naszego społeczeństwa tak właśnie sądzi i dzieli się tymi „złotymi myślami” na prawo i lewo.

  • A czy Panu Profesorowi udało się dochować owej przyzwoitości i uczciwie przejść przez życie?… I czy to w ogóle jest możliwe?…

To jest pytanie poniżej pasa, ale odpowiem. Nigdy nie uważałem się za nieskazitelnego i pierwszy bym protestował, gdyby mnie ktokolwiek chciał tak przedstawić. Ale mogę śmiało powiedzieć o sobie, że nigdy nie odmówiłem pomocy potrzebującemu, jeżeli istniała taka możliwość.

  • Jakie rady dałby Pan Profesor na uczciwie życie w tym współczesnym zwariowanym i zagonionym świecie?…

Zacznijmy od tego, że dzisiaj nikt nie chce rad słuchać. Każdy sam chce doradzać innym, a na cudzą radę zawsze odpowie: pilnuj siebie. I to jest właśnie dobra rada. Pilnuj siebie! Ja mogę śmiało powiedzieć, że pilnuję siebie i to także zalecam innym. Zamiast pouczać innych, pilnuj siebie. Gdyby każdy pilnował siebie, naprawdę rzetelnie, to nie byłyby potrzebne żadne rady ani żadne napomnienia czy kary, a wszelkie instytucje porządkowe miałyby co najmniej o połowę mniej roboty.

Dziękuję za rozmowę.

Pytania zadawała Paulina M. Wiśniewska

Fot. Adam Gut

2015-10-10_KL_04a_16-01c_r_wb 30x20cm

Oblicza Dextera. Dyskusja nad sprawstwem, winą i karą – zapowiedź wydawnicza

Niebawem nastąpi reaktywacja Dextera, popularnego bohatera serialu kryminalnego pod tym samym tytułem z platformy Showtime. Po ośmiu latach przerwy producenci zdecydowali się na kontynuację serii, a właściwie dokręcenie 10-odcinkowego nowego zakończenia, ponieważ to ostatnie nie przypadło do serca fanom. Dexter, sympatyczny technik kryminalistyczny policji w Miami, a nocami seryjny zabójca innych zabójców, fascynuje nie tylko telewidzów, ale i naukowców. Jesienią Uniwersytet SWPS organizuje sesję naukową poświęconą temu bohaterowi i jego czynom w kontekście kryminalistycznym i społecznym. Nasze Wydawnictwo ma zaszczyt wydać publikację, będącą efektem naukowych dociekań zrealizowanych z inspiracji Dextera. 

Tytuł przygotowywanej publikacji brzmi: Oblicza Dextera. Dyskusja nad sprawstwem, winą i karą, książka ukaże się pod redakcją naukową dr J. Stojer-Polańskiej oraz dr P. M. Wiśniewskiej w serii „Przypadki kryminalne”.

Czego można się spodziewać w tej publikacji? Ujęcie fenomenu Dextera badane jest z różnych naukowych perspektyw, analizie poddane zostały aspekty prawne, społeczne, psychologiczne i kryminalistyczne.

- Przygotowywana jest interdyscyplinarna publikacja dotycząca  zagadnień związanych z przestępczością: zawiera teksty kryminologiczne dotyczące pytań, kim jest sprawca i co wpływa na przypisanie mu statusu przestępcy,  zawiera także analizy case study dotyczące spraw zaginięć i możliwości kryminalistyczne związane z wykryciem sprawcy, a także prace z zakresu ciemnej liczby przestępstw – podsumowuje dr Joanna Stojer-Polańska, red. nauk. publikacji.

Książka ukaże się na przełomie września i października 2021 roku, zostanie zaprezentowana podczas konferencji na Uniwersytecie SWPS https://www.swps.pl/nauka-i-badania/konferencje/23612-ciemna-liczba-przestepstw-oblicza-dextera-czyli-dyskusja-nad-sprawstwem-wina-i-kara

Spis treści

Wprowadzenie

Rzecz o przemianie Dextera, psychopaty, w człowieka, Paulina M. Wiśniewska

I KIM JEST PRZESTĘPCA? UJĘCIE KRYMINALISTYCZNE, KRYMINOLOGICZNE, PRAWNOKARNE I SPOŁECZNE

  1. Czy „złe dzieciństwo” czyni sprawcę mniej winnym? Czy „dobre uczynki” sprawcy po zbrodni zmniejszają jej skutki? Analiza winy i kary na podstawie przypadków opiniowania sądowo-psychologicznego, Ewa Wach
  2. Kuratelą sądową w multirecydywę. Studium indywidualnego przypadku, Rafał Skręt
  3. Czy psychopatia ma swoją jasną stronę? Krzysztof Nowakowski
  4. Piękny i bestia – różne oblicza przestępcy, Grażyna Manjura-Niśkiewicz
  5. Zanim się ujawni: o biologicznych predyspozycjach do zachowań przestępczych, Wojciech Glac
  6. Czyny zabronione popełnione przez nieletnich sprawców a wina, Olga Kocaj

II POSZUKIWANIA ZAGINIONYCH OSÓB

  1. Tylko nie samobójstwo. Dlaczego tak trudno uwierzyć, że śmierć nie była zagadkowa? Aneta Bańkowska
  2. Podążanie oczami podejrzanego, podążanie oczami zaginionego w działaniach GSP RP, Maciej Rokus
  3. Zaginął „Prawdziwy Anioł”, Marcin Szewczak
  4. Dziennikarstwo śledcze a niewyjaśnione zbrodnie sprzed lat, Dawid Serafin

III CIEMNA LICZBA PRZESTĘPSTW – POZYCJA SPRAWCY I OFIARY

  1. Fałszywe oskarżenia o wykorzystanie seksualne jako jedna z form krzywdzenia dziecka. Analiza spraw kierowanych do Instytutu Ekspertyz Sądowych oraz opis przypadku, Małgorzata Wojciechowska
  2. Nieletni w procesie karnym  – podejrzany/oskarżony czy także osoba wymagająca szczególnego traktowania z uwagi na wiek, Agnieszka Haś, Tomasz Rajtar,
  3. „Powołani by pomagać – trudności związane z psychologicznym opiniowaniem w sprawach dotyczących osób wykonujących zawody zaufania publicznego”, Tomasz Rajtar, Agnieszka Haś, Ewa Wach
  4. Ślady na duszy, Hanna Cichocka

Zamiast zakończenia – Zaklinanie rzeczywistości przez prawników. Perspektywa krakowskiego Archiwum X, B. Michalec, D. Piniewska-Róg, J. Stojer-Polańska

Ilustracje do tej pozycji przygotował artysta grafik, emerytowany rysownik policyjny, Dariusz Piekarski.

Oto roboczy projekt okładki:

Eksperymenty na zwierzętach w projektowaniu graficznym

Trwają prace nad okładką do książki o badaniach i eksperymentach na zwierzętach laboratoryjnych. Książka powstaje pod naukową redakcja oraz z inspiracji prof. Elżbiety Krajewskiej-Kułak z Uniwersytetu Medycznego w Białymstoku. To niełatwy temat, stąd znalezienie adekwatnego pomysłu graficznego stanowi spore wyzwanie dla zespołu naszego Wydawnictwa.

Spis treści /pobierz/: SPIS TRESCI

Oto nasze projekty robocze:

Pani prof. E. Krajewska-Kułak zarządziła głosowanie zespołu Autorów nad projektami i wygrał projekt nr 14. Kolejny krok to opracowanie wariantu tej wybranej koncepcji graficznej. Oto nasze pomysły, stanowiące kolejny etap prac:

Wybrane propozycje:

Zapowiedź wydawnicza – książka o eksperymentach i badaniach na zwierzętach

Temat pomijany, choć boleśnie aktualny i dotyczący miliardów zwierząt na całym świecie – zwierząt laboratoryjnych, testowanych, badanych, bez szans na normalne, swoje przyrodzone zwierzęce życie. My ludzie, mamy szczepionki, leki, zabiegi chirurgiczne, stomatologiczne czy kosmetyki dzięki cierpieniu zwierząt. Moralne?… Dobre?… Niezbędne?…

Ten trudny temat podjął zespół pod kierunkiem prof. Elżbiety Krajewskiej Kułak z Uniwersytetu Medycznego w Białymstoku. Pozycja niebawem będzie dostępna na księgarskim rynku.

Ludzie podzielili się na rasy, religie, kultury i uważają,  że ich powinnością jest dbanie o swoich.

Tymczasem to wcale nie jest ważne. Wiesz, piesku, najważniejsze jest współczucie.

Ten rodzaj współodczuwania, który pozwala poczuć ból cierpiącego. Wy, zwierzęta, znacie to  doskonale. To od was powinniśmy się uczyć, ale zamiast tego zadajemy wam ból.

Dorota Sumińska, Świat według Psa https://lubimyczytac.pl/cytaty/

„Badania na zwierzętach  wykonywane były już starożytności umożliwiając poznanie anatomii i fizjologii oraz opracowanie skutecznych metod leczenia chorób. Interesowali się nimi  Arystoteles,  Erasistratos z Keos i Galen, którego nawet ochrzczono mianem ojca badań nad zwierzętami. Niestety, zwierzęta używane do eksperymentów traktowano przedmiotowo i często nikt nie przejmował się zadawanym im bólem.  Pod koniec XVIII i na początku XIX wieku coraz częściej były testowane na zwierzęcych organizmach nowe leki i nowe teorie medyczne. Szacuje się, że w XX wieku, kiedy to doszło do dynamicznego rozwoju przemysłu farmaceutycznego i kosmetycznego, ponad milion zwierząt padło ofiarami testów różnych nowoodkrytych substancji. W okresie II Wojny Światowej zwierzęta wykorzystano także w celach wojskowych (np. psy obkładano bombami z nietypowym zapalnikiem licząc, że wczołgają się pod czołg wroga, gołębie wykorzystywano do lokalizowania terenów skażonymi trującymi substancjami, świnie i naczelne wykorzystywano w celu sprawdzenia działania nowych substancji bojowych lub materiałów wybuchowych).  Dopiero w roku 1959 dwóch brytyjskich zoologów – William Russell  i Rex Burch, ogłosiło zasadę 3R -  Replacement (zastąpienie), Reduction (ograniczenie) i Refinement (udoskonalenie), która  ogranicza cierpienie i same testy na zwierzętach, ale nadal ich nie zakazuje. W Polsce i innych krajach Unii Europejskiej obowiązuję całkowity zakaz testowania kosmetyków na zwierzętach. Nadal można jednak prowadzić testy, których celem jest  poprawa hodowli, zapobieganie chorobom u zwierząt/roślin oraz ochrona środowiska naturalnego. Niestety, w innych częściach świata, w dalszym ciągu firmy farmaceutyczne, prowadzące sprzedaż na skalę światową, wykonują testy swoich kosmetyków na zwierzętach, tyle tylko, że w ośrodkach pozaeuropejskich.

Czy mamy prawo wykorzystywać zwierzęta w eksperymentach? Czy w jakiejkolwiek ustawie są wzmianki o tym, że takie badanie jest wymagane, aby produkt mógł wejść do obiegu na rynek (chyba że to lek lub chemikalia)? Czy są  sprecyzowane metody, jakimi dany środek ma zostać przebadany, aby mógł się znaleźć w sprzedaży? Co tak naprawdę daje ludzkości jakikolwiek test na zwierzęciu? Jaka jest świadomość społeczna na temat tego, co się robi ze zwierzętami – nie tylko w laboratoriach, ale też np. w hodowlach i rzeźniach? Czy Zwierzęta mają Duszę i Samoświadomość? Jakie relacje łączyły i łączą ludzi ze zwierzętami? Czy zwierzęta mają jakieś prawa? Czy ktoś o te prawa walczy?

Jako redaktorzy książki mamy nadzieję, że na te i inne pytania znajdziecie odpowiedź w naszej publikacji, bowiem jak już twierdził Konfuncjusz- „Człowiek, który zadaje pytanie, jest głupcem przez minutę. Człowiek, który nie zadaje pytań, jest głupcem przez całe życie.”
Chcielibyśmy także podziękować wszystkim autorom oraz Wydawnictwu Silva Rerum, za pracę non profit przy powstawaniu tej pozycji, ponieważ  10% wszystkich zysków ze sprzedaży zostanie przekazane na cele statutowe   Stowarzyszenia Pro Salute sprawującego na co dzień opiekę nad dziećmi z dystrofią mięśniową Duchenne’a (DMD).

Zachęcamy więc gorąco do zakupu i lektury książki – kupując ją nie tylko stajesz się jej posiadaczem, ale również wspierasz terapię i rehabilitację dzieci z DMD”.

Prof. dr hab. n. med. Elżbieta Krajewska-Kułak

Dr n. o zdr. Andrzej Guzowski

Dr hab. Jacek Breczko

Spis treści – pobierz – SPIS TREŚCI

Na zdjęciu: jeden z projektów okładki, prace nad finalną wersją okładki są w toku.

Prof. K. Wolny-Zmorzyński: „Tajemnica pisarskiego sukcesu? To tajemnica tajemnicy…”

Rozmowa z prof. Kazimierzem Wolnym-Zmorzyńskim, medioznawcą, literaturoznawcą, pisarzem. 

  • Jest Pan Profesor nie tylko teoretykiem literatury, znawcą słowa i gatunków literackich oraz dziennikarskich, ale też sam pisze. Jak Pan Profesor kiedyś wymierzył – to około dwóch metrów autorskich książek. Nie tylko naukowych, ale także powieści. I właśnie o to chciałam Pana Profesora dziś pognębić. Bo prawda jest taka, że teraz sporo ludzi pisze, ktoś nawet złośliwie, ale nieco prawdziwie stwierdził, że teraz więcej osób pisze niż czyta. Czy żeby dobrze pisać, trzeba dużo czytać? Czy wcale niekoniecznie?

A może tak było zawsze, tylko nikt tak tego nie nagłaśniał jak obecnie, że więcej osób pisze niż czyta? A jeszcze, gdy obecnie każdy może sam wydać, własnym sumptem, swoje utwory to już problemu nie ma. Dzisiaj każdy, kto opublikował większy lub mniejszy, lepszy czy gorszy utwór w formie książkowej lub w prasie, nie mówiąc o internecie, uważa się za pisarza, poetę. I niech tak w świadomości danej osoby takie przekonanie zostanie, gdy jest jej łatwiej z tym żyć, gdy to jej pomaga. A poza tym nigdy nie wiadomo, co się czytelnikom spodoba i co będzie bestsellerem, czy utwór wydany przez autora za własne pieniądze, czy sfinansowany przez wydawnictwo. Jeśli chodzi o czytanie i pisanie. Należę do tych ludzi, którzy są nawet przekonani, że aby dobrze pisać, trzeba dużo czytać. Jednak, czy tak jest, czy ta teoria ma uzasadnienie w praktyce? Niedawno zwątpiłem w tę teorię. Prowadzę ze studentami zajęcia warsztatowe z gatunków dziennikarskich. Studenci piszą teksty w danym gatunku, potem je odczytują na głos przy swoich kolegach, ja z kolei wskazuję na zalety i wady ich tekstów. Jeden z moich studentów pisał znakomicie, rzeczowo, poprawnie, bezbłędnie. Postawiłem go wszystkim innym za wzór i na koniec zajęć mówię do niego z pełnym przekonaniem: „Pan bardzo dobrze pisze, bo pan dużo czyta”, a ten student na to bez skrępowania: „Nie, wcale nie czytam i nawet czytać nie lubię. Piszę, bo mam taką potrzebę, a jak mam już coś przeczytać, to tylko we fragmentach, to co potrzebne”. Zaniemówiłem, popatrzyłem na niego ze zdziwieniem i co mogłem powiedzieć? Tylko to, że mnie bardzo zaskoczył. Zwątpiłem zatem w tę teorię o konieczności czytania. A jeśli chodzi o półkę z książkami mojego autorstwa i pod moją redakcją, faktycznie książki zajmują prawie dwa metry. Wymierzyć nie jest trudno, wystarczy spojrzeć na półki. To plon mojej pracy równych trzydziestu lat, bo pierwszą książkę opublikowałem, o matko, faktycznie równo trzydzieści lat temu, w 1991 roku. Autorskich książek naukowych mam 23, pod redakcją blisko 50, a w nich spore rozdziały, są też powieści. Jest ich 7, jeden tom miniatur i bajki dla dzieci. Wychodzi, że pisałem średnio ponad jedną autorską książkę, z małym procentem, na rok, nie licząc tych wydanych według mojego pomysłu i pod moją redakcją. Nieźle.

  • Jakie pozycje poleciłby Pan Profesor dla pisarzy początkujących? Na czym się wzorować, z czego czerpać inspiracje?

To zależy, kto jaki gatunek literacki czy dziennikarski chce uprawiać. Każdy sam musi sobie odpowiedzieć na pytanie, w jakim gatunku czuje się najlepiej, co go interesuje i co światu ma do powiedzenia, na co chce zwrócić uwagę i w jakiej formie o tym opowiedzieć, w czym się chce realizować, czy jakie chce pisać utwory, czy realistyczne, fantastyczne, fantasy, oniryczne, non-fiction czy dziś „nie wiadomo, jakie”, czyli postmodernistyczne o rozchwianej kompozycji, tematyce zabałaganionej. Gdy każdy zainteresowany sobie odpowie na te pytania, wtedy ma szukać mistrzów, podpatrywać, jak oni pisali i piszą, jak ujmowali i ujmują rzeczywistość czy jak prezentowali, albo prezentują problemy. Hemingway mówił, że początkujący pisarz musi mieć swojego mistrza, powinien przeczytać wszystko, co właśnie mistrz napisał, powinien stosować nawet tę samą technikę pisania i wtedy nawet mistrza prześcignie, gdy napisze o czymś, czego ten mistrz nie napisał.

  • Na co taki pisarz-amator ma zwrócić przede wszystkim uwagę?

Myślę, że na technikę pisania, klarowność przekazu, gładkość wypowiedzi, jej płynność, by odbiorca nie miał wrażenia, gdy czyta dany tekst, że idzie po ściernisku, potyka się o korzenie, wpada do wykrotów. Hemingway mówił, że pisanie to jazda bez wstrząsów na nartach po śniegu, pod którym kryje się pełno kamieni. Te kamienie to praca pisarza, ale czytelnik nie może ich czuć. Musi sunąć po gładkim śniegu, lekko i harmonijnie. Pisarz musi zwrócić uwagę także na to, co ma sam do powiedzenia. A najważniejsze ma być sobą. Henryk Sienkiewicz dał radę młodym adeptom pisania, a ja ją powtarzam: „Tylko nie wpadaj w żaden styl, nie pisz po literacku. Mała rzecz! Rozumiem to dobrze, że im pisarz znakomitszy, tym mniej pisze po literacku”. Chodzi o to, by ten język nie był napuszony, ma być naturalny.

  • Pisarz powinien być osobą analityczną i spostrzegawczą, mieć zmysł do szczegółów. Znana jest taka anegdota o Bolesławie Prusie, który wybrał się na targ ze znajomymi i założyli się, który z nich zapamięta więcej szczegółów. Prus wygrał i okazał się absolutnie bezkonkurencyjny, pozostali panowie nie zdołali zaobserwować nawet połowy detali, które wyłapał Prus. Obserwowanie rzeczywistości, to pisarska podstawa?

W pewnym sensie tak, ale to o czym Pani mówi dotyczy przede wszystkim dziennikarskiej spostrzegawczości, pisarskiej podobnie, ale nie w takim samym stopniu, bo wszystko zależy od tego, o czym się pisze i jaka jest tematyka utworu. To, że Prus widział więcej niż inni, zawdzięczał swojej postawie, po prostu skromności. Prus, gdy zbierał materiał do reportażu, nie był postacią najważniejszą. Osoba skromna, niewynosząca się ponad innych – widzi więcej i czuje więcej, myśli podobnie jak ludzie, z którymi się spotyka, wczuwa się w ich problemy, obserwuje środowisko ich oczami, nie myśli o sobie. Dobry reporter czy dobry pisarz, gdy zbiera materiał, by zrealizować swój pomysł na powieść czy reportaż, ma zapomnieć o tym, że jest lepszy od swojego rozmówcy, ma zniżyć się do poziomu osoby, o której chce napisać, nawet wtedy gdy naprawdę jest od niej mądrzejszy. Wtedy więcej osiągnie. Idealnie tu pasuje zasada stosowana przez apostoła Pawła, który w jednym z listów do Koryntian mówił, że „nie zależąc od nikogo, stałem się niewolnikiem wszystkich, aby tym liczniejsi byli ci, których pozyskam. Dla słabych stałem się jak słaby, by pozyskać słabych. Stałem się wszystkim dla wszystkich, żeby w ogóle ocalić przynajmniej niektórych. Wszystko zaś czynię dla Ewangelii, by mieć w niej swój udział”. Tak samo pisarz musi upodobnić się do ludzi, o których pisze, by osiągnąć zamierzony cel.

  • Przyjmuje się, że przepis na dobrą książkę to zestaw trzech elementów – akcja, bohaterowie, dialogi. To wszystko musi być wyraziste i pasować do siebie wzajemnie. Gdyby zredagować przepis na dobrą powieść tak jak recepturę kulinarną, to jakby ona brzmiała?

Ta, którą Pani podała jest bardzo dobra i się sprawdza tylko w ten schemat trzeba włożyć treść, przesłanie, plastyczne postaci, dialogi. Dialogi są bardzo ważne. One przesuwają akcję do przodu, z nich musi coś wynikać. Błędem jest stosowanie „pustych dialogów” w stylu: „Co słychać? Dziękuję! Co poza tym? Aby naprzód!”. Chyba, że trzeba pokazać, że bohaterowie nie mają sobie nic do powiedzenia, są względem siebie chłodni. Taki dialog, niby bez sensu, też oddaje prawdę o relacjach tych postaci. Poza tym autor ma opowiadać z przekonaniem, z pasją o miejscach, w których żyją bohaterowie, nawet ci fikcyjni. Najważniejsze jest mieć coś do powiedzenia. Oriana Fallaci radziła, aby przed przystąpieniem do pisania powieści ułożyć konspekt, ułożyć konstrukcję całości, trzymać się jej, niekoniecznie sztywno. To dyscyplinuje, pomaga harmonijnie połączyć różne historie, odmiennie niż pisząc poezję. Uważała, że poezja jest krzykiem nadawcy, a proza jest właśnie dyscypliną, nie ma w niej improwizacji, ją się konstruuje, nie jest syntetyczna jak poezja. Proza składa się z tysiąca słów, wśród których można się pogubić. Oriana Fallaci przestrzegała siedmiu przykazań pisarstwa: pierwsze – dużo czytać, by zobaczyć, jak piszą inni, drugie – nie nudzić, trzecie – mieć odwagę niemówienia od razu o wszystkim, czwarte – mieć odwagę wyrzucić z tekstu to, co się napisało wcześniej, bo nie wszystko jest złotem, piąte – dopracowywać te fragmenty, na których zależy autorowi, szóste – nie czekać na natchnienie, tylko być zdyscyplinowanym, bo pisanie jest aktem woli, wymagającym ogromnego poświęcenia, sporego wysiłku, siódme – nie pozwolić, by ogarnął piszącego lęk, że to, co się napisało jest nic nie warte. Wierzyć w siebie i w to, co się robi. Jeśli chodzi o tworzenie bohatera. Nie wolno zrobić z niego arcybohatera, nadczłowieka, bo tacy bohaterowie nie budzą sympatii.

  • Podstawowym rozstrzygnięciem jest też kwestia narracji – pierwszo- czy trzecioosobowa? Narrator wszechwiedzący czy też usytuowany w świecie przedstawionym? To ważne decyzje, które rzutować będą na konstrukcję fabularną utworu.

Wszystko zależy od tego, jaką pozycję przyjmie autor i co chce wyrazić. Pisanie w pierwszej osobie wydaje się proste, bo opowiadamy z jednego punktu widzenia, ale trzeba opowiadać tak, by zaciekawiać odbiorcę, pobudzić jego wyobraźnię, by zżył się on z historią, którą przedstawiamy. To nie jest, wbrew pozorom, łatwe. Sztuką jest nie zanudzić narracją pierwszoosobową czytelnika. Zanudzenie go jest brakiem dla niego szacunku, a jeszcze gdy opowieść ciągnie się bez akapitów, bez dialogów, to katastrofa. Pisanie w trzeciej osobie natomiast pozwala na pokazywanie problemu z wielu punktów widzenia, a jeszcze jak narrator jest wszechwiedzący, wtedy zachowuje się jak Bóg, który nie tylko jest wszechwiedzący, ale wszechmogący, bo przerzuca bohaterów z miejsca na miejsce, prowadzi kilka wątków równolegle, zawiesza akcję w najciekawszym momencie, wraca zgrabnie do przeszłości bohaterów, pokazuje bohatera w takich sytuacjach, w jakich pewno narrator pierwszoosobowy by go nie pokazał, ponieważ nie ma takich uprawnień.

  • A co z bohaterem głównym? Jakie cechy są tymi, które mogą zapewnić pisarski sukces? Kim powinien być bohater i jak się zachowywać w powieści?

Tworzony przez pisarza bohater musi się czymś wyróżniać. Wyglądem, zachowaniem, językiem, którym się posługuje, jakich używa indywidualnych zwrotów. Te jego ciekawie sformułowane wypowiedzi czytelnicy lubią i często rozpowszechniają. Powołując bohatera do życia pisarz musi zwrócić uwagę na jego charakter, czy jest silny, czy słaby, czy potrafi, np. gasić zmysłowe namiętności czy raczej je rozbudza. Trzeba pokazać jego relacje z ludźmi bliskimi i obcymi, koniecznie trzeba pokazać jego historię, przeszłość sprzed czasu narracji, najlepiej w jakichś krótkich, konkretnych sytuacjach. Jak powiedziałem wcześniej, nie może być to ktoś ugrzeczniony, taki arcybohater, najlepszy, bez wad, nudny. To musi być ktoś interesujący, barwny. Najciekawszymi postaciami są te, które autor powołał do życia na postawie obserwacji ludzi, z którymi miał do czynienia i go te osoby zachwyciły albo nawet wywoływały obrzydzenie. Sztuka polega na tym, by oddać umiejętnie obraz postaci w powieści. To musi być ktoś, kto, gdy się pojawia, przyciąga uwagę i od razu czytelnik, dzięki wczuwaniu się w prezentowaną postać myśli jak ona, cieszy się z nią lub przeżywa z nią jej historie, dramaty, klęski lub sukcesy.

  • Czy miejsce akcji ma znaczenie, czy powinno być bliskie światu znanemu autorowi?

Autor, gdy opisuje dane miejsca, powinien o nich coś wiedzieć, znać ich klimat, drobne szczegóły z nimi związane, co dodaje kolorytu, ale i oddaje prawdę o rzeczywistości i bohaterze. Poza tym miejsce akcji dookreśla bohatera, mówi pośrednio o nim samymi.

  • Bohaterowie, miejsce akcji, wydarzenia, to wszystko powinno być znane autorowi, bo zakłada się, że pisanie o tym, na czym się ktoś zna jest lepsze niż sięganie do abstrakcji. Ale przykład Stanisława Lema temu zaprzecza. Podobnie – pamiętam wywiad ze Stevem Spielbergiem, który po premierze filmu „Kolor purpury”, którego akcja toczy się w afroamerykańskiej społeczności, spotkał się z zarzutem, że zrobił film nie znając uwarunkowań funkcjonowania afroamerykańskiej społeczności, jest „biały”, więc nie ma prawa robić filmu o „czarnych”. Zarzuty te padły ze strony afroamerykańskich dziennikarzy i krytyków filmowych. A S. Spielberg na to miał się zdziwić i rzec, że jak zrobił film o kosmitach „ET”, to jakoś nikogo to nie bulwersowało. Czy więc trzeba pisać o świecie sobie znanym czy lepiej od niego uciec?

Rzeczywistość przedstawiona przez autora w utworze literackim może się wydawać odbiorcy abstrakcyjna. Jednak zawsze w świadomości autora, o czym czytelnik nie musi wiedzieć, jest w jego przekonaniu prawdziwa albo prawdopodobna, bo to jego świat, przez niego stworzony, w który on wierzy, widzi go oczami swojej wyobraźni. Przecież powieści Lema to fantastyka, ale problemy poruszane w tych powieściach i ich bohaterowie są nam bliskie, a że rzecz dzieje się w kosmosie? No, dziś to rzeczywistość, jeszcze do niedawna sience-fiction. Ale obojętnie, czy sience-fiction, czy nie, pokazana lub opisana historia ma wciągać, odbiorca ma ją czuć, jak i bohaterów, bo mają być oni oddani z uczuciem, jak właśnie u Spielberga. O ile dobrze pamiętam E.T był postacią, mimo że z zaświatów, nam jednak bliską. Odbiorca ją czuje i darzy sympatią. Gdy film się kończy, żal jest się z nią rozstawać. Tak samo powinno być z postaciami literackimi, mają być częścią nas, odbiorców, podobnie jak są częścią autora, gdy je powołuje do życia. Wtedy sukces murowany, bo czytelnicy wierzą, że ktoś taki naprawdę istnieje. Mistrzami tworzeniu wielkich postaci literackich, prawie prawdopodobnych byli m.in. Prus, Sienkiewicz, Żeromski, czy Milne. Powiem więcej, ich bohaterowie żyją do dzisiaj, są długowieczni, a ich nazwiskami nazywa się ulice, np. w Lublinie czy innych miastach ul. Wokulskiego, ulica Kmicica, ul. Judyma, ul. Kubusia Puchatka.

  • W jaki sposób konstruować oś fabularną, by osiągnąć pisarski sukces? Ze szkoły wiadomo, że musi być wstęp, rozwinięcie, zakończenie, ale tak w większych szczegółach, w czym tkwi tajemnica sukcesu?

Najważniejsze umieć interesująco opowiedzieć daną historię. Dla mnie jest ważna klarowność przekazu, by odbiorca wiedział, co z czego wynika. Ciąg fabularny może być zakłócony w chwili odbioru, ale w pewnym momencie musi się zazębiać z główną historią. Jeśli chodzi o tajemnicę sukcesu? To tajemnica tajemnicy… Już kiedyś mówiłem podczas naszej rozmowy, że dużo zależy od szczęścia, też od promocji książki, od tego jaki nakład finansowy się na tę promocję przeznaczy. Wiemy też jednak, że finanse to nie wszystko. To, że o książce głośno w danej chwili, nie znaczy, że autor odniósł sukces. Po chwili ludzie o niej zapomną. Za to dobra, interesująco przedstawiona fabuła, zapisana ciekawym stylem obroni się sama, tylko że autor może już nie doczekać sukcesu swych dzieł. Sporo mieliśmy przecież takich przypadków w literaturze. A co to znaczy dobrze przedstawiona fabuła? Ciekawie opowiedziane, z licznymi zawirowaniami, losy postaci, oczywiście dobrze zestawione, dopasowane do siebie fakty, które wynikają jedne z drugich, bo tym samym łatwiej trafiają do wyobraźni odbiorcy, uwypuklone bliskie relacje między bohaterami, pokazana łącząca ich nić porozumienia lub wrogość. To jest ten klej, który spaja odbiorcę z tekstem.

  • Czasem warto przełamać nawyki, postąpić wbrew zasadom, by osiągnąć sukces. Tu nasuwają mi się rozliczne przykłady literackie czy filmowe, kiedy z fabułą autor postąpił absolutnie wbrew zasadom sztuki i to był strzał w dziesiątkę. Choćby J. Joyce, który włączył technikę strumienia świadomości, wcześniej nieznaną i początkowo nieakceptowaną. A jednak, teraz bardzo popularną wśród pisarzy, którzy wcale nie musieli słyszeć o „Ulissesie” czy „W poszukiwaniu straconego czasu” M. Prousta, które też stało się wielkim przebojem literackim. W serialu „Columbo” widz wie, kto zabił od pierwszych minut filmu, a główny bohater, porucznik rozwiązujący zagadkę kryminalną, wkracza dopiero w drugim kwadransie filmu. To absolutnie wbrew zasadom konstrukcji fabuły kryminalnej, gdzie widz czy czytelnik rozwiązywał zagadkę razem z policjantem czy detektywem, głównym bohaterem. Podobnie zaskoczyła wszystkich Agata Christie, która mordercą uczyniła narratora.

Trzeba eksperymentować. To jest konieczne. Podziwiam te osoby, które z zachwytem czytają „Ulissesa” Joyce`a. Przyznaję, że to arcydzieło, ale wytrzymać mi przy nim było ciężko i nie dokończyłem. Czytając „Ulissesa” rozumiem co znaczy czytać powieść we fragmentach, najlepiej tam, gdzie się ją przypadkiem otworzy. To chyba sposób na czytanie Joyce`a. Osobiście doszukuję się w „Ulissesie” czystego reportażu psychologicznego, bo nikt tak prawdziwie nie oddał wnętrza postaci jak Joyce. To prawda o myślach człowieka, to co ma w głowie i jak poukładane, a raczej nie poukładane. Tak na marginesie to ja we wszystkim widzę reportaż, nawet w średniowiecznej „Pieśni o zabiciu Jędrzeja Tęczyńskiego”. W utworach realistycznych, stawianych za wzór literatury oddający prawdę o tym, o czym myślą bohaterowie, nie ma za grosz prawdziwych ujęć, bo jaka to prawda o tym, co myśli bohater, gdy myśli jego są tak uporządkowane, „uczesane”, że aż nieprawdziwie. Joyce`owi idealnie udało oddać prawdę o tym, co każdy ma w głowie. I tu mu honor oddaję. Ten eksperyment wyszedł mu na korzyść dla nas wszystkich. Jeśli chodzi o Prousta „W poszukiwaniu straconego czasu” to majstersztyk kompozycyjny. Wszystkie wydarzenia podporządkowane są zakończeniu i przemianie bohatera w pisarza, ale za taką literaturą, przyznaję się bez wstydu, nie przepadam. Jeśli chodzi o konstrukcję kryminału filmowego „Colombo” to znakomite rozwiązanie, imponujący sposób prowadzenia narracji oczami inspektora i podziw dla jego intuicji, w którą wczuwa się także odbiorca. Jeśli chodzi o Agatę Christie i jej odejście w prowadzeniu narracji i stosowaniu wątków od utartych kanonów literatury kryminalnej, co było powodem, jak dobrze pamiętam, wykluczenia jej z klubu zrzeszającego autorów powieści detektywistycznych, było błędem nie jej, a tych, co tak w sprawie pisarki postanowili. Dali wyraz swojej ignorancji i zamknięciu na wszelkie eksperymenty. To powinno być przestrogą dla wszystkich, którzy wydają wyroki i eksperymentów się boją, są wierni do przesady tradycji. „Trzeba z żywymi naprzód iść, po życie sięgać nowe, a nie w uwiędłych laurów liść z uporem stroić głowę”.

  • Język powieściowy to kolejna ciężka sprawa. Szkoła nie uczy dobrego pisania, choćby tylko poprawnego – też nie. Wiem coś o tym, niestety… Ortografia, interpunkcja, stylistyka, to nasze polskie pięty achillesowe. Zresztą teraz nikt się nie wstydzi błędów, bo mało kto je dostrzega. Internet wręcz wymaga błędów, by podnieść wiarygodność postów. Dominują wulgaryzmy. Przecież na przełamaniu stereotypu języka poprawnego wyrosła Dorota Masłowska. Sukces „Psów” to też soczysty, wulgarny język. Wprawdzie nasza noblistka pisze poprawną piękną, ale zarazem prostą, polszczyzną, osiągnęła sukces… Więc jak pisać, by było dobrze?

W pewnym sensie sama Pani odpowiedziała na to pytanie. Myślę, że tak należy pisać jak właśnie pisze noblistka. Popisywanie się wulgaryzmami jest najzwyklejszym, nie bójmy się tego słowa, chamstwem. Rozumiem, że trzeba czasami użyć wulgaryzmów, ale bez przesady. Przecież, gdy Marek Nowakowski opisywał warszawską ulicę, różne meliny, to nie przesadzał z wulgaryzmami. Niestety dzisiaj wulgaryzmy przeniknęły do sztuki. Sztuka pokazuje, jacy jesteśmy. To nasz obraz, odbijamy się w sztuce jak w lustrze. Wulgaryzmy to dzisiaj nasz język codzienny. Niedawno przypadkiem słyszałem rozmowę młodych mam, które spotkały się w sklepie i rozmawiając ze sobą na mało istotne, wcale nie nerwowe tematy, każde zdanie zdobiły przekleństwami, a przysłuchiwały się tej rozmowie ich małe dzieci. Ktoś może powiedzieć – takie życie. No tak. Takie życie i taka literatura, film. Sztuka to idealnie oddaje jeden do jednego. Udawać, że tego nie ma, byłoby nieuczciwe, ale znowu promować taki język też nie jest na miejscu. Sam nie wiem, niech każdy wybierze, co mu odpowiada. W końcu możliwości jest dzisiaj sporo i wybór ogromny.

  • W zakresie gatunku – powieść z fikcyjnymi bohaterami i fabułą, oparta na biografii, może tak bardzo teraz popularny kryminał? Kryminały lokalne, umieszczone w miejscowym kolorycie, z historią w tle, ten schemat pozwolił osiągnąć sukces naszemu poznańskiemu psiarzowi Ryszardowi Ćwierlejowi czy Remigiuszowi Mrozowi. Lubimy kryminały, więc to może dobre na początek?

Akurat na ten temat nic nie mogę powiedzieć, bo za powieściami o tematyce kryminalnej nie przepadam i ich po prostu nie lubię. Inaczej z amerykańskimi czy niemieckimi kryminałami filmowymi, dobrze zrobionymi, gdzie każdy szczegół jest dopracowany, a fabuła trzyma w napięciu. Polskim twórcom kryminałów daleko do amerykańskich. Próbuję oglądać nasze rodzime, ale za każdym razem rezygnuję z takiej napuszonej rozrywki, źle zrobionych filmów. Amerykańskie i niemieckie mnie bawią i lubię je oglądać.

  • Podsumujmy – jakie są zatem najważniejsze wskazówki dla początkujących pisarzy?

Myślę, że te, które przywołałem wcześniej za Orianą Fallaci.

  • A jakimi zasadami psiarskimi kieruje się Pan Profesor? W sieci można przeczytać bardzo wiele pochlebnych opinii czytelników, więc chyba jest dobrze?… Zatem, jaki Pan ma sposób na pisanie?

Piszę tak, jak czuję i piszę wtedy, kiedy chcę na coś wskazać, na jakiś problem. Pisanie powieści nie jest pisaniem tekstów naukowych. Te muszą być podbudowane badaniami i moją interpretacją tych badań. Jeśli chodzi o powieści, zawsze stosuję zasadę Sienkiewicza, by pisać od serca, bez zadęcia, bym sam się tym, co piszę bawił i żeby mnie moje teksty nie zanudziły, bo myślę o czytelniku. A pochwały, nie ukrywam, dobre opinie cieszą, nawet motywują mnie do dalszej pracy.

Dziękuję za rozmowę.

Pytania zadawała Paulina M. Wiśniewska

Foto: Renata Misz-Zmorzyńska

Foto 2

NIEPEŁNOWIDZIALNI – realizacje graficzne projektu badawczego o udziale medialnym osób niepełnosprawnych

Grupa naukowców z Uniwersytetu Rzeszowskiego podjęła się realizacji ambitnego projektu badawczego dotyczącego uczestnictwa osób niepełnosprawnych w mediach. Badacze przeanalizowali popularne programy telewizyjne, badając jak często i w jaki sposób ukazywane są osoby z niepełnosprawnościami. To rzadko podejmowany badawczo temat, tym bardziej ważny społecznie.

Bardzo staraliśmy się, by projekt okładki spełniał oczekiwania Autorów publikacji. Przedstawiliśmy różne graficzne wizje projektowe, udało się wypracować konsensus – publikacja dostępna jest bezpłatnie w wersji elektronicznej ze strony Uniwersytetu Rzeszowskiego.

A za naukowców, Autorów tego opracowania, trzymamy kciuki i życzymy dalszych tak udanych projektów badawczych. I tak bardzo potrzebnych!

Projekt ze zdjęcia nie zyskał uznania Autorów, którzy wybrali inne rozwiązanie graficzne.

A oto projekty robocze, które posłużyły do wypracowania wersji ostatecznej /kliknij, by pobrać/:

Dr K. Piróg: Uczestnictwo osób niepełnosprawnych w mediach pod lupą naukowców z Rzeszowa

Rozmowa z dr. Krzysztofem Pirógiem z Uniwersytetu Rzeszowskiego, który z grupą naukowców przeanalizował udział osób niepełnosprawnych w mediach.

Jest Pan współautorem publikacji pt. „NIEPEŁNOWIDZIALNI. Reprezentacje niepełnosprawności w filmach, serialach i programach telewizyjnych dla dzieci i młodzieży”. Projekt badawczy pn. Niepełnowidzialni – reprezentacje niepełnosprawności w filmach, serialach i programach TV dla dzieci i młodzieży zrealizowany został przez Uniwersytet Rzeszowski przy współfinansowaniu ze środków Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych w ramach konkursu „Reprezentacje niepełnosprawności w kulturze i edukacji”. Do kogo adresowana jest ta publikacja?

Dążyliśmy do takiego opracowania publikacji, by była ona przystępna dla możliwie szerokiego grona odbiorców, czyli nie tylko dla środowiska naukowego zajmującego się badaniami nad niepełnosprawnością, socjologów, medioznawców, pedagogów czy psychologów, ale także dla twórców programów telewizyjnych, seriali oraz filmów, przedstawicieli świata mediów oraz organizacji pozarządowych. Publikacja powinna być interesująca także dla każdego, kto jest zainteresowany tym, w jaki sposób media ukazują niepełnosprawność.

Kto stanowił zespół badawczy, realizujący projekt?

Zespół badawczy składał się z siedmiorga osób, spośród których każda była zaangażowana w opracowanie koncepcji badania oraz prowadzenie analiz. Ja miałem zaszczyt i przyjemność pełnić funkcję koordynatora projektu. Za koordynację prac zespołu badawczego odpowiadał ks. dr hab. Witold Jedynak, prof. UR. Dr Sławomir Wilk koordynował sprawy organizacyjne oraz odpowiadał za działania informacyjno-promocyjne. Zespół badawczy uzupełniało czworo znakomitych analityków: dr Agata Kotowska, dr Marek Motyka, dr Magdalena Pokrzywa oraz dr Anna Witkowska-Paleń.

Analizowaliście Państwo postawy społeczne wobec osób niepełnosprawnych, jak ludzie reagują na osoby niepełnosprawne? Jak osoby niepełnosprawne odnajdują się społecznie w życiu prywatnym, zawodowym?

Ze względu na przedmiot badań nie analizowaliśmy, jak ludzie reagują na osoby niepełnosprawne, lecz jakie postawy wobec osób z niepełnosprawnościami występują w przekazach medialnych takich jak filmy, seriale oraz programy telewizyjne. Wiele osób z niepełnosprawnościami potrafi bardzo dobrze odnajdywać się w życiu prywatnym i zawodowym. Niestety z przeprowadzonych przez nas analiz wynika, że w mediach bardzo rzadko jest ukazywane życie codzienne osób z niepełnosprawnościami.

Jakie media i programy zostały objęte badaniami?

Przenalizowaliśmy dwadzieścia najczęściej oglądanych przez dzieci i młodzież seriali i programów telewizyjnych emitowanych w stacjach telewizji naziemnej, a także dwadzieścia filmów. Analizowane materiały mogły być wyprodukowane nie wcześniej niż w 2010 r. W przypadku seriali oraz programów telewizyjnych zdecydowaliśmy się na objęcie analizą materiałów emitowanych od początku września do końca listopada 2020 r. Selekcja została dokonana na podstawie wyników oglądalności otrzymanych od Nielsen Audience  Measurement Poland oraz na podstawie danych Box Office. W wyniku dokonanej selekcji analizie zostały poddane następujące programy telewizyjne i seriale: „19+”, „Czytanie przed spaniem, czyli cala Polska czyta dzieciom”, „Galileo”, „Gliniarze”, „Koło Fortuny”, „Masterchef”, „Masza i Niedźwiedź”, „Milionerzy”, „Miraculum: Biedronka i Czarny Kot”, „Mój rycerz i ja”, „Nasz nowy dom”, „Ninja Warrior Polska”, „Przyjaciółki”, „Ricky Zoom”, „Sprawiedliwi Wydział Kryminalny”, „Szkoła”, „The Voice of Poland”, „Top Model”, „Twoja twarz brzmi znajomo” oraz „Wydarzenia”. Zastosowane podejście pozwoliło na poddanie analizie bardzo obszernego materiału obejmującego ok. 500 godzin nagrań.

Jakie rodzaje niepełnosprawności zostały omówione w publikacji? Na ile są one reprezentatywne w polskim społeczeństwie?

Niepełnosprawność jest zagadnieniem wieloaspektowym, co sprawia, że już samo jej zdefiniowanie jest zadaniem bardzo trudnym. Dlatego w naszych badaniach postanowiliśmy podejść szeroko do tego zagadnienia, czyniąc przedmiotem różne rodzaje niepełnosprawności, w tym niepełnosprawność ruchową, narządu wzroku, słuchu, mowy, niepełnosprawność intelektualną, choroby neurologiczne, choroby psychiczne, choroby układu oddechowego i układu krążenia, nowotwory, schorzenia metaboliczne, choroby układu moczowo-płciowego, choroby genetyczne i rzadkie. Analizie poddaliśmy także mniej oczywiste rodzaje niepełnosprawności jak chociażby otyłość. W analizowanych materiałach zdecydowanie najczęściej była obecna niepełnosprawność ruchowa, co może wynikać ze specyfiki medium audiowizualnego, jakim jest telewizja.

Jak medialnie przedstawiane są osoby niepełnosprawne?

Z przeprowadzonych analiz niestety wynika, że osoby z niepełnosprawnościami są prezentowane często stereotypowo. Z jednej strony jako superbohaterowie zasługujący na podziw przez to, że pokonują swoje słabości. Z drugiej zaś jako osoby niesamodzielne, wymagające opieki lub pomocy wraz z ukazywaniem niepełnosprawności jako tragedii życiowej. Zaobserwowaliśmy także przypadki ukazywania niepełnosprawności w sposób karykaturalny, prześmiewczy. Niekiedy niepełnosprawność była ukazywana jako atrybut złoczyńców. Dość często niepełnosprawność była łączona ze starością. Osoby z niepełnosprawnościami niestety są bardzo rzadko ukazywane jako pełnoprawni uczestnicy życia społecznego, mogący np. wypowiadać się jako eksperci w sprawach niezwiązanych ze swoją niepełnosprawnością.

Badaliście także tzw. poziom nasycenia treściami dotyczącymi niepełnosprawności, czyli jak często i jak długo pokazywane w programach są osoby z niepełnosprawnościami. Jakie są wyniki tych badań i jakie wnioski z nich płyną?

Bardzo trudno jest wypracować adekwatną metodę pozwalającą na precyzyjne określenie poziomu nasycenia treściami dotyczącymi niepełnosprawności, ale także jakimikolwiek innymi treściami będącymi elementami przekazów medialnych, dlatego poziom nasycenia treściami dotyczącymi niepełnosprawności postanowiliśmy zmierzyć na trzy sposoby: (1) jako stosunek liczby odcinków zawierających reprezentacje niepełnosprawności do liczby przeanalizowanych odcinków, (2) jako  stosunek  liczby odcinków zawierających reprezentacje niepełnosprawności eksponowane dłużej niż minutę do liczby przeanalizowanych odcinków oraz (3) jako stosunek łącznego czasu ekspozycji reprezentacji niepełnosprawności do całkowitego czasu emisji analizowanych materiałów. Zapewne nietrudno się domyśleć, że w zależności od przyjętego sposobu pomiaru uzyskaliśmy różne wyniki. O ile poziom nasycenia określony za pomocą pierwszego sposobu wyniósł ok. 14%, o tyle za pomocą trzeciego sposobu było to już zaledwie ok. 1%. Dzięki zastosowaniu tych trzech sposobów pomiaru można stwierdzić, że niepełnosprawność jest obecna w analizowanych materiałach, ale zazwyczaj w sposób epizodyczny.

Wśród postaci ukazywanych w jak najbardziej pozytywnym świetle są niepełnosprawne osoby występujące np. w Tańcu z gwiazdami czy sportowcy. To wzór do naśladowania i zarazem poprzez swoją aktywność ukazują, że osoba niepełnosprawna może być prawdziwym wyczynowcem, akrobatą czy po prostu aktywnym i wysportowanym człowiekiem. Kogo konkretnie przedstawiliście w swoim opracowaniu naukowym?

Treści ukazujące osoby z niepełnosprawnościami jako superbohaterów niosą pod pewnymi względami niewątpliwie pozytywny przekaz, że niepełnosprawność nie musi stanowić przeszkody w realizacji własnych pasji czy w odnoszeniu sukcesów. Niestety nadmierne akcentowanie przełamywania niepełnosprawności przez tak kreowanych superbohaterów może powodować instrumentalizację osób z niepełnosprawnościami oraz wzmacniać przekonanie, że niepełnosprawność jest czymś nienormalnym, niezwyczajnym, czymś, co nie może być zaakceptowane i co wymaga przezwyciężania. Instrumentalizacja przejawia się także w tym, że kreowane na superbohaterów osoby z niepełnosprawnościami mają inspirować pełnosprawnych widzów, na zasadzie „skoro osoba niepełnosprawna potrafi przełamywać swoje słabości, to ty też możesz”. W studiach nad niepełnosprawnością zjawisko ukazywania osób z niepełnosprawnościami jako superbohaterów mających być inspiracją dla osób pełnosprawnych jest określane jako „inspiration porn”.

Niepełnosprawność stanowi jednak sporą barierę do pokonania, zwłaszcza w obliczu bezdusznego systemu, co też stanowiło przedmiot badań. Jakie potrzeby osób niepełnosprawnych są tymi najbardziej naglącymi, dramatycznymi, wciąż nierozwiązanymi w warunkach polskiej rzeczywistości?

Zakres tych potrzeb jest niewątpliwie bardzo szeroki, jednak w kontekście przekazów medialnych za jedną z ważniejszych potrzeb jest ukazywanie osób z niepełnosprawnościami jako pełnoprawnych uczestników życia społecznego bez akcentowania niepełnosprawności tych osób. Media mogą odegrać bardzo ważną rolę w procesie dekonstrukcji niepełnosprawności, czyli piętnowania wszelkich przypadków wykluczania osób z niepełnosprawnościami z życia społecznego, a także ukazywania różnego rodzaju tzw. dobrych praktyk, czyli rozwiązań umożliwiających osobom z niepełnosprawnościami jak najbardziej swobodne uczestniczenie w życiu społecznym.

Sprawność maleje także z wiekiem. Seniorzy wymagają wsparcia, a mimo szeroko zakrojonych programów pomocowych sytuacja wciąż nie wygląda dobrze i optymistycznie. Czy to potwierdziły badania przekazów medialnych?

Sprawność oczywiście z wiekiem maleje. Jest to uwarunkowane biologicznie i trudno z tym faktem polemizować, ale sprawność związana z wiekiem jest także warunkowana kulturowo, co wynika chociażby z postępu medycznego, podniesienia jakości życia oraz zmiany stylu życia. Coraz więcej seniorów cieszy się dobrym zdrowiem i sprawnością fizyczną. Z drugiej strony przemiany zachodzące w strukturze demograficznej powodują, że osoby starsze stanowią coraz większą część społeczeństwa. W związku z tym najbardziej uzasadnione wydaje się nie tylko wdrażanie szeroko zakrojonych programów pomocowych dla seniorów, ale dążenie do gruntownego przeformułowania sposobu postrzegania osób starszych jako pełnoprawnych uczestników życia społecznego. Bardzo istotną rolę w tym zakresie mogą odegrać media. Niestety wyniki przeprowadzonych przez nas badań nie napawają optymizmem. W analizowanych materiałach niepełnosprawność względnie często była łączona ze starością, co można zarazem uznać za przykład wykorzystywania niepełnosprawności jako narzędzia mającego ukazać starość jako okres życia o obniżonej jakości. Takie stereotypowe ukazywanie starości w powiązaniu z niepełnosprawnością może powodować u widzów postrzeganie seniorów jako obciążenie społeczne i ekonomiczne. Natomiast w przypadku przekazów oglądanych przez dzieci i młodzież może powodować przekonanie, że niepełnosprawność jest typowa dla seniorów, a co za tym idzie, nie dotyczy bezpośrednio osób młodych.

Niepełnosprawność często oznacza dramat życiowy, tragedię, biedę, niemoc i bezsilność. Te problemy podejmowane są zwykle przez programy interwencyjne. Poprzez media można poznać życie naznaczone chorobą, cierpieniem, inwalidztwem. Czy, Pana zdaniem, państwo i instytucje pomocowe spełniają swoje zadania w sposób właściwy?

Już samo istnienie tego typu programów interwencyjnych skłania do udzielenia odpowiedzi, że państwo i instytucje pomocowe nie spełniają swojego zadania w sposób właściwy. Oczywiście należy mieć na uwadze, że tego typu programy koncentrują się na pojedynczych przypadkach, podczas gdy wsparciem państwa i instytucji pomocowych są objęte setki tysięcy osób. Niestety w analizowanych materiałach nie brakowało treści ukazujących przypadki, w których system ewidentnie zawiódł. Nagłaśnianie tego typu spraw można uznać za bardzo ważny aspekt społecznej misji mediów. Zauważenia jednak wymaga, że prezentowanie tego typu treści wymaga bardzo dużej wrażliwości, czułości (używając wyrażenia zaproponowanego przez Olgę Tokarczuk), ponieważ niewłaściwe ukazywanie krzywd osób z niepełnosprawnościami może prowadzić do instrumentalizacji tych osób jako „godnych pożałowania ofiar”.

Podjęliście też perspektywę ciekawą, mianowicie przeanalizowaliście, w jaki sposób ukazana jest niepełnosprawność w odniesieniu do symboliki zła. Jeden z przykładów to wizerunek z bajki złej wiedźmy, a w rzeczywistości – starej, zgarbionej i zniszczonej kobiety. Niepełnosprawność jako atrybut złoczyńców? To utrwala stereotyp, że młody i piękny jest dobry, a stary i brzydki, zły.

Ukazywanie niepełnosprawności jako atrybutu złoczyńców jest głęboko zakorzenione w przekazach kulturowych. Przykładem tego jest ukazywanie osób chorych psychicznie jako niezrównoważonych emocjonalnie i niepotrafiących odróżnić dobra od zła, przez co nieprzewidywalnych i budzących lęk. Z kolei akcentowanie niepełnosprawności fizycznej miało za zadanie wywoływać poczucie odrazy. Wzbudzanie lęku oraz odrazy można z kolei uznać z główne funkcje bohaterów negatywnych. Chociaż taki sposób postrzegania niepełnosprawności wydaje się archaiczny, to niestety w analizowanych przekazach zaobserwowaliśmy również przypadki wykorzystywania niepełnosprawności w celu ukazywania złoczyńców jako bardziej odrażających i przerażających.

Publikację kończycie postulatami działań w zakresie reprezentacji niepełnosprawności w filmach, serialach i programach telewizyjnych. Jakie są te postulaty?

Sformułowaliśmy sześć głównych postulatów. Proponujemy: (1) stworzenie inicjatywy organizacji pozarządowych zrzeszających osoby z różnymi niepełnosprawnościami w celu dbania o włączenie tematyki niepełnosprawności do nurtu głównych mediów i promowanie pozytywnej reprezentacji i integracji społeczności osób z niepełnosprawnościami, (2) organizację szkoleń dla pracowników mediów i producentów na temat równości osób z niepełnosprawnościami oraz ich reprezentacji w mediach; (3) zachęcanie do zatrudniania osób z niepełnosprawnościami w głównych organizacjach medialnych na wszystkich poziomach. Tam, gdzie to możliwe, wszystkie role niepełnosprawnych postaci  w mediach powinny być  odtwarzane przez aktorów z niepełnosprawnościami; (4) przedstawianie osób z niepełnosprawnościami jako ekspertów z różnych dziedzin. Przedstawianie osób z niepełnosprawnościami jako „zwykłych/typowych” osób, w sytuacjach, w których podmiotowość, a nie niepełnosprawność jest cechą definiującą. Ukazywanie społecznego uczestnictwa osób z niepełnosprawnościami (wspólnie z innymi osobami) bez jakiegokolwiek podkreślania niepełnosprawności w taki sposób, by niepełnosprawność była przedstawiana jako coś zwykłego, niewymagającego komentarza; (5) oddanie głosu osobom z niepełnosprawnościami. Unikanie mówienia o niepełnosprawności, osobach z niepełnosprawnościami wyłącznie przez osoby trzecie. Osoby z niepełnosprawnościami powinny mówić same o swoich doświadczeniach, życiu; (6) wprowadzenie do programów szkolnych elementów edukacji medialnej z uwzględnieniem tematyki prezentacji niepełnosprawności.

Co powinno się stać, by pokonać tę barierę dzielącą ludzi z niepełnosprawnościami z  resztą społeczeństwa? Bo to wciąż dla tak wielu stanowi poważny problem, który tkwi w naszych głowach. A media mogą tu wykonać naprawdę dobrą robotę, tylko czy tak się dzieje?…

Kluczowe jest „oswajanie” niepełnosprawności. Ukazywanie jej jako czegoś zwyczajnego. Brak kontaktu z osobami z niepełnosprawnością może skutkować brakiem zrozumienia, czym jest niepełnosprawność, a nawet poczuciem zakłopotania czy lęku wynikającego z poczucia niepewności, jak się zachować wobec osoby z niepełnosprawnością. Jeżeli jednak osoby z niepełnosprawnościami są w niewielkim stopniu obecne w życiu społecznym, ponieważ są z tego życia wykluczane, to jest zarazem niewiele okazji na wspomniane „oswojenie” niepełnosprawności. Dlatego rola mediów jako tzw. okna na świat jest tak bardzo ważna w procesie „oswajania” niepełnosprawności. Ważne jest zatem, by niepełnosprawność była nie tylko obecna w przekazach medialnych, ale by była prezentowana w odpowiedni sposób. Dobrym przykładem takiego „oswojenia” niepełnosprawności jako czegoś zwyczajnego jest obecność w przekazach medialnych osób noszących okulary. Wada wzroku korygowana za pomocą okularów bez wątpienia może być uznana za pewną formę niepełnosprawności. Osoby w okularach pojawiają się w przekazach medialnych relatywnie często, jednak noszenie okularów zazwyczaj nie jest akcentowane w przekazach medialnych. Tylko niekiedy jest łączone np. z zajmowaniem wysokiej pozycji społecznej, posiadaniem wiedzy lub z drugiej strony z niezdarnością. Dlatego w analizowanych materiałach noszenie okularów zazwyczaj nie było nawet uznawane przez nas za reprezentację niepełnosprawności.

Bardzo dużo zależy także od wrażliwości odbiorców. Pod tym względem bardzo skuteczne narzędzie wywierania presji stanowią media społecznościowe. Pojawiające się na fanpage’ach seriali lub programów telewizyjnych reakcje wyrażające oburzenie i sprzeciw wobec przypadków stereotypowego, instrumentalizującego lub stygmatyzującego ukazywania niepełnosprawności może skutecznie zniechęcać twórców takich programów lub seriali do umieszczania tego typu reprezentacji w przyszłości.

Gdzie można zdobyć Państwa publikację? Gdzie ona jest dostępna?

Publikacja jest dostępna bezpłatnie w wersji elektronicznej na stronie internetowej projektu Niepełnowidzialni.pl w zakładce „Raport z badań”. Publikacja została przygotowana w sposób umożliwiający zapoznanie się z nią także przez osoby z niepełnosprawnością wzroku.

Dziękuję za rozmowę.

Pytania zadawała Paulina M. Wiśniewska

Na zdjęciu: okładka publikacji, wydanej z audiodeskrypcją

Prof. Krzysztof Lipka: „Dzisiaj nie radzą sobie z życiem ludzie zwyczajni”

Rozmowa z prof. Krzysztofem Lipką, filozofem, estetykiem, etykiem, muzykologiem. 

  • Ludzie często nie radzą sobie z życiem, z przeciwnościami, nie godzą z tym, co to życie przynosi. Uciekają. Uciekają od życia wybierając śmierć, bo życie stanowi dla nich nieznośny ciężar. Namawianie, by po prostu żyli, niewiele daje. Częstokroć też nie próbują, czy nie są w stanie, poszukiwać pomocy. Życie to dla nich matnia.

Jak świat światem zawsze było sporo ludzi nieradzących sobie z życiem, lecz dzisiejszy problem na tym polega, że liczba tych ludzi systematycznie rośnie i będzie rosła zapewne w przyspieszonym tempie. Kiedyś nie radzili sobie rozmaici nieudacznicy, nieszczęśnicy czy nadwrażliwcy, dzisiaj natomiast nie radzą sobie z życiem ludzie zwyczajni i to nieraz także najbardziej zaradni. Po prostu rzeczywistość staje się trudna do zniesienia, a narastające komplikacje powodują takie ciśnienie na stronę fizyczną, a jeszcze bardziej na psychikę człowieka, że trudno to znieść. Otaczający nas świat wymaga coraz więcej i wywiera coraz uciążliwszy nacisk. Nie tylko polityka czy ekonomia komplikuje życie codzienne, także biurokracja, elektronika, tempo zmian, a ostatnio, jakby nam było mało, jeszcze klęski epidemiologiczne. Nie ma już przyjaznej, spokojnej codzienności, nie ma ustabilizowanego bytowania. Ludzie się załamują pod ciężarem nieprzewidywalnej i kapryśnej rzeczywistości.

Wszystko, co się dzieje wokół nas, budzi w nas coraz większe niezadowolenie, a skoro człowiek myśli o świecie negatywnie, myśli tak ciągle i coraz poważniej, to nieszczęście wisi na włosku, wystarczy jedna więcej chwila rozpaczy, a już gotowy krok od przygnębiającej refleksji do działania. Dlatego, powtarzam, liczba samobójstw wzrasta i będzie wzrastać w tempie przyspieszonym, na pewno.

Samobójstwo jest zjawiskiem bardzo złożonym i trudnym do jednoznacznej oceny, ponieważ każdorazowo mamy do czynienia z innym człowiekiem, innymi motywami, inną sytuacją, a najczęściej jeszcze dodatkowo z tajemnicą.

  • Według statystyk z 2020 roku w Polsce ponad dwa razy więcej osób zginęło z powodu zamachu samobójczego niż w wypadkach samochodowych. W 2020 r. z powodu samobójstwa zginęło w Polsce 5165 osób (4386 – mężczyźni, 778 – kobiety), a w wypadkach drogowych – 2491. Liczba zgonów z powodu zamachu samobójczego przekracza liczbę zgonów w wypadkach drogowych nieustannie już od 2012 roku. Pandemia samobójstw… Choć, jak podkreślają eksperci, poza nielicznymi przypadkami, pandemia nie ma na to wpływu. Ale co? Co takiego dzieje się z człowiekiem, że wybiera śmierć? Skąd wynika taka absolutna negacja życia, wybór śmierci?…

Góruje Pani nade mną wiedzą na ten temat, nie znam statystyk, ale potwierdzają one tak moje przeczucia, jak i prognozy. Nie zgadzam się z poglądem, iż te targnięcia się na siebie nie mają wiele wspólnego z pandemią, to jest myślenie bez wyobraźni. Nie sądzę, oczywiście, by ktokolwiek myślał tak: Oho, pandemia jest przeraźliwa, to lepiej uciec w samobójstwo. To działa inaczej, jest łańcuch przyczyn i okoliczności. Przychodzi fala wirusa, za nią lockdown, zamknięcie i samotność, podwyższony stan nerwowy przeobrażający się w psychozę, depresję, agresję pomiędzy najbliższymi i w sumie konflikty kończą się samobójstwem. Nie ma nic bardziej prawdopodobnego. Korzystniej jako przyczynę wymienić to ostatnie ogniwo łańcucha i tłumaczyć tak, by fałszywie uspokajać tłum. To jest oczywiście szkodliwe, bo w sytuacji zagrożenia zawsze uspokoić może tylko prawda. A jeżeli się weźmie pod uwagę dalsze impulsy do stresu, wymienione już przeze mnie powody codziennie się wzmagającego ciśnienia, pognębiające powszednie troski i nałożenie na to niespodziewanej klęski pandemicznej, to chyba efekty są oczywiste.

A czy wypadki samochodowe nie są wynikiem tych samych okoliczności, wiecznego niepokoju i dyskomfortu? W tym także pandemii? Bez znajomości statystyk jestem pewien, że i one narastają, choć ruch był ostatnimi czasy znacznie ograniczony. Eksperci mówią zwykle to, co im wygodnie. Wystarczy obejrzeć bodaj jedną audycję telewizyjną z kilkoma ekspertami, by zauważyć, że każdy z nich mówi co innego i w sumie wygłaszają poglądy sprzeczne. A przecież wszyscy są ekspertami! Tylko każdy z innej strony panoramy politycznej.

Zastanawiają mnie natomiast podane przez Panią liczby od innej strony, duża rozbieżność pomiędzy liczbą samobójstw kobiet i mężczyzn. Prawie sześć razy więcej mężczyzn… O czym to świadczy? Z jednej strony bez wątpienia o tym, że kobiety bardziej mogą zdać się na mężczyzn licząc na to (jakże naiwnie!), że mogą na nich polegać. Z drugiej zaś, że mężczyźni, często obarczeni rodziną, mają silniejsze poczucie bezradności i niemożności znalezienia wyjścia. Dlatego łatwiej poddają się, a to znów bardzo niemęska cecha. To oczywiście takie chałupnicze tłumaczenie dysproporcji płci samobójców, ale przecież jakieś wnioski trzeba z tych liczb wyciągnąć.

Co innego, że ludziom do reszty przewraca się w głowach, co też jest przecież symptomem kłopotów z rzeczywistością… Odchodzą od zmysłów, bo już nie wiedzą, co wymyślić, wszystkie znane metody i środki zostały wyczerpane, pozostaje beznadziejność. Pani pyta o to, co się dzieje z człowiekiem, że wybiera śmierć… Od tego wyszedłem, że w każdym wypadku jest inny splot okoliczności. Mówiąc o samobójcach nie chcę się wdawać w dyskusje o modach, narkotykach, kłopotach z prawem, chorobach psychicznych itp., tylko myślę o zwykłych ludziach. Samobójstwo jest nie tam najstraszniejsze, gdzie dotyczy nawiedzonego geniusza czy niedocenionego gwiazdora, ale tam, gdzie zjawia się wśród najzwyklejszych osób jako ostatni środek… ratunku? Czy można w ogóle użyć tego słowa? Zagłada jako ratunek? Żeby tak postawić sprawę, trzeba dojść do ostateczności.

  • Jak filozof podchodzi do kwestii samobójstwa? Czym jest akt odebrania sobie życia dla filozofa?

Zdarzają się w życiu takie sytuacje, wobec których łatwiej jest teoretyzować, niż się w nich odnaleźć. Na pewno właśnie samobójstwo do nich należy. Filozofowi łatwo stawiać problemy i wysnuwać wnioski, ale nie sądzę, żeby filozof swoją wiedzą i całym kunsztem zaradził zamiarowi popełnienia bodaj jednego samobójstwa. Filozofowie też czasami są bliscy takiego rozwiązania, ale też lepiej od innych rozumieją i sens, i przebieg takiego aktu. A jeżeli się jest Seneką, który otworzył sobie żyły na rozkaz Nerona, w dodatku na odległość… To był częsty, rzec by można „ulubiony” sposób Rzymian na zadanie sobie honorowej i godnej śmierci, bardzo często stosowany, nieraz w sytuacjach, w których dzisiaj nikt by nie przejawił takiej desperacji. Seneka miał zresztą solidny podkład do podobnego rozwiązania, bo jako myśliciel bliski stoicyzmu wiele pisał o śmierci i z samym jej faktem był jak mało kto spośród filozofów pogańskich oswojony. Ale samobójstwo należy niewątpliwie do typowych zjawisk, które mogłyby służyć za koronny przykład rozziewu pomiędzy teorią i praktyką. To tak jak z chęciami Platona do rządzeniem państwem, była już o tym mowa. Co innego jest być geniuszem teorii, a co innego sprawnym czy twardym praktykiem.

  • Dyskusje o śmierci z wyboru toczyły się od starożytności. XIX wiek przyjął dopuszczalność samobójstwa. W gorącej dyskusji brali udział filozofowie, także ci najwięksi: Artur Schopenhauer, Fryderyk Nietzsche oraz Søren Kierkegaard. Problematykę podjął współczesny egzystencjalizm reprezentowany przez takich myślicieli jak: Martin Heidegger, Karl Jaspers, Jean Paul Sartre, Albert Camus. W XX w. Émile Durkheim, który zajął się typologią samobójstwa. Z polskich filozofów zajmujących się tym aktem ostatecznym wymienić można: Władysława Witwickiego, Tadeusza Kotarbińskiego, Stanisława Ignacego Witkiewicza, a w nurcie chrześcijańskim Józefa Tischnera czy Tadeusza Ślipkę. To ważny dla filozofii temat.

Z wielu punktów widzenia samobójstwo jest godne potępienia, przede wszystkim z perspektywy chrześcijańskiej. Odebranie sobie życia jest skierowane przeciwko wszystkim podstawowym zasadom religii, przeciw Boskiemu planowi. Jaspers powiada wręcz: samobójstwo popełnia się w bezpośrednim odniesieniu do boskości. Ale jest także antyhumanistyczne, zwrócone przeciwko istocie człowieczeństwa. Jest aktem niezgody, protestu, sprzeciwu na życia. Niektórzy twierdzą, że wymaga wiele odwagi, lecz wydaje się wręcz przeciwnie, jest aktem tchórzostwa, eskapizmu, ucieczki przed życiem. Filozofia wielokrotnie i bardzo różnie się na ten temat wypowiadała, bo samobójstwo jest aktem dwu- czy wieloznacznym. Samobójcy podobno często uważają, że wybierają wolność, ale z kolei sądzę, że jest całkiem przeciwnie, to jest protest przeciw wolności, oczywiście specyficznie ludzkiej, ograniczonej wolności, w ramach pewnego wyboru. Ta nasza rzekoma wolność okazuje się bowiem takim zniewoleniem, że niektórzy porzucają ją dla innej wolności, takiej, która nie zna ograniczeń. Powinniśmy wykazywać więcej szacunku dla samobójców, bo proszę pomyśleć o tej nieprawdopodobnej rozpaczy, determinacji, udręce, braku wszelkiej nadziei, jaka musi towarzyszyć temu aktowi. To są sytuacje, z których nie ma wyjścia, kiedy nikt nie jest w stanie pomóc, gdy tylko ostateczne porzucenie świadomości może przynieść ulgę. Najsmutniejsze jest to, że dzisiaj samobójcy to często nie ludzie, których do odebrania sobie życia skłania jakaś ostateczna tragedia, tylko właśnie to, o czym wspominałem na początku, najzwyklejsze codzienne bytowanie, które wydaje się bez ratunku dosłownie bez najmniejszej nadziei.

Żeby dać odpowiedź na pytanie o stosunek filozofii do samobójstwa, należałoby zrobić przegląd wszystkich kierunków, ponieważ jest to problem, do którego można podejść z każdej strony. Żaden filozof, a szczególnie chrześcijański, nie może pochwalać aktu porwania się na własne życie. Etyka zawsze musi zdecydowanie samobójstwo potępić, choć niekoniecznie z odruchem obrzydzenia. Były oczywiście próby dociekania racji samobójczych, stawianie pytań o usprawiedliwienie, o kwalifikacje moralne, o szkodliwość społeczną. Były dyskusje, w których sam Kant brał udział; Hume i Schopenhauer poświęcili temu tematowi odrębne eseje. Freud wypowiadał się z punktu widzenia psychologii, Durkheim z pozycji socjologii, zawsze poszukując raczej przyczyn i kwalifikacji moralnych niż sensu ontologicznego. Mimo pewnych nawet sympatii co do samej postawy, trudno zdecydować, czy osiągnęliśmy jakiś stopień zgodności, co do oceny tego ludzko-nieludzkiego postępku. Zajmuje się nim prawo, choć i co do tego można wytoczyć poważne wątpliwości. A końcu człowiekowi powinno przysługiwać prawo naturalne do odejścia ze świata. Zdarzają się także tak skrajne opinie, że, na przykład, śmierć męczenników jest odmianą samobójstwa czy że zdarza się ono jako przywilej szlachetnych bohaterów. Również zjawisko eutanazji jest łagodną odmianą samobójstwa. A jako dodatkowy argument, niezwykle trudny do zinterpretowania, są znane przypadki samobójstw wśród zwierząt. Jak to odnieść do człowieka? Czy człowiek postępuje nieludzko, czy raczej zwierzę wykazuje ponadzwierzęcą wrażliwość?

Mówi się jednak na te tematy zawsze poważnie i z szacunkiem, nawet w wypadku zdecydowanego potępienia. Czasem nawet z nutą sympatii czy podziwu. Tak czy inaczej jest to jedno ze zjawisk, z którymi ludzkość nie potrafi sobie poradzić, nawet w teorii. Prawo jest w stosunku do ofiar zbyt bezwzględne i okrutne, warto, by je zrewidować. Ale proszę powiedzieć, czym są te wszystkie słowa, rozważania, debaty wobec każdej pojedynczej tragedii, w której człowiek czuje się zmuszony od odmowy uczestnictwa w świecie? Bo nie ma takich przypadków, że ktoś nie chce żyć! Może być tylko przez innych czy przez okoliczności do odejścia zmuszony.

  • Wielu wybitnych ludzi wybrało taki rodzaj śmierci. Mądrych, uczonych, światowych. Sokrates, Ernest Hemingway, Sylvia Plath, Marina Cwietajewa, Witkacy… Jeżeli wybitne umysły wybrały samobójstwo, czy to cokolwiek znaczy, czy można wysnuć z tego jakiekolwiek wnioski?

W wypadku sławnych ludzi mamy do czynienia z zupełnie innym zjawiskiem. To często neurastenicy, histerycy, nadwrażliwcy, tacy, których dziś nazywamy szurniętymi, pozerzy, skłóceni z życiem, nałogowcy, o mniej typowej orientacji seksualnej, przeżywający załamania na tle artystycznym, twórczym, cierpiący na brak poklasku itp. W tych wypadkach, tak jak nigdzie indziej, zaznaczają się indywidualne różnice. Wśród pisarzy samobójców są tak odległe osobowości jak Hemingway, Monthertant, Mishima czy Kosiński. Wiele też jest wśród wielkich ludzi samobójstw wątpliwych, Sokrates tyko poddał się bez protestu wyrokowi, malarz Nicolas de Staël wypłynął w morze bez komentarza, o Witkacym mówi się, że żył jeszcze za długo po własnym samobójstwie…

Znamiennym przykładem jest Jan Potocki, autor Pamiętnika znalezionego w Saragossie, wszechstronny twórca, podróżnik, historyk, archeolog, etnograf itd., który ponoć uważając się za wampira, wypiłował srebrną kulę z cukiernicy (najbardziej skuteczny środek na wampiry) i się nią zastrzelił. Dzisiaj mówi się, że to tylko wypreparowana legenda, bo obecny badacz czułby się źle, gdyby czegoś nie podważył. Ale trzymając się tradycyjnej wersji, proszę pomyśleć, wielki arystokrata, któremu niczego nie brakowało, wyrafinowany i niezwykle oryginalny umysł, przecież Rękopis… to jedna z najbardziej oryginalnych książek w literaturze światowej, a napisał sporo innych prac. I cóż powiedzieć o takim samobójstwie? Rzecz jasna, że geniusz często graniczy z szaleństwem, a nawet z patologią.

Jest jeszcze jeden specyficzny rodzaj samobójców, takich którzy odebrali sobie życie, żeby (to nie żart) znaleźć się w gazetach. Ale dla tych nie mam współczucia, zawsze powiadam: jednego kretyna mniej na świecie.

  • Chrześcijańskie przykazanie nakazuje – nie zabijaj. Czyli – także siebie? Życie jako wartość bezwzględna?

Gdyby wszyscy zgadzali się jednomyślnie z tezą, że życie jest wartością bezwzględną, to świat byłby niewątpliwie uboższy. Nie tylko w przypadki szczególnie spektakularne, jak Jan Potocki, ale nie byłoby wojen, zamachów, morderstw etc. Życie jest wciąż wartością bezwzględną w etyce i we wszelkiej innej teorii. W praktyce jest lekceważone jak dzisiaj wszystko (oprócz „kasy”). Dowodem na to fakty zaistnienia w XXI wieku nieznanych przedtem powodów mordowania ludzi, jak choćby dla zdobycia organów do przeszczepów czy masowe samobójcze zamachy. Podobnie lekceważy się przykazania. Gdyby przepytać młodych o ich zestaw, to sądzę, że większość by nie potrafiła wiele wyrecytować. Żyjemy ponoć w postkulturze, gdzie wartości znalazły się nawet nie w muzeum, a w lamusie. Fanatycy walczą dzisiaj o życie robactwa różnego rodzaju, a nie o życie człowieka, które stało się mniej warte od zwierząt doświadczalnych czy hodowanych dla futer. Nie oznacza to, że jestem za mordowaniem zwierząt, przeciwnie, ale chyba należy pomyśleć o zachowaniu pewnych proporcji.

Czy przykazanie Nie zabijaj! rozciąga się na samobójstwo, to kwestia interpretacji i rzecz do dyskusji. Osobiście uważam, że się nie rozciąga, bo szanuję samobójców (czyli jestem stronniczy). Trzeba zwrócić uwagę na to, że w sytuacji bez wyjścia samobójstwo jest jakimś ostatecznym ratunkiem, a nie można odmawiać człowiekowi ostatecznego ratunku. To nieludzkie i niehumanitarne. Choć może humanistyczne.

  • Kulturowo jednak samobójstwo jest mocno ugruntowane, zwłaszcza w kontekście honoru, choćby japońskie honorowe harakiri.

Właśnie! Jeżeli mamy do czynienia ze zjawiskiem kulturowym, ugruntowanym od wielu wieków, to powinniśmy do niego podchodzić z pewną estymą. Z drugiej jednak strony, wspaniała i gigantyczna kultura japońska bywa etycznie mocno dyskusyjna, czego przykładem do niedawna jeszcze w ukryciu funkcjonujące domy publiczne z dziećmi. Jednak harakiri nie należy lekceważyć, podobnie jak kamikadze (dalekich od dzisiejszych zamachowców). Harakiri jest japońskim przykładem samobójstwa honorowego, jak słusznie Pani zauważyła, które w Europie było jeszcze całkiem do niedawna w pewnych sprawach wręcz obowiązujące. To zwyczaj może okrutny, lecz szlachetny. Jest to rodzaj ukarania samego siebie, pozwalający uniknąć kary mniej honorowej. Człowiek, który decyduje się na ten postępek, przynajmniej w opinii powszechnej odzyskuje honor, który utracił z powodu niehonorowego zachowania. Dzisiaj to jednak historia, co tu mówić o honorowych samobójstwach, kiedy samo pojęcie honoru należy do kategorii anachronicznych. Nie wiem zresztą, czy japońskie harakiri także nie przeżywa czasów zmierzchu. W końcu wpływy kultury zachodniej są tam bardzo silne, a jak wiadomo, najłatwiej rozprzestrzenia się wszystko, co najgorsze. Nie mam na myśli pochwały harakiri, tylko odwrót od tradycji. Wiem, że to jest uproszczenie i pewien schemat myślowy, ale nie umiem się pozbyć wrażenia, że człowiek był dopóty w miarę szczęśliwy, dopóki trzymał się tradycji, utartych form i zwyczajów. Kiedy w ciągu kilku dziesięcioleci niemal wszystko zakwestionował i obalił, jego świat zaczął się sypać. To zbyt szybkie tempo na całkowitą przemianę mentalności gatunku. Sami kopiemy sobie dołki pod nogami. Na razie jeszcze może tylko dołki, ale warto by się nieco opamiętać.

  • Filozofia zatem często podejmowała problematykę wyborów ostatecznych. Jednak bez wniosków, które mogłyby się okazać pomocne. Nie jest to możliwe?… Jakie są sposoby na wyciągnięcie siebie samego z pustki, beznadziei, tej czarnej wciągającej dziury? Czy filozofia daje na to odpowiedź?

Jeżeli mamy do czynienia z sytuacją bez wyjścia, to jakże tu mówić o pomocy? Zapewne w każdym indywidualnym przypadku można próbować pewnych środków, ale w żadnym razie nie dadzą się one ustalić zbiorczo jako jakaś recepta. Wiele istnieje problemów, które setkami lat nie doprowadzają do ostatecznych wniosków i dlatego właśnie od drugiej połowy XX wieku filozofia się plącze w mniejszych czy większych problemach marginalnych, bo podstawowe okazują się coraz bardziej wieloznaczne.

Mogę tylko odwołać się do własnego doświadczenia. Wiem, że młodzi ludzie często myślą o samobójstwie (przeżyłem to także), bo w młodym wieku, kiedy zapewne daleko do śmierci, myśl taka kusi przy każdym poważniejszym niepowodzeniu (głównie sercowym), pociąga romantyką i tajemnicą. Lecz w takim wypadku dość łatwo oduczyć się poważnego traktowania sprawy. Gorzej w późnym wieku, kiedy pojawiają wcześniej nie przewidywane czarne myśli i najgorsza ze wszystkiego przejściowa utrata sensu, która na szczęście tylko wydaje się ostateczna. To są poważne lęki egzystencjalne, a co gorsza mają niejasne przyczyny. Ucieczką bardzo dobrą, w młodszym wieku, jest zanurzenie się w poważną sztukę, co preferował Schopenhauer, albo w późniejszym – co mnie w najtrudniejszym momencie życia podźwignęło – ucieczka w filozofię. Kiedy człowiek zaangażuje się w problemy o naprawdę dużym ciężarze gatunkowym, własne kłopoty ukazują się w innej perspektywie. Bardzo dobrym remedium na opór rzeczywistości jest lektura poważnych dzieł z odległych epok, na przykład literatura, szczególnie historyczna, antycznego Rzymu, Tacyt, Seneka, Swetoniusz, Liwiusz pokazują nam świat fabularnie dalece odmienny, a jednak uwikłany w niemal nasze etyczne kłopoty. To bardzo uspokaja.

  • Czyli działalność charytatywna, wolontaryjna czy choćby pomoc sąsiedzka schorowanej osobie potrafią ukazać tę właściwą perspektywę i pomóc? Teraz nie brakuje stowarzyszeń czy fundacji, w których można się wykazać, mierząc się z nieszczęściami innych ludzi, prawdziwymi nieszczęściami, wielkimi…

Przyznam, że mam bardzo nieufny stosunek do wszelkiej działalności charytatywnej w zinstytucjonalizowanej postaci. Wiadomo, że te fundacje muszą z zebranych funduszów utrzymywać także samą siebie. A wiemy przecież, że się zdarza, iż utrzymują siebie przede wszystkim, a reszta jest tylko pretekstem. To jest jeden z najbardziej ohydnych sposobów okradania społeczeństwa. W pytaniu Pani ukrył się bardzo trafmy paradoks, trzeba nieco przeformować zdanie i orzec, że „można się wykazać mierząc się nieszczęściami innych ludzi” – tutaj to oczywiście znaczy „wykazać się pomysłowością i sprawnością nabierania innych”. Kiedyś było to inaczej rozwiązywane. Pochodzę z rodziny o tradycjach ewangelickich, gdzie dużą estymą darzono pracę duszpasterską i dobroczynną w kościele, którego duchowni żyli na tej samej stopie, co przeciętni, a nie bogaci, wierni. Mój pradziad, pastor, prowadził taką wieloletnią działalność misyjną, zbudował szereg budynków w mieście dla potrzebujących, a jego jubileusze były w Łodzi traktowane jak narodowe święto; za jego trumną szły wszystkie instytucje i wszystkie szkoły. Dzisiaj więcej się mówi o marnowaniu i sprzeniewierzaniu zebranych środków. Oczywiście podkreślam, że bez wątpienia nie tyczy to wszystkich placówek tego typu, niemniej wszystkim trzeba patrzyć na ręce ze szczególną uwagą.

Te stowarzyszenia, które rzeczywiście uczciwie pomagają w najcięższych sytuacjach, niewątpliwie uprawiają najwspanialszą działalność, jaka istnieje na ziemi. Ci ludzie, którzy poświęcają swoje życie na pomoc innym, to są prawdziwi święci. Ale dzisiaj na pewno nie oni będą kanonizowani. Co do sąsiedzkiej pomocy, to myślę, że ma szanse układać się obecnie całkiem dobrze, co jednak zależy oczywiście od środowiska, miejsca, domu etc. Wierzę w ludzi, którzy chcą pomóc innym, znam takich; mniej wierzę w pomoc szumnie organizowaną.

  • Wspomina Pan Profesor o własnym doświadczeniu. Czy zechciałby Pan o nim opowiedzieć?

Nie, nie, dziękuję. Powiedziałem aż za dużo. W każdym razie nie miałem na myśli próby samobójczej. Chęci nieraz owszem, ale zbyt dużo zwykle jest argumentów za i przeciw, co nie ułatwia ostatecznej decyzji.

  • Czy życie zmusiło Pana do stawienia czoła samobójstwu bliskiej osoby – rodzina, przyjaciele? Jakie były powody ich ucieczki od życia? I jak Pan Profesor poradził sobie z tym wydarzeniem ostatecznym?

To znowu bardzo niejednoznaczny temat i miałem z nim wiele do czynienia. Znałem dobrze aż siedmioro samobójców, w tym tylko dwie dziewczyny. Podaję według wersji oficjalnej, bo w wypadku trojga krążyły różne podejrzenia i słuchy. Trzech z nich należało do moich najbliższych przyjaciół. Zawsze jednak tak się układało, że wiadomość o tym ogromnie mnie zaskakiwała. Ani jednego z tych trzech (i pozostałych zresztą też) nigdy bym o to nie podejrzewał. Wszystkich siedmioro widziałem naprawdę niedługo przed końcem, a jednego dosłownie przed dwoma dniami i umawialiśmy się wówczas co do wspólnej pracy w najbliższych miesiącach. Wszystko to dzisiaj dotyczy odległej przeszłości i wydarzeń następujących w ciągu paru lat.  Wszyscy trzej to ludzie wówczas młodzi. Jeden był uroczym obibokiem, wyjątkowo lubianym w towarzystwie, drugi bardzo zdolnym artystą, któremu kariera niezbyt się układała, ale nigdy nie robił wrażenia specjalnie tym zmartwionego. Najdziwniejszy trzeci, człowiek w średnim już wieku, wówczas starszy ode mnie, wybitnie inteligentny pracownik naukowy, na wysokim stanowisku i z dużym mirem w świcie. U tego jedynie mógłbym podejrzewać jakieś polityczne kłopoty, ale to wyłącznie domysł.

Zniosłem te wydarzenia rzeczywiście bardzo źle. Kiedy człowiek wie, że zabił się własnoręcznie ktoś, kogo widywał niemal na co dzień, to jest to dołujące i zawsze dręczy nas pytanie, dlaczego, czy nie było innego wyjścia? A czemu się nie zwierzył? Przecie byliśmy prawdziwymi przyjaciółmi! Zdawało mi się, że wiem o tych trzech wszystko. A tu taka tragedia…

Natomiast na pytanie, jak sobie poradziłem, mogę dać tylko odpowiedź, z której nie jestem dumny. Jak powiada książę de La Rochefoucauld, zawsze mamy dość siły, żeby znieść cudze nieszczęście. A druga jego maksyma mówi: o naszym szczęściu czy nieszczęściu nie decydują wielkie tragedie i wielkie radości, tylko szereg codziennych drobnych wypadków mniej lub więcej nieszczęśliwych. I to są dwie wielkie prawdy. Życie musi się toczyć dalej, a ja sam nie mogę się uskarżać na los, zawsze byłem dzieckiem szczęścia…

Dziękuję za rozmowę.

Pytania zadawała Paulina M. Wiśniewska

Fot. Andrzej Pietrzyk

Skrywana rodzinna tajemnica – w rozmowie z prof. K. Wolnym-Zmorzyńskim

Rozmowa prof. Kazimierza Wolnego-Zmorzyńskiego z Robertem Kucińskim, dyrektorem Miejskiej Biblioteki Publicznej w Kaliszu.
Zajrzyj:
To może jest pierwsza powieść rozgrywająca się w czasie pandemii COVID-19, ale – spieszymy wszystkich uspokoić – nie skupia się na zjawisku rozprzestrzeniania się choroby. W powieści „Czas kwarantanny” izolacja bohatera, który zmuszony był wrócić do Polski ze Stuttgartu, sprawia, że natrafia on w domowym archiwum na skrywaną przez rodziców tajemnicę. Szok? Ból? Żal? Jak się pogodzić z prawdą, która przekreśla nasze wyobrażenia o ukochanych osobach? Gościem naszego cyklu AUTOR MOVIE jest @Kazimierz Wolny-Zmorzyński, medioznawca, twórca polskiej genologii dziennikarskiej, wykładowca związany z kilkoma uniwersytetami, ale także pisarz, z którym o najnowszej, już siódmej w dorobku pana profesora, powieści rozmawia @Robert Kuciński.  https://www.facebook.com/SilvaRerumWy…

Prof. K. Wolny-Zmorzyński: Rozważania o czytelnictwie współczesnym

Prof. Kazimierz Wolny-Zmorzyński jest zapalonym czytelnikiem oraz pisarzem i teoretykiem literatury, wykładowcą akademickim. 

  • Biblioteka Narodowa opublikowała raport o stanie czytelnictwa w Polsce. Na zadawane od blisko trzech dekad pytanie o czytanie w całości lub fragmencie co najmniej jednej książki w ciągu ostatniego roku twierdząco odpowiedziało 42% respondentów. To najlepszy wynik od sześciu lat. Oznacza wzrost o 3% w skali roku i o 5% w skali dwóch lat. W tych danych są wszyscy, także studenci i uczniowie, którzy wyrabiają ponadnormatywne wyniki. Mowa o ostrożnym optymizmie, jak Pan Profesor ocenia te dane? Bo przecież wynika z nich, że 58 proc. Polaków nie miało w ciągu ostatniego roku książki w ręku, a pewnie i ostatnich latach.

Cyfry mówią same za siebie. Trudno dokładne dane statystyczne kwestionować. Faktycznie czytelnictwo nie wygląda najlepiej. Miniony rok był lepszy od roku 2020 ze względu na pandemię. Ludzie w czasie lockdownu nie tylko oglądali telewizję, ale sporo czytali. To też poprawiło statystykę.

  • Częściej czytają kobiety niż mężczyźni – dwie książki na miesiąc czytał mniej więcej jeden procent respondentów płci męskiej. Brak zamiłowania do literatury to taka męska przypadłość? A przecież większość pisarzy to mężczyźni, a biorąc pod uwagę nagrody, choćby Nobla w dziedzinie literatury, to właśnie oni dzierżą prym. To tak jak z gotowaniem. Przy garach tkwią kobiety, ale laury mistrzów kulinarnych dzierżą panowie.

Sprawa dyskusyjna. Może z pisaniem to zależy nie od płci, ale od talentu, a może przede wszystkim od szczęścia. Pyta Pani, czy brak zamiłowania do literatury to męska przypadłość? Pewno nie. Tu płeć nie ma znaczenia. Ludzie piszą najczęściej z potrzeby serca. Znakomite dzieła wychodzą przecież tak spod rąk kobiet, jak i mężczyzn. Najważniejsze to mieć coś do powiedzenia i przekazania w atrakcyjny sposób. A propos tkwienia kobiet przy garach, jak to Pani ujęła, gdyby nie one, faceci w kuchni niewiele by potrafili, przecież od kobiet, jak potwierdza historia, uczyli się gotowania, a to że w kuchni chcą miejsce kobiet zająć, pewna sprawa. Moim zdaniem, facet w kuchni powinien być tylko asystentem szefowej kuchni i korona nie może mu spaść z głowy. Już udowodniono to dawno, że w tych restauracjach, w których kobieta jest szefową kuchni, jedzenie lepiej smakuje niż w tych, gdzie rządzi mężczyzna. W kuchni facet powinien pomagać kobiecie, myć gary i sprzątać, a nie wymądrzać się, że potrafi lepiej gotować. Męskie podniebienie to nie to samo delikatne podniebienie, co u kobiet. Prawdziwy mężczyzna nie boi się założyć fartuszka, pozmywać, zrobić porządek, wyręczyć kobietę w cięższych pracach w kuchni, może obrać ziemniaki. To jego miejsce w kuchni. Nie wierzę w te kuchenne laury mistrzowskie mężczyzn. Natomiast w tak w kulinarne, jak i literackie laury mistrzowskie kobiet wierzę i podziwiam. Tu oddaję im honor! Kobiety piszą pięknie, poprawnie, z wyczuciem, ich proza i poezja nie są szorstkie.

  • Jeżeli chodzi o dane światowe, to nie mamy się czym chwalić w zakresie czytelnictwa obu płci. Indeks World Culture Score przedstawia statystyki na temat czasu, jaki tygodniowo spędzają mieszkańcy globu na czytaniu. Na pierwszym miejscu uplasowały się Indie. Statystyczny Hindus tygodniowo spędza na lekturze dziesięć godzin i czterdzieści dwie minuty, dziennie czyta mniej więcej półtorej godziny. Na drugim miejscu – Tajlandia (dziewięć godzin i dwadzieścia cztery minuty tygodniowo). Zaraz za nim są Chiny, gdzie spędza się na czytaniu tygodniowo średnio osiem godzin. Dalej są Filipiny (7:36), Egipt (7:30), oraz dwaj nasi sąsiedzi – Czesi (7:24) oraz Rosjanie (7:06). Polska usytuowała się na 13. pozycji (6:30). Chociaż jakby tak przeliczyć, to dane powyższe nie do końca zgadzają się z danymi BN… Wszystko zależy od metodologii badań. Ale tak czy siak, w różnych światowych rankingach Polacy nie wypadają czytelniczo nazbyt imponująco…

 

Ma Pani rację. Wszystko zależy od metodologii badań, ale i od tego, kto badania robi i dla kogo. To tak jak u nas ze słupkami oglądalności serwisów informacyjnych. Gdy na przykład danego tygodnia jedna telewizja zleca badania danej firmie – jej serwis jest na pierwszym miejscu. Gdy w tym samym czasie inna zleca badania jeszcze innej firmie – ta jest górą. A jaka jest prawda? Tego nie wie nikt. Mądry, rozsądny odbiorca musi zdać się na własne obserwacje. Tak samo jest pewno z tymi badaniami czytelnictwa. Jak widać, różnie bywa. A jeśli chodzi o tę naszą trzynastą pozycję – nie jest taka zła. Mogło być gorzej.

  • Z kolei zgodnie z raportem The National Literacy Trust jedynie 26% dzieci poniżej 18. roku życia regularnie zaglądało do książek. Jak zachęcić najmłodszych do czytania? Wiadomo, że przykład idzie z góry, czyli od rodziców, ale czy uda się przekonać dziecko nieczytających rodziców do lektury? Takiej dobrowolnej?

Ale Pani strzela tymi danymi statystycznymi…, no ale odpowiadając na pytanie: nie, bo czytanie wymaga wysiłku i czasu. Gdy sami rodzice nie czytają, to kto dzieci zachęci do czytania? Wiem, że są wyjątki. Jednak od końca ubiegłego wieku idziemy już na łatwiznę. Lepiej jest zobaczyć film niż przeczytać książkę. Dzisiaj pytanie, czy uczeń albo student przeczytał jakąś powieść, jest nie na miejscu i nie jest precyzyjne. Trzeba pytać, czy widziałeś np. „Dzieje grzechu” albo czy widziałeś „Przedwiośnie”? Młodzież woli „obejrzeć” lekturę, zrobiony na jej podstawie film, niż ją przeczytać, posłuchać skrót o niej na YouTube, bo nawet czytanie streszczenia lektur, tak zwanych „bryków”, kiedyś bardzo modnych, też wymaga wysiłku. Stosunek do książek jest dzisiaj bardzo lekceważący. Po co czytać? Lepiej oglądać. Johannes Malzahn, znany grafik niemiecki, już w 1928 roku przewidywał, że nadejdzie nowa epoka kształcenia, w której czytanie zostanie zastąpione przez widzenie, odpowiadające ze swej strony czytaniu hybrydowych obrazów tekstowych. Mówił: „już nie czytać! Patrzeć będzie mottem dla edukacyjnych wyzwań”. I się nie pomylił. Za Malzahnem powtórzyli to samo wiele dziesiątek lat później Ernst Gombrich w 1982 roku, który mówił, że nasz wiek jest epoką obrazu, a rok później Vilem Flusser, że pismo nie zniknie z dnia na dzień, lecz zmieni się jego rola, sprowadzająca się do tego, że czytanie będzie zajęciem elit, natomiast mas, oglądanie obrazów. W 1991 roku Frederic Jameson nazwał współczesny świat „epoką obrazów” a William Mitchell w 1994 roku powiedział wprost, że żyjemy w kulturze zdominowanej przez obrazy. I tak jest. Nie pomylili się. Książki pisane są dziś lekceważone przez masy. Ogromnym zainteresowaniem cieszą się komiksy. Dzisiaj inteligencja, która jest spychana na margines, na szczęście dba o poziom i ratuje sytuację, ale to za mało. Wystarczy popatrzeć na to, jak książki są poniewierane w supermarketach. To obraz współczesnego stosunku do kultury. Książki leżą niedbale w pudłach jak tania bielizna, wymieszane, pogięte, jedna książka na drugiej jak towar mało atrakcyjny. To bardzo źle wróży na przyszłość. Nie mam recepty na to, jak przekonać dziecko do czytania, ale wiem, że w dziecku należy obudzić zainteresowanie światem, jakimiś problemami, ukierunkować zainteresowania, wtedy na pewno samo chętnie sięgnie po taką książkę, z której czegoś się dowie. Faktycznie dużo zależy od rodziców, jak dzieckiem pokierują i czy potrafią to zrobić, dać dobry przykład. Najlepsza nauka płynie z dawania dobrego przykładu, ale czy rodzicom dzisiaj się chce dzieciom poświęcić czas? Zastępuje ich internet.

  • I tu pojawia się pytanie o kanon lektur – powinien być historyczny czy też po prostu taki zachęcający uczniów do czytania? Z drugiej strony wiadomo też, że każdy uczeń unikać będzie tego, co ma w ramach obowiązków, czyli listy lektur… Trudny problem.

Ta dyskusja na temat kanonu lektur trwa od kilku lat. Jeśli chodzi o moje zdanie, lubię porządek i jestem tradycjonalistą, ze sporą dozą liberalizmu, bo liberalizm mam wpisany w nazwisko. Jestem za układem historycznym, by uczniowie zdali sobie sprawę z tego, jak literatura się rozwijała i rozwija, jakie były i są kierunki, prądy, jak literatura rodzima, narodowa wpisuje się w literaturę światową i co do niej wnosi. Taki układ powinien być neutralny i powinien wskazywać na to, co istotne, co wartościowe, a nie powinien być podporządkowany polityce, sympatiom i antypatiom komisji ministerialnej, która układa i zatwierdza taki kanon lektur. Kanon powinien być tak ułożony, by młodzież na tej szerokiej palecie przykładów sama umiała znaleźć coś dla siebie. Nauczyciel z kolei powinien podpowiadać, jak interpretować dzieło, ale nie powinien niczego narzucać, może tylko coś podpowiedzieć, ukierunkować ucznia. Każdemu nauczycielowi powinna przyświecać idea Umberto Eco – dzieła otwartego. Każdy odbiorca ma prawo do własnej interpretacji. Tyle interpretacji, ilu czytelników, wtedy i samo dzieło okazuje się być bardziej wartościowe, bo jego treść nasuwa różne wnioski. Najczęściej nauczyciele języka polskiego zniechęcają uczniów do czytania, bo zamiast odważnie przyjmować uczniowską interpretację zadanych lektur, dyskutować z uczniami o przeczytanych książkach, pozwolić się młodzieży otworzyć, narzucają jej taką interpretację, jaką sami wyczytali w podręcznikach i opracowaniach. Nauczyciele w większości przypadków nie są elastyczni. Nie mówię, że wszyscy. Znam kilku, którzy wychodzą młodzieży naprzeciw, ale z drugiej strony też wiem, że nauczycieli blokuje program i tak zwany „klucz” interpretacyjny i wolą na dyskusje z uczniami czasu nie tracić. Błędne koło!

  • W dodatku uczniowie zupełnie nie rozumieją języka A. Mickiewicza czy nawet H. Sienkiewicza, tak jakby to był obcy język… Wie to niemal każdy polonista…

Nie jestem taki pewny, czy tak jest do końca. Teraz przywiązuje się wagę do zupełnie innych wartości. Mówi się innym językiem, co jest naturalne i oczywiste. Z tym trzeba się pogodzić. Utwory Mickiewicza i Sienkiewicza inaczej odbierało się, gdy żyliśmy jeszcze nie tak dawno temu w tak zwanym bloku Układu Warszawskiego, a inaczej obiera się teraz. Moim zdaniem, wybrane książki Mickiewicza i Sienkiewicza powinny być nadal w kanonie lektur obowiązkowych, bo to nasza wspólna kultura, ale z odpowiednim komentarzem nauczyciela. Tylko tę wiedzę nauczyciel powinien umieć przekazać. Ale powiem Pani coś, co może Panią zaskoczyć, jak i mnie zaskoczyło. Niektórzy moi studenci recytują z pamięci wybrane utwory romantyczne Mickiewicza i nie krępują się mówić, że nikt tak nie potrafi pisać pięknie o miłości jak Mickiewicz, podobnie oceniają Sienkiewicza. Tym mi zaimponowali. A gdy zwróciłem im uwagę na to, że u Mickiewicza pełno fantastyki, wprawdzie ludowej, oraz magii jak we współczesnej literaturze z „Harrym Potterem” Rowling na czele, przyznali mi rację i na Mickiewicza spojrzeli bardzo przychylnie. Wszystko zależy od nastawienia do autorów, do utworów i wszystko zależy od interpretacji, która rodzi się w głowie danego odbiorcy. Indywidualizacja odbioru jest tu na miejscu i bardzo wskazana.

  • Z danych Biblioteki Narodowej, do których pozwalam sobie powrócić, wynika też, że najczęściej czytamy książki kupowane /45% wskazań/ oraz pożyczane od znajomych /32%/ oraz z biblioteki /23%/. Zauważalny jest wysoki odsetek czytelników korzystających z książek udostępnianych w formie streamingu w ramach opłaty abonamentowej (28%). A jak to wygląda u Pana Profesora?

No tak, bo gdy już ktoś zainwestował, to musi przeczytać. Z tego co obserwuję i wiem od moich znajomych, książki – te kupione czy pożyczone – dzisiaj czyta się wyrywkowo, fragmentarycznie, nie bójmy się tego słowa: „kalejdoskopowo”. To znak dzisiejszych czasów, a udostępnianych streamingowo, podobnie. Forma nie ma znaczenia na tzw. wzrost czytelnictwa. Sam ze streamingu nie korzystam, też nie czytam e-booków. Muszę mieć książkę w ręku, nie na ekranie nośnika. Tak się nauczyłem, ale nie mam nic przeciwko nowoczesnym formom czytania. Nawet zazdroszczę tym osobom, które w czytniku mają imponującą bibliotekę, bo zawsze mogą ją mieć przy sobie.

Dziękuję za rozmowę.

Pytania zadawała Paulina M. Wiśniewska

Foto zrobione przez Renatę Misz-Zmorzyńską

Recenzja książki o pierwszej pomocy dla psów

W magazynie „Pies Rasowy” ukazała się recenzja naszej książki o udzielaniu pierwszej pomocy psom, nie tylko rasowym.

„Jest to kolejna pozycja książkowa z serii kryminalistycznej, której bohaterami są psy policyjne i służbowe. Tym razem to typowy praktyczny poradnik, który przyda się nie tylko opiekunom i instruktorom szkolenia psów, lecz tak naprawdę każdemu opiekunowi psa. Jest kompleksowym opracowaniem dotyczącym aspektów zdrowia psa i czynników mu zagrażających wraz ze wskazówkami postępowania. Obie współautorki są związane ze środowiskiem psów służbowych. Pani Katarzyna Dołębska jest lekarzem weterynarii i instruktorem szkolenia psów służbowych. Pani dr Stojer-Polańska jest kryminalistykiem i jej zainteresowania są związane z psami służbowymi. Jako współautorka książek z serii kryminalistycznej barwnie opowiada o ich pracy i przygodach. Myślę, że warto dowiedzieć się więcej o pracy psów służbowych i ich roli.

Książka zwraca uwagę na istotne kwestie, jak apteczka dla psa, zasady opatrywania czy zasady resuscytacji. A przede wszystkim omawia różne rodzaje urazów, wypadków i sytuacji niebezpiecznych dla zwierzęcia (np. zatrucia, ciała obce, ukąszenia, pogryzienia), na które szczególnie narażone są psy służbowe, ale myślę, że każdy Czytelnik odnajdzie tutaj przynajmniej jeden przypadek dotyczący jego pupila. Oprócz omówienia istoty problemu, podane są jasne wskazówki dotyczące rozpoznania i postępowania. Wsparte licznymi ilustracjami graficznymi oraz zdjęciami pacjentów. Dodatkowo zamieszczono rozdział obejmujący zagadnienia profilaktyki zdrowotnej przeciwpasożytniczej.

Książka jest zwięzła, napisana przystępnie. Objawy i zasady postępowania są wypunktowane – szybkie i prawidłowe reakcje opiekuna często są podstawą ratowania psu życia. Jest to pozycja, do której będzie się często wracać. Może posłużyć jako pomoc merytoryczna w przygotowaniu szkoleń z pierwszej pomocy.

Autorki umieściły w książce również informację o Zakątku Weteranów, do którego trafiają psy (i konie) wycofane z pracy w służbach mundurowych, starsze, często wymagające pomocy lekarsko-weterynaryjnej – zachęcam do zapoznania się z działalnością Stowarzyszenia Zakątek Weteranów i poznania ich podopiecznych, a także do wspierania inicjatywy emerytur dla zwierząt służbowych.

dr n. wet. Joanna Zarzyńska”

Czytaj więcej: https://piesrasowy.pl/pierwsza-pomoc-dla-psow-poradnik-dla-opiekunow-i-przewodnikow-psow-pracujacych-sluzbowych-i-aktywnych/

Dr M. Talarczyk: Relacje między rodzeństwem – dlaczego bywają trudne?

Gdyby na relacje rodzinne spojrzeć przestrzennie, to można wyodrębnić relacje w pionie i w poziomie. Relacje pionowe to relacje międzypokoleniowe (rodzice – dzieci), natomiast przez relacje poziome rozumiem te równorzędne (często rówieśnicze) – między małżonkami i rodzeństwem. Analogicznie do relacji, rozpatrywać można konflikty: między rodzicami i dziećmi, w małżeństwie oraz między rodzeństwem. Choć trudno wymienione relacje traktować jako niezależne od siebie, bo model relacji w rodzinie, z której pochodzimy, bywa powielany w rodzinie, którą zakładamy.

Prowadząc terapię rodzinną, podobnie jak inni terapeuci rodzinni, często korzystam z genogramu, czyli graficznego przedstawienia struktury, relacji oraz funkcjonowania rodziny do trzech pokoleń wstecz. Nie jest to znane powszechnie drzewo genologiczne, choć w formie do niego się odwołuje, jednak terapeutów rodzinnych interesuje nie tylko struktura, czyli skład trzypokoleniowej rodziny, daty urodzin i śmierci, ale przede wszystkim rodzaje relacji w rodzinach nuklearnych (czyli rodzice i dzieci), a także relacje międzypokoleniowe. W analizie genogramu zwracam więc uwagę na rodzaje relacji w rodzinie wielopokoleniowej, czyli rodziców i dziadków moich dziecięcych i młodzieżowych pacjentów. Często zdarza się, że model wyniesiony z rodziny pochodzenia nierzadko wbrew naszej woli jest przez nas powtarzany. Czyli na przykład, gdy rodzice rodziców (tzn. dziadkowie) pacjenta wychowywali swoje dzieci w sposób autorytarny, to często ich dzieci już w dzieciństwie obiecały sobie, że tak nie będą z własnymi dziećmi postępować. Ale w praktyce bywa różnie, a najczęściej skrajnie różnie, bo albo ten model jest kopiowany albo wręcz przeciwnie, czyli rodzice nie stawiają dzieciom żadnych granic. Zagadnienie granic, w szerokim rozumieniu, to odrębny temat, do którego planuję wrócić w kolejnym opracowaniu.

Czyli reasumując, powiązania relacji pionowych – międzypokoleniowych i relacji poziomych – równorzędnych, to wyniesione z domu rodzinnego wzorce relacji. Możemy wyodrębnić relacje obserwowane przez dziecko, czyli te między rodzicami, w ich roli małżeńskiej (mąż – żona) oraz doświadczane z rodzicami (rodzic – dziecko), a także doświadczane z rodzeństwem. Te obserwacje i doświadczenia bywają powtarzane w życiu dorosłym, również w założonych później rodzinach. A ich przerwanie i zmianę umożliwia psychoterapia.

Relacją rodzinną, która towarzyszy nam w życiu najdłużej jest relacja z rodzeństwem.

Jest to nie tylko najdłuższa relacja, ale też związane genami, wspólną rodziną pochodzenia (rodzicami, dziadkami, pradziadkami) rodzinnymi tradycjami, podobnymi doświadczeniami, szczególnie w pierwszym ćwierćwieczu życia, takim samym lub podobnym wychowaniem itp.

Na temat relacji między rodzeństwem istnieją liczne badania.

Dr Katarzyna Walęcka-Matyja pisze: „W systemie rodzinnym na szczególną uwagę badaczy zasługuje relacja między rodzeństwem. W psychologii społecznej „relacje między rodzeństwem” określa suma interakcji opartych na działaniach oraz komunikacji (werbalnej i niewerbalnej) dwóch lub więcej osób, mających wspólnych rodziców naturalnych oraz określony stosunek do wzajemnych doświadczeń, przekonań i uczuć wobec siebie, od momentu, odkąd osoby te mają świadomość istnienia siebie” [1 s. 2].

„Badacze zwracają uwagę na specyficzny charakter relacji rodzeństwa, który wiąże się z tym, iż trwa ona przez całe życie człowieka i jest prymarna w stosunku do zawieranych związków przyjaźni, a następnie miłości. Należy zaznaczyć, że relację tę cechuje zupełnie odmienny charakter niż więź z rodzicami. Relacja z rodzeństwem jest opisywana w literaturze przedmiotu jako ambiwalentna. Przeplatają się tu bowiem stosunki sympatii, antypatii i rywalizacji” [1 s. 2].

Konkludując, wyniki badań na temat negatywnych relacji między rodzeństwem w dorosłym życiu wskazują, że cechuje duża różnorodność.

Jeden z badaczy zagadnienia Marc S. Gold wyróżnił pięć typów relacji między dorosłym rodzeństwem.

- Pierwsza to relacja bliskości wyłącznej. Zachodzi w sytuacji, gdy rodzeństwo jest sobie bardzo bliskie i oddane. Pozostają swoimi najbliższymi przyjaciółmi.

- Drugi rodzaj to relacja przyjacielska. Dotyczy osób, dla których rodzeństwo to najbliżsi przyjaciele, zaraz po małżonku i własnych dzieciach.

- Trzeci rodzaj relacji to rodzeństwo lojalne. Bazuje ono na tej samej rodzinnej historii, utrzymuje regularny, choć nie zbyt częsty kontakt. Rodzeństwo bierze udział w spotkaniach rodzinnych, np. podczas świąt albo pomaga sobie w sytuacjach kryzysowych.

- Czwarta relacja to rodzeństwo ambiwalentne. Siostry, bracia są wobec siebie obojętni jak obcy ludzie. Rzadko utrzymują ze sobą jakikolwiek kontakt. W sytuacjach kryzysowych odcinają się od rodziny.

- Piąty rodzaj to relacje wrogie. Są oparte na nienawiści, agresji. Wbrew pozorom, wzajemna wrogość i nieustanna rywalizacja są dla takich osób istotnym elementem życia.

Pomocna w uwolnieniu się od nienawiści i agresji może być psychoterapia.

***

W mojej praktyce terapeutycznej obserwuję, że rodzaj relacji z dzieciństwa często bywa kontynuowany w życiu dorosłym. Prowadząc psychoterapię indywidualną i rodzinną nie spotkałam się z sytuacją (co nie znaczy, że takie sytuacje nie występują) aby wrogość z okresu dzieciństwa przekształciła się w relacje bliskości czy przyjacielskie w wieku dorosłym. Przy czym przez „wrogość” rozumiem nie kłótnie czy czasami nawet bójki, które zdarzają się między rodzeństwem w dzieciństwie i z których dzieci „wyrastają”, bo kłótniom czy bójkom towarzyszy chwilowa złość, a nie utrwalona nienawiść. Niezależnie od sytuacyjnych reakcji emocjonalnych, najważniejsza dla relacji jest łącząca rodzeństwo więź. Zdarza się natomiast, że relacje ambiwalentne w dzieciństwie przechodzą w relacje wrogie. Rodzaj relacji w dzieciństwie często związany jest z rywalizacją w różnych obszarach np. osiągnięć szkolnych, sportowych, relacji rówieśniczych, a bywa, że między siostrami także rywalizacja dotyczy wyglądu zewnętrznego. Relacje w rodzeństwie może też cechować zazdrość, m.in. o uwagę lub uczucia rodziców. Najbardziej traumatyczne dla rodzeństwa jest upokarzające dokuczenie, całkowite ignorowanie lub życzenie, by brat lub siostra zniknęli z rodziny, by ich nie było w domu. Dewaluujące dokuczenie dotyczyć może wyglądu, inteligencji, sprawności fizycznej, osiągnięć czy kontaktów rówieśniczych. Zdarza się, że osoba przez lata deprecjonowana przez siostrę lub brata, w życiu dorosłym zmaga się z utrwalonymi kompleksami. Ignorowanie z kolei polega na niezwracaniu uwagi, często na młodsze rodzeństwo, nie reagowaniu na chęci nawiązania kontaktu czy bliskości przez młodszego brata lub siostrę. Natomiast życzenie, by rodzeństwo (niezależnie od wieku) zniknęło z rodziny, to szczególnie traumatyczny przekaz, z którym często brat lub siostra nie potrafią poradzić sobie emocjonalnie. Z praktyki terapeutycznej znam sytuacje, gdy na sesji rodzinnej jedno z rodzeństwa słyszy od brata lub siostry, że najlepiej gdyby zniknęło z rodziny.

Nasuwa się pytanie o czynniki kształtujące określone relacje. Jednym z czynników może być wiek i związane z nim traktowanie dzieci przez rodziców. Powszechnie znany jest pogląd, że starsze rodzeństwo bywa zazdrosne o młodsze, a konkretnie o uwagę rodziców i przywileje młodszego brata lub siostry. Ale zdarza się także, że młodsze rodzeństwo jest zazdrosne o starsze, szczególnie o jego większe prawa i swobodę. Uprzywilejowana pozycja jednego z dzieci w rodzinie może być także związana z jego stanem zdrowia lub szczególną sytuacją np. egzaminy, matura itp. Kolejny czynnik mający wpływ na relacje w rodzeństwie, to trwałe postawy rodziców wobec dzieci, np. stałe chwalenie jednego z dzieci lub stawianie go za wzór lub koalicja jednego rodzica z jednym z dzieci. W drugim dziecku może to budzić i wzmacniać postawę rywalizacji i zazdrości. Ale są także przypadki, w których złe relacje w rodzeństwie związane są z pewnymi cechami osoby, np. jej kształtującej się osobowości czy deficytem w rozwoju empatii.

Niestety, jak już wspomniałam, z rywalizacji i zazdrości nie zawsze „się wyrasta”, bo te wczesnodziecięce wzorce relacji bywają kontynuowane i powielane w dorosłości. Kontynuowane mogą być w relacji między dorosłym rodzeństwem, ale też powielane w relacjach partnerskich, czasami także przyjacielskich. Przy czym rywalizacja, ujmując ją przestrzenie, może przebiegać z wektorem w dół lub w górę, czyli można rywalizować o to, kto jest lepszy lub kto ma gorzej. Może więc być tak, że gdy brat w dzieciństwie rywalizował z siostrą, to może takie nastawienie rywalizacyjne przenosić także na relację z żoną, choć oczywiście nie musi tak się zdarzać. Natomiast, jak wspomniałam wcześniej, zwykle relacje z rodzeństwem typu czwartego (ambiwalencja) i piątego (wrogość) bywają kontynuowane w dorosłości. Wówczas rywalizacja lub/i zazdrość mogą dotyczyć np. pozycji społecznej, wykształcenia, osiągnięć zawodowych czy statusu majątkowego. A gdy rodzice są starsi i wymagają pomocy, źródłem konfliktów bywa obowiązek opieki nad nimi, z którego osoby o niskim poziomie empatii i więzi, przy jednoczesnej wrogości do brata lub siostry, zwykle się nie wywiązują. Natomiast po śmierci rodziców najczęstszą przyczyną konfliktów między rodzeństwem bywa scheda spadkowa.

Z praktyki terapeutycznej znam takie sytuacje (*). Na przykład, gdy troje dorosłego rodzeństwa po śmierci rodziców odziedziczyła dwupokojowe mieszkanie. Jedno z rodzeństwa było osobą zamożną, posiadającą kilka nieruchomości, druga osoba posiadała swoje mieszkanie, a trzecia wraz z mężem i dziećmi mieszkała w hotelu robotniczym. Siostra posiadająca mieszkanie zrezygnowała ze swojej części spadku na rzecz siostry mieszkającej w hotelu. Natomiast brat – właściciel kilku domów, procesował się z siostrą o swoją część schedy spadkowej. W dzieciństwie siostry łączyła relacja przyjacielska natomiast relacje sióstr z bratem były ambiwalentne.

Inny przykład to sytuacja, w której jedno z rodzeństwa na stałe mieszkało za granicą, drugie we wczesnej młodości otrzymało od rodziców darowiznę w formie nieruchomości, co zostało notarialnie przez tę osobę przyjęte jako scheda zaspokajająca roszczenia spadkowe, a trzecie z rodzeństwa przez kilka lat opiekowało się starszymi, chorymi rodzicami i właśnie jemu rodzice zapisali w testamencie mieszkanie. Po śmierci rodziców, brat mieszkający za granicą nie zgłaszał roszczeń o zachowek, natomiast drugi brat, który otrzymał w młodości mieszkanie w ramach zachowku i uchylał się od pomocy w opiece nad rodzicami, wniósł sprawę do sądu o spłatę zachowku. W tym przypadku relacje w dzieciństwie były zróżnicowane, bo między siostrą i starszym bratem przyjacielskie, natomiast między młodszym rodzeństwem: ze strony siostry wobec młodszego brata ambiwalentne, a ze strony brata – wrogie, a wrogość i rywalizacja stanowiły element życia i dotyczyły także innych osób.

W takich przypadkach relacje między dorosłym rodzeństwem często mają swoje początki w dzieciństwie, a spokój ma swoją materialną cenę. Bo brat lub siostra, którzy chcą uniknąć wyczerpującej psychicznie walki z rodzeństwem w procesie sądowym, wolą ponieść koszty materialne, chroniąc swój i rodzeństwa stan emocjonalny. Tego typu wybory wskazują na obszary wartości. Bywa, że rodzeństwo o wrogim typie relacji, przedkłada więź z majątkiem nad najdłuższą w życiu relację z rodzeństwem.

W dzieciństwie – krytykowanie, ignorowanie czy odrzucanie rodzeństwa jest wieloletnią, traumatyczną sytuacją, której dziecko nie ma możliwości uniknąć. Natomiast w dorosłości – rodzeństwo, dla którego relacja bliskości, przyjacielskości czy lojalności stanowi wartość nadrzędną, ma możliwość budowania „powinowactwa z wyboru”, tj. relacji braterskich lub siostrzanych z niespowinowaconymi osobami.

 

(*) Opisy osób i rodzin zostały zmienione, aby uniemożliwić ich identyfikację.

Małgorzata Talarczyk

Źródło:

Dr Katarzyna Walęcka-Matyja Instytut Psychologii UŁ, Łódź Relacje rodzinne w podsystemie dorosłego rodzeństwa w percepcji mężczyzn. https://www.stowarzyszeniefidesetratio.pl/Presentations0/09Matyja.pdf

 

Dr Małgorzata Talarczyk – specjalista psychologii klinicznej, certyfikowany psychoterapeuta, autorka kilkudziesięciu artykułów publikowanych w czasopismach naukowych poświęconych psychoterapii indywidualnej i rodzinnej oraz dwóch książek na temat zaburzeń odżywiania: anoreksji i bulimii.

www.system-terapia.pl

W przygotowaniu: