Prof. Krzysztof Lipka: „Bardziej wierzę swojej intuicji niż intelektowi”

Rozmowa z prof. Krzysztofem Lipką, filozofem, estetykiem, muzykologiem.

  • Gdyby Pan Profesor mógł zadać Panu Bogu jedno pytanie – jak by ono brzmiało?…

Nie wiem, czy Pan Bóg byłby skłonny dać odpowiedź, ale takie pytanie może być tylko jedno, to, na które nigdy sami sobie nie odpowiemy: Jaki jest sens i cel bytu, świata, człowieka? Jest to zapewne najpoważniejsze pytanie, jakie potrafimy sobie postawić. Proszę się nie dziwić, że wdrapuję się na tak wysoki diapazon, ale skro zaangażowany ma być tak wysoki autorytet…

  • A jakie pytania zadaje Pan Profesor sobie?

Na to z kolei pytanie nie mogę odpowiedzieć konkretnie. Jestem z tych, co codziennie zadają sobie mnóstwo pytań, bo generalnie odczuwają potrzebę, by w i e d z i e ć. Nie jest to łatwy los. Wciąż mam odczucie, że czegoś nie wiem, nie rozumiem, nie zauważam, omijam setki spraw, którymi powinienem się zainteresować. Że tylko ogarniam jakąś tam niewielką cząstkę ludzkich problemów. Nie mówiąc już o pozaludzkich. O wszystko trzeba pytać, na każdym kroku natrafiamy na wątpliwości, pytania są najrozmaitsze, od banalnych do bardzo złożonych (co zresztą wcale nie wyklucza ich naiwności). Należę do ludzi, którzy nie boją się błądzić i szukać, ale liczba pojawiających się pytań wcale nie gwarantuje zwiększania się liczby poprawnych rozwiązań. Przeciwnie, coraz bardziej wikłamy się w sprawach niepewnych. Jest to oczywiste, wraz z narastaniem komplikacji w ludzkim świecie, pojawia się coraz więcej niepewności. Ale pytać trzeba, wciąż powtarzam studentom, że nie ma głupich pytań, są tylko głupie odpowiedzi.

  • Czy jest takie pytanie, na które poszukuje Pan Profesor odpowiedzi i nadal jej nie znalazł?

Takich pytań jest zawsze najwięcej, bo przecież najwięcej myślimy o rzeczach niepewnych, rzadziej dumamy nad oczywistościami (choć w trakcie takiego dumania oczywistość najczęściej przestaje być oczywista). Jednak największą trudność sprawiają nie te pytania, na które nie znajdujemy odpowiedzi, lecz te, na które odpowiedzi mamy szereg i nie jesteśmy z żadnej zadowoleni. Dam przykład z estetyki muzyki klasycznej, która jest moim najpowszedniejszym zajęciem całego życia. Dla mnie jest jasne, że muzyka to najbardziej abstrakcyjna konstrukcja, jaką zbudował człowiek. I ta niebywale oderwana od wszystkiego abstrakcja najbardziej nas porusza! Dlaczego? Jak to wytłumaczyć? Znajdowałem wiele odpowiedzi na to zagadnienie ku niezadowoleniu środowiska i własnemu. Niby się do problemu przybliżam, ale nie trafiam w sedno (i nikt nie trafia). A przecież jakże bagatelny to problem w porównaniu z sensem bytu.

  • Podobno, kto pyta, ten nie błądzi, ale są pytania, których zadawać się nie powinno i takie, które na zawsze pozostaną bez odpowiedzi. Jak Pan Profesor radzi sobie z pytaniami bez możliwości uzyskania odpowiedzi? Z takimi, które na zawsze pozostaną ze znakiem zapytania na końcu, z tym dręczącym niedopowiedzeniem…

Nie wiem, jak rozumieć sformułowanie „pytania, których zadawać się nie powinno”. Nie ma takich pytań. Trzeba się wczuć w ten mechanizm: pyta ktoś, kto nie wie; jak może wiedzieć, że się o to pytać nie powinno, skoro tego, rzecz jasna, nie można wiedzieć przy nieznajomości zagadnienia? Jeżeli ktoś pyta, to znaczy, że odczuwa potrzebę wiedzy, co z kolei świadczy o mądrości pytającego. Bo głupi, choć nie wie, to nie pyta. To mogłaby być właśnie definicja głupka: to taki, który nie wie, a nie pyta. Więc jak można nie dać odpowiedzi pytającemu (mądremu)? Mamy mu powiedzieć, że o to akurat nie powinien pytać? Tym sposobem z mądrego robimy głupka.

Inny problem to pytania, które zawsze pozostaną bez odpowiedzi. Wspomina Pani o dręczącym braku rozwiązania. Otóż twierdzę, że jest to zdecydowanie urocza udręka! Przecież cała rozkosz myślenia nie polega (jak zresztą w każdym procesie) wyłącznie na jego końcowym efekcie, najprzyjemniejsza jest droga, poszukiwanie, błądzenie, dochodzenie, nawet rozczarowanie, bo to zawsze furtka do kolejnej drogi. Kondycją człowieka (i całego bytu) jest bycie w drodze. Ktoś, kto chce ominąć drogę i się łudzi, że uchwyci cel, nie jest filozofem, tylko karierowiczem. A jeżeli w końcu rzeczywiście poszukujący coś znajdzie, wówczas chwała znalazcy! To się jednak zaledwie czasem przytrafia, zwykle po życiu pełnym myślenia i dociekania, a potem i dalej nie jest wolne od wątpliwości. Gdyby filozofia rozwiązywała gładko wszystkie swoje problemy, to dawno by się już doprowadziła do samolikwidacji. Wszystko by było wiadome i nad czym dumać? To byłaby dopiero tragedia! Przecież najcudowniejsze jest zmaganie się z problemem, a często ten, który swój problem rozwiązał, okazuje się z tego powodu nieszczęśliwy, bo utracił ukochaną zabawkę. Kto naprawdę kocha filozofię, ten najbardziej właśnie poszukuje zagadnień nie do rozwiązania i obraca je nieraz całe życie. Więc może trudniej sobie poradzić z problemami, które się rozwiązało? Na przykład, jak się czuje geniusz intelektu przez pięćdziesiąt lat dalszego życia po swoim największym dokonaniu? Chwilę chwały ma za sobą, a potem już tylko konwencjonalne zaszczyty i blednące wspomnienia emocji z okresu pracy nad odkryciem. Myślę, że z tym może być trudniej sobie poradzić niż z problemem wciąż nierozwiązanym. A kiedy człowiek wreszcie umiera, myśli sobie: A któż to po mnie zajmie się moim ukochanym problemem? I życzy mu większego powodzenia, dobrze wiedząc, że w tym zakresie nie należy się spodziewać rewelacji. Proszę mi wierzyć, że w tym, co mówię, nie ma za grosz cynizmu, to raczej czysta poezja życia upływającego na myśleniu.

  • Życie ludzkie jest trochę jak poruszanie się we mgle, gęstej jak mleko. Więcej w nim pytań niż odpowiedzi. Podejmujemy jakieś decyzje, ale nie wiemy, czy one są dobre, czy złe, dokąd nas zaprowadzą. Jak sobie z tym radzić, czym kierować się podejmując decyzję?

No tak, niech będzie, że poruszamy się (wszyscy) nieco we mgle, ale nie aż tak gęstej jak mleko (bo byśmy się potopili). Więcej pytań niż odpowiedzi; nie byłoby to takie znów złe, tak być musi, szkoda tylko, że te odpowiedzi wciąż wiele jeszcze pozostawiają do życzenia. Ale kwestie decyzji wydają mi się znacznie prostsze. Zależy oczywiście, jakie decyzje mamy na myśli. To, co powiem za chwilę, nie dotyczy decyzji odgórnych, generalnych, powszechnych, bo te nie do nas należą i z nimi są i będę kłopoty z przyczyn, o których nieraz już mówiliśmy: zbytnia komplikacja, w którą żeśmy się zapędzili i z którą coraz wyraźniej nie dajemy sobie rady. Mogę więc mówić wyłącznie o decyzjach prywatnych. Oczywiste, że każda decyzja powinna być przemyślana, rozważone wszystkie za i przeciw, przeprowadzona próba przewidzenia konsekwencji, dobrych i złych, w szeregu możliwych rozwiązań. To niestety wiele nie daje, bo im świat bardziej złożony, tym przewidywania mniej jasne. Zresztą ta droga nigdy nie była zbyt mocna, ponieważ w każdej sytuacji możemy przewidzieć konsekwencje te, które są oczywiste. Dwie, trzy, może i pięć, ale rzeczywistość jest inna, konsekwencje układają się zawsze w łańcuchy i nikt nie przewidzi konsekwencji, powiedzmy, już dziesiątej w jednym czy drugim z łańcuchów, a co dopiero znacznie dalszych. Na szczęście dysponujemy czymś, co nazywamy intuicją. To środek o bardzo dużej rozpiętości, od niemalże niezawodnych u jednych, do całkiem nędznych u innych. U tych samych osób też raz zawodzi, a raz prowadzi do celu. Nie zawsze przy tym intuicja kłóci się z intelektem; osobiście bardziej wierzę swojej intuicji niż intelektowi. Nie mogę powiedzieć, by mnie nigdy nie zawiodła, owszem, dwa razy nawet w sprawach najważniejszych, ale jednak kiedy muszę podjąć ryzykowną decyzję, zawsze słucham intuicji i na jej podszeptach się opieram. Jest to także wygodne, gdyż łatwiej nam w razie czego przychodzi zwalić wszystko na intuicję, niż przyznać się do nie w pełni sprawnego intelektu. A ten ostatni jest jednak dość kapryśny, czego nie można powiedzieć o zawsze upartej intuicji.

  • Czy wewnętrzne przekonanie może pomóc w życiowych rozstrzygnięciach? A może wskazania natury moralnej? Co może stanowić nasz kompas decyzyjny? Co nam może pomóc wskazać, w którą udać się stronę?

A co to jest wewnętrzne przekonanie? Czy to efekt przemyśleń czy intuicji? Wewnętrzne przekonanie do mnie nie przemawia, to znaczy nie wierzę, by było jakąś samodzielną instancją. Wewnętrzne przekonanie to chyba to właśnie, cośmy sobie sami wmówili, bo jest dla nas wygodne. Jeżeli nie jest wygodne, to nic łatwiejszego, niż je zmienić, a jeśli trwa w nas uparcie, to jest wygodne. Życiowe rozstrzygnięcia należy podejmować w pełni świadomie. To znaczy najpierw zbadać samego siebie, a potem i tak (w moim wypadku) zawierzyć intuicji. Jeżeli muszę wybrać jakąś ważną życiowo drogę, to zadaję sobie pytanie: do czego właściwie się nadaję? Nie: czego bym chciał, czego pragnę, o czym marzę, bo to wszystko mrzonki. Nie, pytam siebie, do czego się nadaję. Do czego mam predyspozycje? Co mi się uda na mojej drodze w związku z tym osiągnąć? Jeżeli nie dysponuję siłą fizyczną i nie lubię ruchu, to już wiem, że moim żywiołem jest teoria. Jeżeli jestem idealistą, romantykiem, wrażliwcem, to wiem, że moją drogą jest sztuka. O takiej drodze nie decyduje talent; oczywiście jakieś tam zdolności trzeba mieć (ostatnio coraz mniej), ale ten, kto wybiera swoją drogę, musi mieć przede wszystkim pewność, upór, pracowitość i systematyczność i wówczas nie ma mowy, by do czegoś nie doszedł. To wszystko bez głębokiego przeświadczenia o słusznym wyborze, bez pasji, bez determinacji nie jest możliwe. A jeśli do tego potrafi się myśleć i ma się pomysły, to tak zwany talent okazuje się najmniej ważny.

Natomiast wskazania moralne, o których Pani wspomniała, są zawsze na pierwszym miejscu, konieczne, twarde i niezbywalne. Jest to jedyna deska ratunku, jeżeli coś ważnego się nam nie uda. Jeżeli mogę sobie powiedzieć: nie udało się, zawiodłem (o co w dzisiejszym świecie nietrudno), to fakt dobrych intencji jest zasadniczą i jedyną pociechą. Nie lubię przysłowia, że dobrymi chęciami wybrukowane jest piekło; bruk zawsze będzie brukiem i lepiej, by był zbudowany z dobrych chęci niż ze złych. Jeżeli zabraknie dobrych intencji, to nie ma wyjścia, musimy myśleć o sobie jak najgorzej. Oczywiście, że jeżeli coś się nam uda mimo nie najlepszych intencji, to nie ma się czym cieszyć, ale jakoś próbujemy się wówczas ratować wobec samych siebie. Kiedy jednak zdajemy sobie sprawę z czysto egoistycznych pobudek i odniesiemy fiasko, to nie ma niczego, co nas ratuje we własnych oczach. Wtedy można sobie tylko powiedzieć: okazałem się ostatnim draniem i to w dodatku na próżno. Czy jest coś brzydszego? Nigdy nie wolno podejmować świadomie wykonania złego zamiaru! To jest sytuacja, która może, a nawet powinna!, zaważyć na całym naszym życiu.

  • Czy lepiej w życiu kierować się poczuciem odpowiedzialności i powinnością, czy też porywem serca, impulsem wewnętrznym?

Czyżby to pytanie miało zakładać wyłączność tych dwóch postaw? Tak nie jest. Jest wręcz przeciwnie. Jeżeli mam poczucie odpowiedzialności, jeżeli znam swoją powinność, to jakże nie mam odczuć w tym kierunku porywu serca? Może tu się odzywa moje protestanckie wychowanie, ale całkiem poważnie twierdzę, że ten, kto nie ma poczucia odpowiedzialności i powinności, tak samo jak i ten, kto mając to poczucie nie czuje wewnętrznego impulsu pójścia za nim, jest po prostu zwyrodnialcem. Obecna cywilizacja produkuje co prawda takich masowo, ale w niczym to nie zmienia kwalifikacji moralnej. Człowiek wybrakowany wewnętrznie od strony poczucia etyki, jest kaleką. Cywilizacja zawsze miała skłonność do produkowania kalek, ale przykre jest dynamiczne narastanie tego zjawiska w ostatnich dziesięcioleciach. Zdaniem wielu filozofów jest to przejaw ostatecznego zmierzchu epoki.

  • Czasem coś zadecydujemy, wydaje się, że to jest dobre. Ale potem zmieniają się okoliczności i już wiemy, że to, co wydało się być właściwe, takim nie jest. Najchętniej byśmy czmychnęli i udawali, że to nie my, że nas tu nie było, że to nie my daliśmy słowo czy rozpoczęliśmy jakieś działanie. Lepiej się wycofać czy trwać honorowo i brnąć w coś, do czego straciliśmy przekonanie albo do czego przekonania nigdy nie mieliśmy, ale tak zrobiliśmy, bo tak jakoś wyszło?

Jeżeli coś wydawało się dobre, podjęliśmy w związku z tym odpowiednią decyzję, a potem się zmieniły okoliczności i w świetle nowej sytuacji nasz postępek wydaje się nieodpowiedni, to tym gorzej dla rzeczywistości. Nie dla nas. Jesteśmy kryci. Postąpiliśmy uczciwie. Nikt z nas nie jest prorokiem i nie może z góry przewidzieć, że zmiana sytuacji stawia nasz postępek w niewłaściwym oświetleniu. To siła wyższa, a my musimy szybko myśleć, jak wprowadzić korektę do sytuacji. Jeżeli wszystko źle wygląda, to tym bardziej musimy trwać na honorowych pozycjach, bo w przeciwnym razie podwoimy tamten niechciany błąd. Powiedzą wówczas: nie dość, że łobuz, to jeszcze tchórz. I będą mieli w połowie (tej drugiej) rację. Natomiast ostatnie Pani zdanie komplikuje sprawę. Bo jeżeli mieliśmy wcześniej takie a takie przekonanie i zgodnie z nim postąpiliśmy, to nie mamy sobie nic do zarzucenia. Jeżeli jednak postąpiliśmy tak a tak bez tego przekonania lub wmawiając w siebie nieprawdziwe przekonanie, to nie pozostaje nic innego, jak bić się w piersi i czekać, kiedy nam słusznie przyładują. Nic samo z siebie „nie wychodzi”, wszystko, co „wychodzi”, wychodzi z ust lub rąk człowieka. I niestety nie jest „niczym”.

Poza tym tu się jeszcze pojawia problem autodydaktyki. Nigdy nie należy wierzyć nie tylko w to, że jestem doskonały, ale także w to, że jestem g o t o w y. Jako człowiek życiowo, etycznie, duchowo gotowy. Nigdy nie jestem. I każdy błąd, do którego się przyznam sam przed sobą, wciąż w dalszym ciągu mnie wychowuje! To jest absolutna konieczność, zawsze poddawać się impulsom, które mogą nas etycznie zmienić, poprawić, skorygować (mowa oczywiście o impulsach po gruntownie przemyślanej sytuacji). Taka wewnętrzna samokontrola i samoocena bywa bolesne, ale często jest zbawienna. Po takim bolesnym przeżyciu wewnętrznym spowodowanym dobrym impulsem etycznym, kiedy ten ból minie, czujemy się duchowo odrodzeni. Lęk prowadzi tylko do hańby. Odwaga etyczna, odwaga cywilna daje nam poczucie siły i prawdy. Trudno mi uwierzyć, że są ludzie, którzy tego nie czują, raczej zapewne nie zdają sobie sprawy z tego mechanizmu.

  • Powyższe pytanie związane jest też z zachowaniem honorowym, dotrzymywaniem danego słowa. Dawniej słowo było jakby bardziej święte. Teraz to się przeżyło i działamy impulsywnie, rzucając się raz w tę, raz w inną stronę. Bez względu na daną obietnicę, zawartą umowę, podjęte zobowiązanie. U H. Sienkiewicza Krystyna Drohojowska przyrzekła rękę Michałowi Wołodyjowskiemu, ale potem jej serce zwróciło się w stronę Ketlinga, czyli Hasslinga-Ketlinga of Elgin. Nie mogła złamać danego słowa, w tamtych czasach to było jakby oczywiste. Wolała udać się do klasztoru niż złamać dane przyrzeczenie. Dziś to brzmi niewiarygodnie. Łezka się w oku kręci, jacy my ludzie, byliśmy honorowi i uczciwi. Ale może jednak to teraz jest lepiej, bo jesteśmy bardziej wierni sobie niż obietnicy, która okazała się nierealna, wręcz niszcząca i szkodliwa dla naszego szczęścia. Zważywszy chaos i tempo życia, dotrzymywanie słowa stało się nie tylko trudniejsze, ale może także mniej destrukcyjnie dla nas samych, bo nasze nieustannie zmieniające się zdanie dopasowujemy do zmiennych i niestabilnych okoliczności życiowych?…

Nie należy popadać z krańcowości w krańcowość. Często trzeba postąpić tak, by był wilk syty i owca cała. Przynajmniej próbować. Ale po kolei. Zachowanie honorowe, dotrzymywanie słowa, niewykręcanie się z obietnicy etc. to jest postawa stracona i możemy tylko płakać nad jej mogiłą. Gdyby mnie kto pytał, to osobiście płaczę. Mojemu świętej pamięci Ojcu słowo „honor” zawsze pojawiało się na ustach w najtrudniejszych sytuacjach i cieszę się, że dzisiejszych czasów nie dożył. Bez wątpienie nie jestem tak honorowy, jak był mój Ojciec, moje pokolenie już inaczej pojmowało honor, ale jeszcze go nie negowało. Teraz takie wartości (i aż mi wstyd wymieniać inne, zbliżone) wywołują u młodych raczej lekceważenie czy wręcz drwiny; im się wydaje, że honor dotyczył tych, którzy pojedynkowali się na szpady, a w świecie obecnym nie ma racji bytu. Nie rozumieją, że pojedynek dobra i zła nigdy się nie kończy. Tylko szpady zamienił niestety na kłamstwa. Cóż, słowo (czy wciąż jeszcze święte?) różni się od żelaza i dawne przeświadczenie, że słowo bardziej rani niż ostrze białej broni, wydaje się dzisiaj kpiną. A jednak ludzie żelazem się ranili, a umierali za słowo. Słowem można było zabić nieraz pewniej niż twardą bronią, dzisiaj słowo się nie liczy, jeśli nie jest zawarowane od strony prawnej i wsparte „kasą”.

Ale kij ma dwa końce. Nie należy wierzyć, że kiedyś ludzie generalnie byli szlachetni, a dzisiaj są podli; są tacy i tacy, albo są raz tacy, raz tacy. Raczej warto założyć, że niegdyś literatura chętniej zajmowała się dobrymi postępkami niż złymi. Tragedia, prawdziwa tragedia sztuki (a co za tym idzie i wychowania), polega na tym, że teraz dzieje się odwrotnie: literatura (i inne sztuki) z entuzjazmem zajmują się wszelką podłością, a unikają „nudnego” dobra. Sztuka dawna nastawiona była na budujące przykłady, ale już historia nie zawsze; wystarczy poczytać Liwiusza, żeby zauważyć, że w życiu ludzie doskonali pojawiali się obok ohydnych, a przykłady wielkiej szlachetności przeplatały się z niewiarygodnymi aktami przemocy i podłości wszelkiego rodzaju. O tym samym mówią pamiętniki polskie z XVII czy XVIII wieku, a literatura piękna chodzi własnymi drogami. Sienkiewicz czuł się także wychowawcą narodu i pokazywał wzory honoru i poświęcenia. Skoro się tej postawy jednak nie kontynuuje, trudno się dziwić, że młodzi traktują tę literaturę jak bajkę. Niestety, trzeba to sobie wprost powiedzieć, wina leży po naszej stronie, bo (jak mi to kiedyś powiedział pewien student z głęboką słusznością) to myśmy ich tak wychowali. Stanowczo liberalizm w wychowaniu jest od dawna (i coraz bardziej) zbyt daleko posunięty.

  • A czy Pan Profesor dotrzymuje słowa, choć czasem widać, że w sytuacji zmienionych okoliczności, to nie jest dobre i słuszne?

Nie, nie, to trochę inaczej wygląda, na szczęście. Przecież nie idzie o fetyszyzowanie martwej zasady, tylko o racje odpowiadające obu stronom. Od tego są negocjacje. Słowo można odwołać za zgodą obu stron. Jeżeli dane słowo w nowej sytuacji nie jest rozwiązaniem rozsądnym, przystępujemy do próby zaakceptowania przez drugą stronę naszej rezygnacji z danego słowa. Natomiast jeżeli druga strona się upiera i jest oporna na argumenty, nie ma rady, trzeba zgrzytając zębami dopełnić obietnicy. Można oczywiście poszukać rozwiązania za pośrednictwem sądu, ale myślę, że słowo także dla sądów się dzisiaj niewiele liczy, a człowiek uczciwy nie zadowoli się rozwiązaniem czysto formalnym i będzie się czuł z nim źle.

  • Dane słowo, przyrzeczenie, czasem się nie sprawdza, warto je łamać. Choćby w sferze uczuć. Przykładem mogą być drugie czy trzecie związki, wreszcie udane po tych pierwszych nieudanych. A przecież te pary, które się rozchodzą, obiecywały sobie przy świadkach, przed ołtarzem, trwać ze sobą do końca swoich dni. Niedotrzymanie słowa jednak się im opłaciło, bo kolejnym razem się udało – takich przykładów jest wiele wokół nas. Bo jesteśmy jak dzieci we mgle i podejmując decyzję, zobowiązanie, nie wiemy, dokąd nas to zaprowadzi. I tu docieramy do poszukiwań recepty na udane życie, bo to przecież stanowi prostą konsekwencję właściwie dokonywanych wyborów. Jak by Pan Profesor sformułował taką receptę na udane życie?

Tak, to jest poważny problem. Ale czy nie sądzi Pani, że jednak zło leży nie po stronie niedobranych par, lecz po stronie zwyczaju i prawa niedostosowanego do dzisiejszych realiów? Po co te przysięgi, skoro, jak słusznie Pani zauważa, spora liczba związków się rozpada? Mnie się wydaje, że rozpada się ogromna większość, choć się o tym jawnie nie mówi. Czy małżeństwo, które od lat przestało ze sobą obcować seksualnie, mając na boku inne kontakty, to nie jest związek, który się rozpadł? Czysto formalne związki to przecież fikcja. Czy nie lepiej zrezygnować z tych romantycznych, lecz mało realnych przysiąg? Czy w ogóle dawno nie powinno się oddzielić seksu od życia w rodzinie, a także seksu od religii? Przecież ta kwestia zawsze szwankowała, tylko się tego publicznie nie poruszało. Ludzie zawsze żyli w tych sprawach niepoczciwie i może pora przestać udawać, że człowiek jest zwierzęciem monogamicznym?

Proszę zauważyć, że w Pani pytaniu kilka razy pojawiła się sugestia, że nieudane są przeważnie pierwsze związki. Czy to nie wskazówka złego wychowania seksualnego młodzieży? Jeżeli się prze na siłę do monogamiczności i pierwszego seksu po ślubie, a odrzuca sprawdzony już w całym niemal świecie zdecydowany seks przedmałżeński i okres młodzieńczych eksperymentów, to czego się można spodziewać oprócz nieudanych pierwszych związków? A przecież nieudany pierwszy związek naznacza człowieka na resztę życia. Wiele osób zraża się całkowicie do związków, inne generalnie przestają wierzyć we współczesną rodzinę, jeszcze inni zaczynają poszukiwania własnej tożsamości zbyt późno. Pierwszy związek nieudany to gwarancja wszelkich dalszych tragedii.

  • Otóż to. Tak wielu ludziom udane życie nie do końca chyba wychodzi, bo bardzo wielu jest tych, którzy mogąc się cofnąć, podjęliby zupełnie inne decyzje życiowe i inaczej pokierowali swoim losem. A może na tym właśnie polega sens ludzkiego życia – by popełniać błędy i ponosić ich konsekwencje?…

Osobiście dawno już przestałem wierzyć we współczesną rodzinę. Po prostu wiele lat temu rozejrzałem się po ludziach, którzy mnie otaczają i znalazłem dosłownie jedną tylko przykładną rodzinę. Wkrótce ona się właśnie rozsypała i moja wiara w możliwość ułożenia życia tradycyjnie legła w gruzach. Jednak nie przesadzajmy w pesymizmie, bo rodzina to nie wszystkie tradycyjne wartości, można i poza rodziną żyć w miłości bliźniego, w uczciwości i serdeczności dla ludzi.

Rzeczywiście sens życia nie tyle może polega, ile spełnia się w błędach, które się dają lub nie dają naprawić. I zgadzam się z tym, że jest to także pewien aspekt wartości i poezji życia, szczególnie aspekt poznawczy, kształtujący charakter. Ale trzeba znać granicę błądzenia, a tą granicą jest cierpienie innych, w tym przede wszystkim najbliższych. Tu się zaczyna prawdziwa odpowiedzialność. Dlatego wczesne eksperymentowanie seksualne jest na pewno lepsze od nieudanych pierwszych związków, bo te z kolei zawsze się wiążą z krzywdą.

  • Klasyczne w sumie pytanie – gdyby Pan Profesor mógł cofnąć czas, co by zmienił w swoim życiu?

Nieraz się nad tym zastanawiałem. Zmieniłbym w sumie niewiele, głównie w czasów dzieciństwa, bo jako dziecko byłem rzeczywiście nieznośny, nawet okropny i dzisiaj często mi z tego powodu wstyd. Jednak w dorosłym życiu mam sobie niewiele do zarzucenia, raczej tylko nieliczne decyzje źle podjęte, zazwyczaj ze zbytniej wiary w dobroć i uczciwość innych. To zbyt intymne do opowiadania, bo jako idealista i tradycjonalista, także jako artysta, nie jestem zwolennikiem wywlekania wszystkich niezbyt szlachetnych spraw na światło dzienne. Choć ręczę, że winnym na pewno nic nie ujdzie na sucho.

  • No i to najważniejsze pytanie, akurat dla profesora filozofii. Jak żyć, Panie Profesorze?… Jak żyć?…

Szanowna Pani, to akurat pytanie jest najmniej odpowiednie dla filozofa, choć mówię to tylko we własnym imieniu. Trzeba pamiętać, że kiedy filozofowie, czyści teoretycy z założenia, brali się do praktyki, raczej nic dobrego z tego nie wynikało. Platon o mało nie postradał życia, kiedy się dobrał do czynnej polityki w Syrakuzach. Arystoteles, niewykluczone że brał osobiście udział w otruciu swego dawnego ucznia, Aleksandra Wielkiego. Jest wiele bliższych przykładów (choć nie bliższych mojemu sercu). Jedno jest pewne: znać receptę, i to nawet znać ją trafnie, a wyleczyć – to dwie różne rzeczy. Bardziej od siebie odległe, niż byśmy pragnęli.

A na pytanie, jak żyć – oprócz wszystkiego, co wynika z naszych wywodów – to jest tylko jedna odpowiedź: żyć do skutku.

Dziękuję za rozmowę.

Pytania zadawała Paulina M. Wiśniewska

Fot. Jerzy Wojciechowski

Dr M. Talarczyk: Moje trzy światy

Rozmowa z dr Małgorzatą Talarczyk, psychoterapeutą, autorką książek o zaburzeniach odżywiania.

  • Jest Pani z zawodu psychologiem, pracuje jako psychoterapeuta, ale też jest autorką kilku książek, proszę o nich opowiedzieć.

Moje poprzednie książki poświęcone były zaburzeniom odżywiania. Pierwsza pt. „Bulimia – przepisy, paradoksy i zaklęcia” wydana przez Wydawnictwo Media Rodzina w 2010 roku, jak tytuł wskazuje, dotyczy zaburzenia, jakim jest bulimia. Dzielę się w niej doświadczeniami wieloletniej praktyki terapeutycznej leczenia tego zaburzenia, zwracając m.in. uwagę na czynniki, które mogą wyzwalać oraz podtrzymywać objawy. Zawarte w tytule „przepisy” to mój autorski pomysł, by Pacjentki nie tylko dostrzegały, ale też opisywały w formie zaleceń swój wkład w podtrzymywanie objawów. Niestety, książka od dawna jest już niedostępna. Druga książka pt. „Anorexia nervosa – w sieci pułapek” wydana przez Wydawnictwo Naukowe Silva Rerum w 2019 roku, podobnie jak książka na temat bulimii, swoim tytułem określa poruszane zagadnienia. Książkę napisałam w dużej części opierając się na artykułach, których jestem autorką i które były publikowane w czasopismach naukowych. W niej także, jak w książce na temat bulimii, dzielę się refleksjami i doświadczeniami związanymi z psychoterapią indywidualną oraz terapią rodzinną chorych z rozpoznaniem anoreksji. Każdy pacjent czy pacjentka są  inni, każda rodzina ma swoją wielopokoleniową historię, wartości, zasady, priorytety, ale są też pewne obszary podobne, które można odnaleźć u chorych i ich rodzin. Mając blisko czterdziestoletnie doświadczenie kliniczne i terapeutyczne oraz ponad trzydziestoletnie w leczeniu kilkuset pacjentek z rozpoznaniem anoreksji i ich rodzin, opracowałam propozycje terapeutyczne, które okazują się efektywne w praktyce. Niezręcznie jest mi mówić o autorskich propozycjach, bo może to być odebrane jako brak skromności czy zuchwałość, ale wieloletnia, intensywna praca z setkami pacjentek z tym samym rozpoznaniem, inspiruje do szukania nowych propozycji i rozwiązań terapeutycznych. Oczywiście, nie jestem wstanie pomóc wszystkim chorym, którzy wraz z rodzicami zgłaszają się na terapię, ponieważ psychoterapia jest procesem, wymagającym zaangażowania i motywacji do leczenia ze strony pacjentów, a tej motywacji u chorych z rozpoznaniem anoreksji zwykle na początku procesu terapii brakuje. To jest także widoczna i odczuwalna różnica między pacjentkami z rozpoznaniem bulimii i anoreksji. Osoby z rozpoznaniem bulimii zwykle są zmotywowane do leczenia, zgłaszają się na terapię same, są też często nieco starsze od pacjentek z rozpoznaniem anoreksji. Natomiast osoby z rozpoznaniem anoreksji nie czują chore, zaprzeczają diagnozie i nie chcą się leczyć. I to jest trudność oraz wyzwanie w pracy terapeutycznej, ale też ogromna satysfakcja, gdy tę współpracę, przymierze terapeutyczne udaje się z chorą nawiązać. Doświadczeniami z pracy terapeutycznej z chorymi na zaburzenia odżywiania dzielę się nie tylko w formie publikacji, ale także prowadząc szkolenia dla terapeutów.

  • Najnowsza pozycja właśnie jest w trakcie prac wydawniczych, ma się ukazać we wrześniu. O czym będzie?

Cieszę się, że książka niebawem się ukaże, ale też trudno mi odpowiedzieć na pytanie – o czym jest. Bo tak jak publikacje i książki na temat zaburzeń odżywiania są tematyczne, tj. na konkretne tematy, w których dzielę się wiedzą i doświadczeniem, tak pozycja, która ma się ukazać jest wielotematyczna i przyznam, że nie chciałabym zagadnień omawianych w książce konkretyzować. Każdy poruszany temat jest niezależny, są to eseje, felietony oraz inne teksty, do indywidualnej interpretacji. Najogólniej rzecz ujmując w książce dzielę się obserwacjami i refleksjami na temat zagadnień realnych i wirtualnych, które nas otaczają, a w tym o znaczeniu słowa, o komunikacji, śmierci, pandemii i różnych reakcjach na nią. Jedną część książki poświęciłam zagadnieniom psychoterapii, z intencją popularyzowania tej dziedziny wiedzy i praktyki. W ostatniej części piszę o filmach, a dokładniej o symbolach, jakie w oglądanych filmach dostrzegam.. Ale chcąc uniknąć opisu książki, a jednocześnie nie pozostawić Pani pytania bez odpowiedzi, pozwolę sobie przytoczyć kilka zdań ze „Słowa wstępnego” oraz recenzji, jakimi zaszczycili mnie publicystka, tłumaczka i poetka, Elżbieta Binswanger-Stefańska,  oraz scenarzysta i reżyser filmów fabularnych oraz dokumentalnych, Krzysztof Rogulski.

Elżbieta Binswanger-Stefańska w niezwykle interesującym Wstępie do książki pisze:  „Symbol”, to słowo klucz w książce Małgorzaty Talarczyk poruszającej całą paletę tematów najróżniejszych. Łączy je także to, że ich gros ujawniło się w czas pandemii. Drugi nasz świat, świat wirtualny, także zaczął się rozgrzewać niejako pod wpływem   koronawirusa. Fora społecznościowe, fejsbuk, są miejscem wymiany myśli ludzkich, ale także miejscem walk, a nawet wojen.

Co się dzieje z naszym językiem? Jak się ze sobą komunikujemy, jeśli nośnikiem jest samo słowo, a nie mowa całego ciała, pyta autorka „Trzech światów”. Skąd te nowe kulturowo pojęcia, jak: hejt, fejk, czy bańka? Jak dajemy sobie radę z samotnością przed monitorem i wzrastającym poczuciem zagrożenia, niepewności jutra? Ze starością i śmiercią wreszcie, w czasach gdy życie się dzięki medycynie wydłuża, ale zarazem wydłuża się czas starości?”

Krzysztof Rogulski w pięknej recenzji do książkę pisze: „Małgorzata Talarczyk, czerpiąc ze swej blisko czterdziestoletniej praktyki, proponuje czytelnikowi klarowne wyjaśnienie wielu używanych w psychoterapii pojęć, nader często wymykających się dydaktycznemu zamknięciu w sztywny system. Ta część jej książki wydaje mi się świetnym kompendium dla studentów medycyny, psychologii, filozofii czy po prostu dla czytelników pragnących odkryć fascynujący świat rozwoju ludzkiej osobowości.

Rozpad więzi rodzinnych i przyjacielskich, kompleks zamknięcia, zalew wirtualnych przekazów, stopniowe odrealnianie życia stało się naszym chlebem codziennym. Osobiste uwagi autorki na temat tych różnych zjawisk, związanych z pandemią , która spadła na nas jak grom z jasnego nieba, zapraszają czytelnika do szczerej refleksji na temat własnych postaw wobec wszechobecnego w przestrzeni publicznej hejtu, usankcjonowanych kłamstw, lęku o zdrowie, przyszłość naszych rodzin i naszego stosunku do śmierci” I dalej „Trzecia część książki to felietony filmowe Małgorzaty Talarczyk, które zaskakują głębokością analizy i uwagą spojrzenia na każdy detal filmowej opowieści” (…) „Unika dydaktyki w czytaniu znaczeń symboli pamiętając o tym, że dosłowne ich opisanie może je spłaszczyć i sprowadzić do roli dekoracyjnej alegorii. Pozwala poruszać się naszej wyobraźni swobodnie po wyznaczonym terenie. Te cechy jej pisarstwa sprawiają, że czyta się jej książkę jednym tchem aż do ostatniej strony.”

  • Co Panią skłoniło do podjęcia tematów niekoniecznie związanych z życiem zawodowym?

Gdy wybuchła pandemia, a za nią przyszedł lockdown, życie zaczęło się kumulować w obszarze wirtualnym. Zarówno praca, jak i kontakty towarzyskie czy prywatne osób prowadziło przez Internet, na Skype, Teamsie, Zoomie czy w portalach społecznościowych. To tam, przy niemożności spotkań w świeci realnym, toczyły się dyskusje, wymiana myśli, często też spory. Również ja zaczęłam częściej „bywać” np. na Facebooku, gdzie czytałam posty oraz komentarze, brałam udział w rozmowach i pisałam. Poruszane przeze mnie tematy dotyczyły otaczającej nas rzeczywistości, w tym też pandemii, która zdominowała świat. Z czasem zaczęłam także dzielić się rozważaniami dotyczącymi psychologii i psychoterapii. A do opracowania moich refleksji w formie książki zachęciła mnie Pani. Do tych tekstów dołączyłam także wcześniejsze, napisane przed pandemią, refleksje na temat symboli filmowych. W ten sposób powstała książka nie dotycząca wprost mojej pracy zawodowej, ale też nie pozbawiona perspektywy psychologicznej i terapeutycznej, stąd tytuł „Trzy światy. Z perspektywy psychoterapeuty”.

  • Jak postrzega Pani współczesne społeczeństwo i jednostki w tym społeczeństwie? Wszystko wydaje się jakieś chaotyczne, czy też ma Pani takie wrażenie pogłębiającego się chaosu?

Jeśliby porównać czas obecny z czasem sprzed półtora roku, to wydaje mi się, że chaos się zmniejsza. Wówczas na początku 2020 roku gdy pandemia zaczęła zalewać świat jak wulkaniczna lawa, nie było ucieczki donikąd i nie wiedzieliśmy, jak sobie pomóc, poziom chaosu i lęku był znacznie większy. Obecnie gdy wiemy, czym jest koronawirus, jak działa i jak można go unikać i przed nim się bronić, chaos jest chyba mniejszy. Dostrzegam bardziej polaryzację, którą pandemia nasiliła, bo teraz różnią nas nie tylko np. poglądy polityczne czy religijne, ale doszły nowe różnice np. dotyczące pandemii i jej zapobiegania, ekologii czy lotów w kosmos. Ta polaryzacja poglądów, przekonań czy postaw, paradoksalnie bardziej porządkuje niż wprowadza chaos. Chyba, że uwzględnimy przekazy informacyjne, newsy, często bardzo różne na te same tematy, co na pewno wprowadza chaos informacyjny.  A chaos ten pogłębiają mnożące się fake newsy. Myślę, że jako jednostki oraz społeczeństwo jesteśmy coraz bardziej zmęczeni pandemią, związanymi z nią ograniczeniami, strachem, niepewnością, a także  nauką i pracą zdalną. To wszystko sprzyja frustracji potrzeby bezpieczeństwa oraz irytacji, złości czy nawet agresji. Łatwo się irytujemy, tracimy cierpliwość w sytuacjach społecznych, widać to np. w różnych relacjach z zachowań kierowców na drogach.

  • Podjęła Pani też tematykę pandemii. Psychologicznie i społecznie to niełatwy temat, bo niełatwy jest ten czas…

Tak, to niełatwy temat, ale też trudno było go nie podjąć, bo dotyczył nas wszystkich, dotknął cały świat. Przed pandemią mieliśmy jako gatunek omnipotentne poczucie panowania nad wszystkim, no może poza pogodą. Aż nie pojawił się najbardziej prymitywny agresor, jakim jest wirus i wywrócił świat, pokazując nam jak niewiele możemy wobec epidemii. Nie miała znaczenia zamożność, pozycja społeczna czy wykształcenia, wirus nie wchodził w żadne układy nie był i nie jest koniunkturalny. Zbierał żniwo, swoje ofiary. A z drugiej strony nauka pokazała swoją moc, opracowując i wprowadzając do walki z wirusem, strategiczną broń. Ale tak jak były i są osoby negujące istnienie pandemii (uważające, że to grypa) i odmawiające noszenia masek, tak też są i pewnie będą osoby niechcące się szczepić przeciw Covid-19. Są też grupy osób uznające co prawda, że istnieje koronawirus, ale nie jest na tyle zagrażający jak podają statystyki. Inne grupy porównują Covid -19 do choroby nowotworowej (jak wiadomo nie zakaźnej) jako podobnie śmiertelnej, nie dostrzegając, że im więcej chorych z Covid, tym mniej miejsca w szpitalach dla innych chorych, w tym chorych onkologicznie.  Przeżyliśmy (a nie wszystkim było to dane) trzy fale pandemii i jak zapowiadają specjaliści, jesienią czeka nas czwarta fala, znacznie groźniejsza w przebiegu i skutkach oraz bardziej zakaźna. Nie wiadomo, ile fal nas jeszcze czeka, ile ofiar pandemia jeszcze pochłonie, bo dopóki wirus będzie znajdował nieodporne organizmy, tak długo będzie atakował i mutował. Przed nami więc niełatwy czas…

  • A jak Pani radzi sobie w czasie pandemii?

Jak sobie radzę? Uważam, że jak część innych osób, całkiem nieźle. Na szczęście nikogo z moich bliskich wirus nie pozbawił życia, mogę pracować, znajduję też czas na pasje. Na szczęście, nie mam nieprzepartej potrzeby „bywania” w miejscach, które z powodu pandemii były zamknięte. Choć w minionym pandemicznym roku brakowało mi spotkań w gronie bliskich, w ulubionych miejscach tzw. publicznych, m.in. bardzo brakowało mi kina i premier filmowych. Ale z drugiej strony, gdyby nie zamknięcie w domach, nie powstałaby książka, i z tego co wiem, nie tylko ta moja.

  • Jak Pani zareagowała na wieść o pandemii?

Zareagowałam, jak wielu ludzi, początkowo niedowierzaniem, że to się dzieje, potem obawami o zdrowie i życie bliskich oraz swoje, a później, w miarę poznawania mechanizmu działania wirusa, coraz spokojniej. A gdy pojawiła się możliwość szczepienia, skorzystałam z osiągnięć nauki bez obaw. Psycholodzy, podobnie jak inni ludzie doświadczają różnych emocji, tyle tylko, że zwykle mając ich świadomość, najczęściej nie ulegają im nieświadomie. Pomocne w tym jest, szczególnie dla psychoterapeutów, przejście pracy własnej, czyli własnej psychoterapii, co pozwala poznać siebie, w tym własne emocje, ich genezę, działanie, wpływ na myślenie i zachowanie. Ale nie ogranicza i nie spłyca to odczuwania emocji, za to zwiększa ich kontrolę. Może porównam reakcje terapeuty w sytuacjach kryzysowych  do pracy strażaka, w tym sensie, że gdy jest pożar, to strażak wie, co robić, wie, jak ratować innych i siebie, ale żar ognia widzi i czuje jak inni, choć (używając przenośni) ubranie ochronne pełni funkcję psychologicznych mechanizmów obronnych.

  • Co zmieniło się w myśleniu o pandemii przez ten rok w kontekście społecznym i psychologicznym? Czy pandemia zmieniła nas jako jednostki i nas jako społeczeństwo?

Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie, bo pandemia to proces, który trwa, wymaga więc ciągłych badań z obszaru psychologii społecznej czy socjologii. Myślę też, że „myślenia o pandemii” nie można rozpatrywać jako jednej kategorii. Bo jednostki myślą o pandemii w różny sposób, jedni od początku i w sposób ciągły w nią nie wierzą, więc konsekwentnie pozostają niechętni do przestrzegania epidemicznych zaleceń. Znam osoby, które nie zmieniają swoich poglądów, nawet gdy chorują ich bliscy. Stosują wówczas zwykle jeden z mechanizmów obronnych, jakim jest racjonalizacja, aby nie tkwić w dysonansie poznawczym. O dysonansie poznawczym, czyli najkrócej rzecz ujmując, zmaganiu się z różnymi, zwykle sprzecznymi informacjami, także piszę w książce. Inni z kolei zmienili swoje zdanie z początku pandemii, którą wówczas negowali, bo uwzględniają informacje i wiedzę specjalistów. Jest też grupa społeczna, która od początku przyjęła do wiadomości niewygodny fakt istnienia pandemii i zdania nie zmienia. W tej grupie nie zdarza się „przejście” na stronę „niewierzących” w pandemię, w przeciwieństwie do grupy „sceptyków”, w której na szczęście poszczególne osoby zaczynają ufać specjalistom i zmieniają zdanie.

  • A skąd zainteresowanie kulturą filmową? O jakich filmach pani pisze? Jakie problemy filmowe porusza?

Filmem interesuję się od bardzo dawna, będąc na studiach regularnie kupowałam karnety na „Konfrontacje filmowe” i co roku brałam udział w „maratonach” projekcji zwykle produkcji premierowych. Przed kilku laty do podzielenia się na Facebooku refleksjami na temat filmu pt. „Musimy porozmawiać o Kevinie” zaprosiła mnie Elżbieta Binswanger-Stefańska. Był to pierwszy film, na temat którego ośmieliłam się publicznie podzielić spostrzeżeniami. Od tamtego czasu przez dwa lata regularnie dzieliłam się refleksjami na temat oglądanych premier filmowych. Przyznam, że początkowo pisałam o filmach z dużą dozą nieśmiałości, ale z czasem ośmielały mnie liczne pozytywne reakcje i komentarze. Przy czym moje refleksje nie są recenzjami filmów, bo do pisania recenzji nie mam kompetencji krytyka filmowego. Swoją uwagę koncentruję na symbolach, jakie w filmach dostrzegałam. Może  refleksje na temat symboli zachęcą czytelna do obejrzenia wybranego filmu lub powrotu do kiedyś widzianego i poszukania dostrzeganych przeze mnie symboli. Ostatni symbolicznie omówiony film widziałam nie w kinie, lecz oczami wyobraźni, nadałam mu tytuł „Gdyby Covid był filmem”.

  • Do jakich wniosków Pani doszła w swojej książce? I do czego chciała Pani skłonić czytelników?

Odpowiem w sposób, który chyba Panią i może niektórych Czytelników nie zadowoli, bo celem napisania tej książki jest nie tyle dochodzenie do wniosków, co stawianie pytań,  skłanianie do refleksji, może inne niż do tej pory spojrzenie na to co wokół. Czytelnikowi pozostawiam wybór w interpretacji każdego z odrębnych tekstów i książki jako całości. Odpowiem więc tak, jak kiedyś ujął to krytyk filmowy Tomasz Raczek, że każdy bierze z filmu tyle, ile chce i potrafi. Podzielam ten sposób myślenia o odbiorze sztuki filmowej, dodając, że moim zdaniem dotyczy to odbioru każdej formy przekazu – słowa, dźwięku i obrazu.

 Dziękuję za rozmowę.

Pytania zadawała Paulina M. Wiśniewska

Okładka zapowiedzi wydawniczej

Prof. K. Wolny-Zmorzyński: O miłości do książek

Profesor usłyszał od swojego gościa: „Tyle książek… i pan to wszystko przeczytał?”. Odpowiedział mu: „Tak, a nawet niektóre sam napisałem”. Z nami Profesor rozmawia o książkach na lato i takich na całe życie.

  • Ile książek przeczytał Pan Profesor w życiu?

Pewno sporo. Z pierwszego wykształcenia jestem polonistą, więc i przed pójściem na studia bardzo dużo czytałem, w czasie studiów po kilkanaście książek w tygodniu z ich opracowaniami włącznie, potem po studiach dla przyjemności i z obowiązku. Cały czas czytam. Poza tym żeby samemu napisać książkę, muszę całą masę innych przeczytać, nie dlatego żeby coś z nich ściągnąć, ale żeby rozszerzyć horyzonty myślowe. Oprócz tego czytam jeszcze propozycje do wydania, czyli maszynopisy, bo piszę ich recenzje dla wydawnictw. Wyrosłem w atmosferze, która sprzyjała czytaniu. W moim domu rodzinnym było bardzo dużo książek. Rodzice byli nauczycielami akademickimi, więc dbali o nowości i regularnie kupowali książki. Biblioteka moich rodziców liczyła blisko pięćdziesiąt tysięcy tomów, więc było w czym wybierać. Zbiory te, po śmierci rodziców, przejęła Wojewódzka Biblioteka Publiczna im. Witolda Gombrowicza w Kielcach. Teraz z żoną, która jest polonistką, mamy też nieźle zaopatrzoną bibliotekę. Przed laty połączyliśmy imponujące zbiory żony z moimi i dalej je uzupełniamy. Czas jakiś temu listonosz, gdy zobaczył w naszym domu ściany zastawione półkami, zdziwiony zareagował: „Tyle książek… i pan to wszystko przeczytał?”. Odpowiedziałem: „Tak, a nawet niektóre sam napisałem” i pokazałem mu półki z moimi autorskimi książkami i pod moją redakcją. Zaniemówił. Licząc „na metry”, jest ich blisko dwa!

  • A jak Pan Profesor czyta, od deski do deski, czy zaczyna od ostatniej strony, a może w ramach tzw. szybkiego czytania? Jaką ma Pan Profesor „technikę czytania”?

Zależy. Każdą z tych technik stosuję. Te książki, które mnie bardzo interesują, czytam „od deski do deski”, te, które recenzuję, podobnie. Technika „szybkiego czytania” jest znakomita, ale bardzo rzadko z niej korzystam, bo niewiele potem pamiętam, co przeczytałem. Może to kogoś dziwić, ale czytam powoli, ze zrozumieniem, po cichu, tak jakbym czytał na głos. Wtedy, skupiony, wiem, co czytam, zapamiętuję tekst na długo.

  • Woli Pan Profesor książki drukowane czy też e-booki lub audiobooki, ostatnio takie popularne?

Tylko drukowane, bo jestem, jak mówi moja żona, czytelnikiem-przestępcą, szkodnikiem. Gdy czytam, zakreślam te fragmenty, które mnie najbardziej interesują, ołówkiem, piórem, długopisem, obojętnie czym, co mam akurat w ręce i robię na marginesie notatki, dlatego też nie pożyczam książek od innych osób ani z biblioteki. Mam swoje. Wiem, że to nie wzór do naśladowania, ale nie potrafię inaczej książki „przetrawić”, przyswoić. Strony każdej książki zakreślam, zaginam te kartki, do których chcę wrócić, gdzie jest ważna myśl, ciekawy opis postaci. Nie ma to różnicy, czy to książka naukowa czy beletrystyka, zawsze czytam z ołówkiem w ręku. Jeśli chodzi o e-booki lub audiobooki, nie umiem się na nich skupić.

  • Ma Pan Profesor jakieś swoje miejsce do czytania książek, czy może Pan to robić zawsze i wszędzie? Woli Pan czytać w świetle lampki czy może przy dziennym świetle, na świeżym powietrzu?

Zwykle przy moim biurku w gabinecie lub w wygodnym fotelu, czasami na leżąco, pora jest obojętna i miejsce też, czytam nawet, jak większość ludzi, na plaży. Wyłączam się, niczego i nikogo nie słyszę, jestem tylko z książką, jej tematem, problemami, a jeśli to dobrze zawiązana fabuła, to z bohaterami.

  • Gdzie przechowuje Pan Profesor swoje książki? Przeliczył Pan je? Ustawia nowościami czy gatunkami? A może alfabetycznie? Bo niektórzy ludzie to wolą tapety ze wzorkiem książkowych grzbietów, efekt jest…

W naszym domu na półkach przymocowanych do ścian od podłogi do sufitu, szczególnie w gabinecie, też w sypialni, w pokoju dziennym, w jadalni, nawet pod schodami. Gdzie spojrzeć – książki. Nie liczyłem ich. Jest ich dużo, są pogrupowane. Naukowe tematycznie, a pozostałe gatunkami. Książki są pewnego rodzaju ozdobą, ale te moje nie wyglądają tak atrakcyjnie, jak te z kolorowymi grzbietami, przez niektórych kupowane tylko dla efektu wizualnego, bo i tak do nich nikt nie zajrzy. To tak jak dzisiaj z modą. Nie jest ważne to, by garnitur był dobrze skrojony, dobrze leżał na człowieku, ale żeby widoczna była metka z firmą. Tak samo jest z tymi kolorowymi grzbietami książek u niektórych osób, które wiedzą, że do dobrego tonu należy mieć więcej niż jedną książkę w domu, z ładnymi, właśnie kolorowymi grzbietami, a jaką książkę, to już obojętne, byle była na półce. Znam też takie osoby, które mają piękną bibliotekę, zadbaną, książki oprawione w skórę, pięknie wyglądające i też nich korzystają.

  • Co z ostatnio wydanych pozycji i przeczytanych uznaje Pan Profesor jako godne polecenia dla innych?

Właśnie skończyłem czytać, wprawdzie nie najnowszą, bo z 2018 roku książkę Jordana Petersona 12 zasad życiowych. Antidotum na chaos. To autor, który ostatnio w Kanadzie i Stanach, a także i w Europie ma coraz więcej czytelników i zwolenników. Mówi o korzeniach naszej cywilizacji, pokazuje odwieczne prawdy o nas w świetle współczesnych problemów, odwołując się, między innymi do przykładów z literatury. Ta jego książka to w pewnym sensie kontynuacja myśli sir Johna Templetona zawarta w książce z 2012 roku Uniwersalne prawa życia. Książka Petersona jest ważna, bo pozwala się odnaleźć w świecie myśli postmodernistycznej. Peterson prostuje ścieżki i pokazuje, gdzie jest granica między dobrem a złem, uświadamia jak postmoderniści się zagubili i prowadzą nas nad przepaść. Gdy przyglądam się temu, co się dzieje obecnie w kulturze, polityce, gospodarce, gdzie bierze górę brak etycznych zachowań, coraz bardziej uświadamiam sobie, jak takie książki są potrzebne. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że ludzie z dyplomami uniwersyteckimi poddają się tej fali, nie są odważni, by – jak Peterson – się głupocie postmodernistycznej przeciwstawić, przyjmują wszystko, co im silni, niedouczeni krzykacze, konformiści podpowiadają. Może to wynika z tego, że ci ludzie z dyplomami szkół wyższych nie zasłużyli na nie, kierują się tylko uczuciami, sympatiami i antypatiami, interesem, urażoną ambicją, a nie rozwagą, rozumiem, wiedzą. Ale o jakiej ich wiedzy mówimy, jak jej nie mają. Peterson mówi wyraźnie, że odwaga jest w wiedzy i ona daje siłę, mówi, że trzeba być odważnym, by być wiernym dobrym zasadom, nawet kosztem przyznania racji przeciwnikowi, ale trzeba do tego mieć jeszcze szlachetny charakter, a nie słaby, niewolniczy. Peterson uczy właśnie jak być wolnym, a nie niewolnikiem i jak wolność pojmować. Wskazuje na to, że największą głupotą i złem jest to, że ludziom bez zasad podoba się hasło „róbta, co chceta i niczym się nie przejmujta”, czyli nawołanie do tego, by nie liczyć się z kimś obok. Przypomina dobre zasady znane od wieków i mówi o nich w bardzo wdzięczny sposób, bez pouczania, bez zadęcia mentorskiego. Jestem też pod wrażeniem książki Adama Leszczyńskiego Ludowa historia Polski. To książka z 2020 roku. Mówi o tożsamości Polaków. To powinna być lektura dla tych, którzy nie tylko interesują się historią, ale chcą lepiej zrozumieć dzieje naszej ojczyzny, ale i swoich korzeni. Już jak przy historii jesteśmy, to polecam też książkę Tomasza Kosińskiego Rodowód Słowian, wydaną też w 2020 roku. Książka jest niestety bardzo torpedowana przez tych, którzy boją się prawdy, zarzucają autorowi – całkiem niesłusznie – konfabulację. Kosiński niemal każde zdanie w swojej książce opatruje przypisami i bogatą literaturą, niczego nie zmyśla, pokazuje, jak dawniej byliśmy mocni i z nami się liczono w Europie. Poprawia nam nastrój, a to ważne! A jak już o sile Polaków w świecie mowa, to dlaczego nikt nie torpedował i nie torpeduje trylogii amerykańskiej W ślady Kolumba Melchiora Wańkowicza, w której wyraźnie Wańkowicz pokazuje, jak Polacy uczyli Amerykanów kultury i przyczynili się swoimi pomysłami do rozwoju ich kraju?

  • Wakacje, urlopy – to powinno sprzyjać czytaniu książek, co by Pan Profesor polecił z ostatnich nowości polskich czy światowych dla różnych kategorii czytelników, kobiet, mężczyzn, nastolatków?

Nie wiem, czy to literatura dla wszystkich: kobiet, mężczyzn, nastolatków, ale polecam najnowszą książkę Kazimierza Orłosia Powrót. Opowiadania, ich rzecz dzieje się na Mazurach, w Bieszczadach, w Warszawie i jej okolicach. Orłoś wybornie zarysował bohaterów, podobnie oddał też klimat sprzed lat. To „poezja prozy” (!). W czasie wakacji dobrze jest poczytać reportaże o krajach, do których się jeździ na wypoczynek, by coś więcej wiedzieć o ludziach, którzy tam mieszkają. Nie mówię o przewodnikach, ale o reportażach. Dwa tygodnie temu wróciłem z Cypru. Zanim tam poleciałem przeczytałem reportaż Thomasa Orchowskiego Wyspa trzech ojczyzn. Reportaż z podzielonego Cypru (2021). Dzięki tej książce poznajemy skomplikowaną historię wyspy przez pryzmat osobistych przeżyć jej mieszkańców. Jak okoliczności pozwolą i nie będzie większych obostrzeń, mamy zamiar z żoną lecieć w sierpniu do Grecji. Już przeczytałem i polecam reportaż Dionisosa Sturisa Zachód słońca nad Santorini o problemach współczesnej Grecji.  Po lekturze takich książek lepiej czujemy miejsca, w których jesteśmy i rozumiemy ludzi, którzy tam mieszkają.

  • Którego autora uważa Pan Profesor za wschodzącą gwiazdę literatury?

Aż tak dokładnie nie śledzę rynku wydawniczego jak jeszcze do niedawna, bo przestałem pisać wydawnicze recenzje nowości beletrystycznych. Dokładnie śledzę nowości reporterskie. Nie odważę się wskazać nikogo, by nikogo nie skrzywdzić. Widzę za to duży potencjał w moich  katowickichi wrocławskich studentach, którzy mają zaufanie do mnie i pokazują mi swoje próby literackie, reporterskie. Wielu z nich ma ogromne szanse na sukces. I tego im życzę. Cieszą mnie sukcesy moich studentów krakowskich, absolwentów Uniwersytetu Jagiellońskiego, m.in. Aleksandry Lipczak, autorki znakomitych reportaży o Hiszpanii Lajla znaczy noc Ludzie z placu słońca czy już nie najnowszy, ale aktualny reportaż bardzo dobrze przyjęty przez krytykę, Brygidy Grysiak Wybrałam życie. Pytała Pani o e-booki czy audiobooki. Ich nie słucham, ale słucham reportaży radiowych, najczęściej gdy jadę gdzieś samochodem. Z dumą słucham reportaży Antoniego Rokickiego, mojego studenta z seminarium reportażu z Uniwersytetu Warszawskiego.

  • A jeżeli chodzi o literaturę ponadczasową, po jakie tytuły powinien sięgnąć każdy miłośnik czytelnictwa?

Zwykle jednym tchem wymieniam, gdy pytają mnie też o to studenci: Wojnę i pokój oraz Annę Kareninę Tołstoja, Braci Karamazow i Zbrodnię i karę Dostojewskiego, opowiadania Czechowa, Panią Bovary Flauberta, Buddenbroków Tomasza Manna, Profesora Unrata Henryka Manna, nowele DublańczycyPortret artysty i Ulissesa Joyce`a. Przy Ulissesie ciężko wytrzymać, ale trzeba choćby we fragmentach znać ze względu na technikę „strumienia świadomości”. Czerwone i czarne i Pustelnię parmeńską Stendhala, Hackelberry Finn Marka Twaina, Winnetou i Old Surehand Karola Maya, Sigrid Undset Krystyna córka Lavransa, dalej Otwartą łódź i Niebieski hotel Stephana Crane`a, ale też książki Kiplinga, Hemingwaya, Steinbecka, Faulknera, Mario Puzo Ojca chrzestnego, gdzie jest pełno aktualnych maksym życiowych, Heinricha Boella Utraconą cześć Katarzyny Blum – znakomitą książkę i aktualną na dzisiejsze czasy, błyskotliwy pamflet na media masowe oraz głos w dyskusji o demokracji, Dobravkę Ugresic i jej Kulturę kłamstwa, w której autorka uczy jak być sobą, Frederick`a Forsyth`a Dzień Szkala, także Doktora Żiwago Borysa Pasternaka, który pokazuje kameleońskie postawy niektórych bohaterów, szczególnie Komarowskiego, Małego księcia Saint-Exuperiego, Irwina Shawa Pogodę dla bogaczy i Lucy Crown, Amosa Oza Czarną skrzynkę, duet pisarski Nicci Gerard i Seana French, piszący pod pseudonimem Nicci French Fatalna namiętność. Z polskich pisarzy koniecznie Sienkiewicza, Prusa, Reymonta, Żeromskiego, Ossendowskiego i jego książkę pt. Lenin, Iwaszkiewicza, Kuncewiczową, Dąbrowską, Nałkowską, Mrożka, Nowakowskiego. Polecam też Dołęgę-Mostowicza. Jest znakomity i faktycznie się od niego „oderwać nie można”. Pisarze, których wymieniałem, a zdaję sobie sprawę, że wielu ważnych pominąłem, uczą, czym jest honor, pokazują charakter różnych ludzi, zachowanie godne i wstrętne, dlatego łatwiej nam po lekturze tych książek odnaleźć się we współczesnym świecie, zdystansować się do wszechobecnej teraz postmodernistycznej głupoty. Wiem, że wielu ważnych i dobrych pisarzy pominąłem, listę mógłbym zrobić jeszcze dłuższą, ale nie sposób wszystkich wymienić.

  • A jaka jest ulubiona książka Pana Profesora, taka po którą sięga Pan wciąż i wciąż? Bo gdybym ja miała wskazać taką pozycję to wahałabym się między „Anią z Zielonego Wzgórza”, „Czarodziejską Górą T. Manna oraz J. Salingerem, czyli książkami dzieciństwa i młodości. Bo chyba te właśnie książki zapadają najgłębiej w serce i duszę.

Każdy ma swoje ulubione. Szczerze? Dla mnie Lalka Prusa. To miłość od pierwszego wejrzenia. Przeczytałem ją po raz pierwszy, gdy miałem czternaście lat. Sporo w niej mądrości, a oprócz tego humoru, barwnych opisów postaw różnych postaci, aktualnych i dziś. Jeśli chodzi o bohatera Lalki był bardziej odważny niż bohater Czarodziejskiej góry. Stanisław Wokulski łamał konwenanse, Hans Castorp z powodu przestrzegania zasad grzecznościowych nie śmiał się zbliżyć do ukochanej i może lepiej na tym wyszedł… Powiem, że bardzo często wracam do Lalki i po nią sięgam, ale też nie zapominam o Żeromskim. Gdy się czyta jego utwory, to tak jakby słuchało się symfonicznego utworu muzycznego. Moim zdaniem, Żeromski to majstersztyk prozy. A tak prywatnie, kiedy zmarła moja mama, zacząłem czytać od dnia jej śmierci, prawie codziennie jak ksiądz brewiarz, jej wiersze, których treść była dla mnie wcześniej odległa. Otwieram jej tomy na chybił trafił i znajduję w nich teraz wiele wskazówek życiowych, podpowiedzi, jak dystansować się do problemów i łatwiej mi odnaleźć spokój. Ale do tej poezji, filozoficzno-religijnej, musiałem dojrzeć.

Dziękuję za rozmowę.

Pytania zadawała Paulina M. Wiśniewska

Autorka foto: Renata Misz-Zmorzyńska

kwz foto

Zachęcamy do lektury książek prof. K. Wolnego-Zmorzyńskiego

UAM: Naukowczyni w krainie kangurów

Na stronie UAM można przeczytać informację o sfinalizowaniu projektu badawczego związanego z australijską Polonią. Nasze Wydawnictwo miało zaszczyt wydać owoce tej wyprawy badawczej. 

„W ramach projektu „Żona dla Australijczyka?” dr Magdalena Zdrowicka-Wawrzyniak przygląda się, jak współczesną Polskę i Polaków postrzega Polonia australijska. Publikacja „Między kropkami” nie jest jednak klasycznym zestawieniem wyników badań, ale swego rodzaju pamiętnikiem z podróży, w którym autorka dzieli się wrażeniami z wizyty w Canberze. Monografia dokumentuje liczne spotkania z przedstawicielami Polonii australijskiej, działaczami rozmaitych organizacji czy Ambasadorem RP w Australii. Jak wskazuje autorka, badany przez nią australijski obraz naszego kraju, często zaskakujący, nakreślany jest przez dostępne tam polskie środki społecznego przekazu, zwłaszcza telewizję. – Publikacja przynosi szereg informacji o Polonii w Australii, z naciskiem na tę zamieszkującą stolicę, odzwierciedla charakter wspólnotowości Polaków, łamie stereotypy o Polakach za granicą – przekonuje dr Zdrowicka-Wawrzyniak.”

Czytaj więcej: https://amu.edu.pl/dla-mediow/komunikaty-prasowe/naukowczyni-uam-w-krainie-kangurow?fbclid=IwAR3tKSOPPs_giPxpjCfpyVdQ67kDB_P7vArtQYbQSgciIheM3FTlz8hB-Y8

A książka jest dostępna w naszej e-księgarni, wysyłamy prosto z drukarni.

 

W cyklu „Autor Movie” wywiad z dr Magdaleną Zdrowicką-Wawrzyniak

W cyklu „Autor Movie” wywiad z dr Magdaleną Zdrowicką-Wawrzyniak poświęcony jej najnowszej publikacji „Między kropkami” stanowiącej pokłosie pobytu autorki w Australii.
Zachęcamy do obejrzenia i wysłuchania tego wywiadu oraz do lektury pozycji, która jest prawdziwą bohaterką tego programu.
Okładka książki:

Prof. Krzysztof Lipka: „Tak jakby mrówki chciały sobie podporządkować cały las”

„Chcemy tę planetę przystosować do siebie, to właśnie tak, jakby mrówki chciały sobie podporządkować cały las. Nie rozumiemy, że jesteśmy tylko pewną częścią wielkiego systemu (niekoniecznie zaraz ekosystemu), który rządzi całym wszechświatem. Czujemy się panami natury, globu, kosmosu…” – prof. Krzysztof Lipka o zmianach klimatycznych oraz o „smutnej jesieni ludzkości” z filozoficznego punktu widzenia.

  • Czerwiec 2021, jeszcze kalendarzowa wiosna, a termometr przekracza 30 stopni Celsjusza w cieniu. W USA odnotowano 54 stopnie Celsjusza. Jak Pan Profesor znosi upały? Kocha je czy nienawidzi? Jak je spędza, jak się przed nimi chroni, czy też – jak się nimi delektuje?

No tak, upały i stąd letni i lekki temat! Upałów raczej nie znoszę, bo należę do osób, które nawet wówczas, kiedy nie jest zbyt ciepło, chodzą zacienioną stroną ulicy. Całe życie upały mnie gnębiły, ale na pocieszenie wszystkich, którzy mają podobną naturę, dodam, że z wiekiem znosi się upały coraz lepiej. Tak jest przynajmniej ze mną. Poza tym wszystko ma swoje dobre i złe strony. Dzięki unikaniu słońca nie uczęszcza się na plażę i oszczędza czas. Tak było ze mną od dziecka, rodzice od rana na słońcu, a ja z książką w domu. Kiedy około czwartej po południu słońce nieco mniej grzało, zjawiałem się na plaży, natychmiast wchodziłem do wody i siedziałem tam dobre dwie godziny. Kiedy byłem dzieckiem, mama siłą wyciągała mnie z wody, dosłownie zsiniałego. Po wyjściu na brzeg plażę natychmiast opuszczałem. Tak jest do dzisiaj. Dwa razy dziennie wpadam na plażę, spędzam po poł godziny w wodzie i szybko wracam do domu. Bardzo lubię zimną wodę i boleję nad tym, że Bałtyk zdecydowanie się ogrzał. Także soli jest w nim już nawet nie na lekarstwo, a przecież sól morska znakomicie robi na skórę. Wiem, że wszystko, co opisuję, to raczej dziwaczny sposób spędzania czasu nad morzem, lecz mnie zdecydowanie odpowiada. Nie jestem zwolennikiem zachowania stadnego: słońce, to szybko na plażę! Każdy powinien dozować sobie wszystko według własnych potrzeb, a nie tylko naśladować innych. Uwielbiam morze, bywam w Ustce cztery razu w roku (w sumie trzy miesiące), ale zawsze większość czasu poświęcam tam na myślenie, czytanie i pisanie. Przy takim trybie życie można nawet męczących upałów nie zauważyć. A delektuję się raczej cieniem, zimną wodą i ogromnymi porcjami lodów.

  • W czasach mojej młodości temperatury rzadko przekraczały 25 stopni Celsjusza. Słońce tak nie piekło niemiłosiernie. Teraz jest mniej łagodne, wielu ludzi cierpi z powodu widocznych już gołym okiem zmian klimatycznych. Szalejące huragany, powodzie, pożary przesuszonych lasów, czego przykład może stanowić Australia czy Kalifornia, ale też i Polska… Jak filozof podchodzi do tego zagadnienia – ze względu na upały z filozoficznym spokojem chyba jednak się nie da…

Da się; z tymi zmianami klimatycznymi to jest bardzo różnie. Moim zdaniem prywatnie nie należy się tym specjalnie przejmować. Co innego polityka klimatyczna na globie, a co innego osobisty stosunek do tych zagadnień na co dzień. Tu jestem zdania księcia de La Rochefoucauld: Kto zbytnią wagę przykłada do spraw drobnych, ten się staje niezdolny do wielkich. Zmiany klimatyczne to w prywatnym życiu drobna sprawa w porównaniu na przykład z zagadnieniami etycznymi czy artystycznymi, o których już wiele mówiliśmy. W moim życiu, ze względu na jego długość, zmiany klimatyczne przedstawiały się nieco inaczej. Przede wszystkim za mojego dzieciństwa mrozy nieraz przekraczały – 25oC, a upały +30, więc klimat następnych, a także jeszcze obecnych lat, postrzegam jako zdecydowanie łagodniejszy. Poza tym byłem dzieckiem, i tak upały, jak i mrozy były zawsze pewną atrakcją. Dziecko chyba lubi zmiany, w każdym razie ja lubiłem. Dalej zresztą uważam, że w życiu najgorsza jest jednostajność. Czytanie i pisanie jest wystarczająco jednostajne (choć wciąż zmieniam tematykę), by dla równowagi nie prowadzić jak najbarwniejszego życia.

Z widocznych przemian klimatu, które Pani wymieniła, najbardziej mnie fascynują przemiany wiosennego deszczu w ostatnich latach. Nigdy w Polsce tego nie było, a teraz wiosną pojawia się regularnie: deszcze nagłe, gwałtowne, niebywale gęste, jakby padały „szybciej”, całkowicie prostopadle do terenu, jednym słowem deszcze jakby zwrotnikowe. Cudowne zjawisko! Wychodzę w Warszawie na balkon, wieczorem, nocą, i głęboko wdycham wilgotne powietrze, wciągam zapach ozonu, a płuca tak się czują, jakby się dopiero szykowały do życia.

Filozoficzny styl życia pomaga w zasadzie na wszystko (oprócz bólu zębów). Kiedy człowiek ma pasję, a przede wszystkim intelektualny temperament i zagłębi się w problemy, które go w danym momencie pociągają, to zapomina o bożym świecie. To nie musi być od razu filozofia, wystarczy literatura (szczególnie dawna) czy historia. Czytając Liwiusza czuję się, jakbym wyemigrował do starożytnego Rzymu, a przy prozie Balzaka jestem w dziewiętnastowiecznej Francji. To być może szczególna umiejętność przenoszenia się fantazją w inne czasy, ale można to także uznawać za skazę. Mój ojciec, który też był filozofem, ale miał całkiem inny charakter, wielokrotnie mi powtarzał, że w życiu będę samotny, bo wciąż jestem nieobecny w aktualnym życiu. I miał rację, nikt nie potrafił nigdy tego wytrzymać, że mnie „tutaj” w zasadzie nie ma. Zawsze raczej pochłania mnie Beethoven czy Rembrandt niż współczesna rzeczywistość. To oczywiście znakomita recepta na pożyteczny eskapizm, nie zauważa się niemal nawet covidu. Ale czy taka ucieczka nie wynika z winy obecnego świata? Czy obecny świat może być ciekawszy do starożytnego Rzymu, od siedemnastowiecznej Holandii? Czy nie może nas sobą głębiej zainteresować? Czy tylko najbardziej powierzchowne atrakcje umie nam zgotować współczesność? A raczej pozorne atrakcje? Pseudo-rozrywkę i pseudo-sztukę?

Ale prawdziwe problemy klimatu nie wyżywają się w tych osobistych obserwacjach, potrzebują poważnych analiz specjalistów, a co ważniejsze także świadomej i uważnej polityki całego globu. Wiadomo, jak o to trudno, często mi się wydaje, że to walka z wiatrakami.

  • Kiedyś żyliśmy w krainie zmiennych pór roku. Tak sobie myślę, że teraz powstanie dzieł takich jak „Przedwiośnie” czy „Chłopi” nie byłoby możliwe. Przedwiośnia nie ma, bo zima zniknęła. Poszczególne części „Chłopów” musiałyby zostać przemianowane na „Pora chłodna” oraz „Pora gorąca”, bo cztery pory roku wraz z przedwiośniem i babim latem stały się już faktem historycznym. A co napisałby A. Vivaldi? Bo już raczej nie „Cztery pory roku”… Obraz Józefa Chełmońskiego „Babie lato” też by nie powstał. Wiele innych dzieł sztuki nie zaistniałoby już w obecnym klimacie. A ja nie przeprowadzając się nigdzie, mieszkam w klimacie przypominającym ten (przepraszam, źle! kalka z angielskiego; zaimek wskazujący: ten, który…) rodem z Afryki. Strasznie żal.

Och, jakże piękny temat Pani poruszyła! Już nie literacki, a wręcz poetycki. Ludzie, którzy pamiętają polskie sześć pór roku, to inni ludzie, ze świata, którego już nie ma. Kojarzy mi się to przede wszystkim z zapachami. Dotyczy to nie tylko przedwiośnia i złotej jesieni, ale w ogóle zapachów. Pamiętam, jak kwitnące bzy wypełniały wonią rozległe przestrzenie (i to nie w Nawłoci, ale w zadymionej Łodzi), podobnie jaśminy. Teraz wydaje się, że ledwo, ledwo się jakiś zapach przewinie albo też w ogóle nie pachnie nic. Znikły także z przyrody kolory, delikatna zieleń przedwiośnia była zupełnie inna, jakby nietutejsza (jak ryżowe pola w Indonezji). Albo takie roztopy! Uwielbiałem jako dziecko brodzić w ciężkich buciorach po topniejącym śniegu w parku przyległym do mojego domu. A co to jest babie lato, to już nawet nie sposób opisać dzisiejszej młodzieży, bo nie potrafią sobie wyobrazić tego zjawiska. Naprawdę przypomina mi się poprzednie życie…

Nie zdajemy sobie z tego sprawy, ileśmy stracili! Najcudowniejszą cechą polskiego klimatu była właśnie ta zmienność pór roku. Bo zmiany pór to zmiany krajobrazu, wyglądu świata. Zrozumiałem to dopiero wówczas, kiedy mieszkałem na południu Hiszpanii; przez cały rok gorąco i zielono, człowiek wygląda za okno, wychodzi z domu i nie wie, jaka pora roku! Z natury zupełnie nie jestem meteopatą, ale po kilku latach czułem się tam naprawdę bardzo źle i to głównie psychicznie. Brak zmian pejzażu to prawdziwy koszmar! Dopiero po powrocie do Polski schwyciłem równowagę. Najbrzydsza pogoda jest piękna, jeżeli odbieramy ją jako zmianę, dzięki której uciekamy od jednostajności.

  • A jaką porę roku Pan Profesor najbardziej ukochał? Dlaczego?

Nie jestem co do tego przekonany, że można w ogóle mieć ulubioną porę roku. Każda przecież ma inne uroki. To zawsze tak się układa, że w zimie marzy człowiek o lecie, a w lecie o zimie, bo z natury wzdycha właśnie do tego, czego akurat nie ma. I tak powinno być, bo ten mechanizm to jeden z bodźców rozwoju. Ale są i inne aspekty; żeby być wielbicielem którejś z pór roku, to muszą być one wyraziste, zima mroźna, lato upalne. A nas ostatnio natura przyzwyczaja do tego, co się w komunizmie z rosyjska nazywało „urawniłowką”. Jak można kochać chłodne lato lub ciepłą zimę? Tymczasem szczególnie te dwie najwyrazistsze z pór roku stopniowo tracą swój charakter. „Nie było lata, jesień szła od wiosny…” jak powiada poeta. Trudno lubić obecne zimy, jeśli się kocha śnieg. Jednak dużą rolę w tej kwestii odgrywa też nasza wyobraźnia. Kiedy myślę o szczególnie udanej wiośnie, wydaje mi się, że nie ma od wiosny nic piękniejszego; i to samo dotyczy lata, jesieni i zimy. Natomiast czasem, kiedy się taka szczególnie udana pora roku realnie przydarzy, to nie można się nie zachwycić. Tak więc w tym roku kocham lato. Zdecydowanie. Po upałach włoskich czy hiszpańskich, które wiele lat znosiłem, nasze wydają mi się mniej groźne, szczególnie że jestem nie w Warszawie, a w Ustce. Jednak lipiec i sierpień spędzam w stolicy, lubię lato w mieście. Ta szczególnie rozleniwiona atmosfera bardzo mnie pociąga; i można się długo snuć dość wyludnionymi ulicami.

Inna sprawa to z także kwestia wieku, młodzi kochają wiosnę, starzy jesień. Tak się to u mnie przynajmniej układało i chyba to naturalne. Warto także pamiętać o przenośnym traktowaniu pór roku, wywodzącym się jeszcze z totemizmu, o wiośnie życia czy o jesieni życia. Tego rodzaju metafory wskazują także na nasz stosunek emocjonalny do pór roku, no i do samych siebie.

  • Wielu ludzi ma pamięć emocjonalną, sentymentalną, związaną z miejscami i przeżyciami, ale także z porami roku. Czy wspomnienia Pana Profesora są właśnie takie – związane z klimatem, wiatrami, piekącym słońcem, gorącym piaskiem, chłodną wodą, strugami deszczu, mgłą?… Pamięta Pan smaki lata, zapachy jesieni, odgłosy powiewów zimy i kolory wiosny? Tych minionych lat? Jakie są te najpiękniejsze albo najstraszniejsze, przerażające wspomnienia związane z porami roku?

To wszystko jest tak względne! Wiele przecież zależy do naszej osobniczej zmysłowości, a także od chwilowego nastroju. Kiedy jesteśmy smutni, to chyba nie sprzyja temu wiosna czy lato, a tylko jesień lub zima. Jesień bywa, jak wiadomo dwojakiego rodzaju, złota jest nostalgiczna i niesie ze sobą pewną dziwną pełnię. Wszystko się w niej – jeśli udana – może skupić: i ciepło, i niebywałe kolory, i zapachy, i owoce, ale także specyficzne odgłosy, jak szelest opadających liści; wszystko to sprzyja zadumie, którą też wywołuje poczucie zbliżającej się zimy. Z kolei ta jesień, o której często myślimy, że brzydka, co jest oczywiście nieprawdą, sprzyja wszelkiego rodzaju płaczliwości; kiedy przepełnia nas żal, nie ma lepszej aury. Mnie ze wszystkiego woda morska jest najbliższa, niezapomniana i niepowtarzalna, może dlatego, że większość miesięcy letnich życia spędzałem nad morzem.

Z tego rodzaju pamięcią, o którą Pani pyta, u mnie gorzej. Pamiętam doskonale strasznie mroźne zimy, także skwary letnie nie do zniesienia. Kiedy jednak to było? Na pewno w dzieciństwie, lecz daty z własnego życia zawsze mi się gubią. Pamiętam natomiast te sytuacje, kiedy dosłownie myślałem, że nie wytrzymam. Takie upały zdarzyły mi się dwa razy w życiu, raz w Ejlacie, drugi raz w Egipcie. Szczególnie to drugie doświadczenie napełniło mnie autentycznym przerażeniem. Nabyłem wówczas przekonania, że nie ma na Ziemi nic okropniejszego od pustyni. A jednak wczoraj wieczorem oglądałem film Królowa pustyni, no i przecież nie można się obrazami pustyni nie zachwycić! Na ekranie niewiele jest może rzeczy aż tak pięknych. I tu dochodzę do dziwnego wniosku. Obrazy świata są najcudowniejsze właśnie na obrazach, potworne mrozy i zabójcze upały docierają wówczas do nas od strony swego piękna; bo kiedy znajdujemy się rzeczywiście wewnątrz tego rodzaju rzeczywistych odczuć, nie możemy tego wytrzymać. Co innego, że sztuka bywa bardziej sugestywna niż natura, przynajmniej dla mnie, estetyka. Już jako dziecko miałem skłonność do tego typu spostrzeżeń, które mój ojciec słusznie wyśmiewał: „Ach, jaki piękny las, zupełnie jak z obrazu Friedricha!” To oczywiście niepoważne reakcje, a jednak często się same narzucają. Sztuka eliminuje z pejzażu to, co niemożliwe do namalowania, upał czy chłód, możemy podziwiać lodowce Friedricha nie marznąc i nawałnice Turnera bez ryzyka. To jeden z niepodważalnych dowodów, że sztuka kłamie. Choć to oczywiście kłamstwo nie tylko niewinne, ale wręcz piękne. Z przeżyć tego typu pamiętam też wyjątkowo sugestywny (choć za mało sensualny) opis śnieżycy u Manna, kiedy Hans Castorp zagubił się w górskiej burzy śnieżnej. Można pomyśleć, że bardziej przeżywamy sugestywność sztuki niż przyrody, ale to zapewne tylko dlatego, że sami w podobnych sytuacjach nigdy się nie znaleźliśmy. Choć przecież z drugiej strony mistrzostwo zawsze będzie mistrzostwem. Ten opis pozostanie zawsze żywy, oczywiście dopóki zimy całkiem nie znikną z powierzchni naszego globu. Mam nadzieję, że natura nigdy do tego stopnia nie będzie okrutna, by nas pozbawić niepowtarzalnych wrażeń. A przy okazji zabić wiele dzieł literackich czy malarskich.

  • Moja sąsiadka ma sześcioletniego synka i w ubiegłym roku, gdy akurat mieliśmy kilka tygodni piękniej śnieżnej zimy, uświadomiłam sobie, że ten chłopiec po raz pierwszy bawił się w śniegu, lepił bałwana, jechał na sankach… Moja zimowa codzienność z dzieciństwa była śnieżna i mroźna. A ten chłopiec, o imieniu Jasio, zaznał tego po raz pierwszy. W czasach mojego dzieciństwa sanki stały całą zimę w korytarzu każdego mieszkania, w którym były dzieci i po szkole brało się te sanki i spędzało czas na mrozie, takim prawdziwym, piekącym w policzki. Zima 2020/2021 zawitała do nas podobno tylko dlatego, że mieliśmy pandemię i ludzie powstrzymali się od swojej zwyczajowej aktywności – było mniej aut na ulicach, zamarł ruch lotniczy. I znowu pojawił się dawno niewidziany śnieg. Wygląda na to, że nas, ludzi, jest nie tylko jakby za dużo, ale też jesteśmy za bardzo aktywni, niszczymy przy okazji środowisko naturalne.

Oczywiście, natura powiada: chcecie mojego piękna, to je doceńcie, dam je wam, kiedy nabierzecie rozumu. Nie nabraliście? To nowy cios. To reguły doskonale znane z najrozmaitszych dziedzin. Ludzi jest za dużo, to nie ulega wątpliwości. Dawno w Europie nie było wojny i Europa jest niewątpliwie przeludniona. Nie mam przez to zamiaru powiedzieć, że wojna jest nam potrzebna. Nigdy nie jest potrzebna, choć, jak wielokrotnie pisano, wojny są z wielu względów konieczne. Panuje przekonanie, że wciąż na globie są ogromne połacie niezasiedlonych przestrzeni, nawet w Europie. Owszem, ale to nie oznacza, że trzeba je zasiedlić co do jednego metra, te puste przestrzenie są absolutnie konieczne, bez nich byśmy nie żyli. To całkiem tak samo, jak z innymi gatunkami, proszę sobie wyobrazić, że na przykład mrówki nie budowałyby mrowisk tu i ówdzie, tylko cały las byłby pokryty jednym gigantycznym mrowiskiem, niewątpliwie struktura lasu zostałaby zakłócona i taki las przestałby być lasem.

Wspomina Pani zimę i sanki, tak, oczywiście, sezonowe atrakcje to jeden z najprzyjemniejszych aspektów zmian pór roku. Mam podobne wspomnienia i ze smutkiem spoglądam na dzieciaki, które nie znają tej przyjemności. Ale taki brak odpowiednich zjawisk w przyrodzie odbija się także na kulturze. Proszę pomyśleć o wspaniałym malarstwie pejzażowym przedstawiającym zimę. Kto dzisiaj mógłby coś podobnego namalować?  Niektóre pejzaże Fałata można by dzisiaj wziąć za fantazję. Albo piosenki dziecięce. Za mojego dzieciństwa przynajmniej jedna trzecia tego rodzaju repertuaru nawiązywała do zimowych atrakcji, na przykład liczne piosenki Noskowskiego do słów Konopnickiej, o sannie, o wyczynach na łyżwach i inne. Ta literatura muzyczna jest niezwykle piękna, a tymczasem młodym wydaje się dzisiaj nieaktualna. A niebywale realistyczna Dziewczynka z zapałkami Andersena całkiem już chyba odejdzie do lamusa jako wręcz nieprawdopodobna.

  • Jak to możliwe, że ludzie jako gatunek są tak krótkowzroczni i podcinają gałąź, na której siedzą? Jako gatunek nie potrafimy przystosować się do środowiska, przyjąć, że stanowimy tylko jego część, lecz chcemy tę planetę przystosować do siebie. A to tak nie działa… Brakuje nam właśnie tego podejścia, ale też wiedzy. A przecież teraz to wszystko wyczytać można w Internecie. Zatem wiedza raczej jest… Tylko korzystać z niej trudniej.

Przecież to chyba już wszyscy wiemy, że głupota ludzka nie zna granic! Francuski filozof Teilhard de Chardin odkrył trzecią nieskończoność. Obok nieskończonej małości i nieskończonej wielkości jest jeszcze nieskończona komplikacja. Oczywiście tę nieskończoną komplikację wciela człowiek, gatunek ludzki, wraz z całym dorobkiem, kulturą, osiągnięciami. Teilhard był dobrym człowiekiem, a może za jego życia nie wyglądało to jeszcze tak tragicznie, gdyż należałoby jego myśl rozwinąć tak: człowiek jest wcieleniem nieskończonej komplikacji, która przedstawia sobą, oprócz wielu znakomitych właściwości – takich jak skończony, niestety, geniusz czy jak skończona, niestety, ludzka wynalazczość – również jeszcze jedną dodatkową nieskończoność, to właśnie, niestety, nieskończona głupota.

Chcemy, jak Pani słusznie zauważa, tę planetę przystosować do siebie, to właśnie tak, jakby mrówki chciały sobie podporządkować cały las. Nie rozumiemy, że jesteśmy tylko pewną częścią wielkiego systemu (niekoniecznie zaraz ekosystemu), który rządzi całym wszechświatem. Czujemy się panami natury, globu, kosmosu, a tymczasem – jak się to kiedyś powiadało – to z motyką na słońce. I oczywiście to nie jedyny powód tej zafałszowanej świadomości czy samooceny człowieka. Jest jednak znacznie gorzej. Jeżeli przyjrzymy się dokładnie ludzkości, to zauważymy, że dosłownie w żadnej dziedzinie człowiek nie radzi sobie tak, jak powinien. Czy potrafiliśmy zorganizować na globie dobrze funkcjonujący pełny system wyżywienia ludności? Czy są uporządkowane jak należy globalne finanse? Czy polityka jest gdziekolwiek słuszna? Czy potrafiliśmy sobie bezproblemowo ułożyć chociażby nasze własne życie seksualne? A nasze ideały? Wolność, równość, braterstwo, czy to przypadkiem nie kpina? Czy kwestie religijne są zharmonizowane bezkonfliktowo? A zdrowie i medycyna to niby funkcjonują całkiem skutecznie? A prawo? A wychowanie? A cała kultura i sztuka? I dopiero na tym tle nasze kłopoty klimatyczne. – Tak! (Wszyscy się oburzą.) Jak można tak mówić! Przecież każdy z wymienionych problemów jest ogromnie skomplikowany! Właśnie. Nieskończona komplikacja, jaką jest człowiek (Teilhard), wymaga nieskończonej prostoty. A my, zamiast upraszczać, co tylko się da, to niepotrzebnie jeszcze tylko tę komplikację dodatkowo komplikujemy. Jednym słowem wszystko, ale to wszystko, na cokolwiek się spojrzy, dowodzi, że ludzkość jest na naszym globie eksperymentem nieudanym. Mówiliśmy już o tym.

  • A może tu nie w wiedzy i dostępie do niej tkwi problem, tylko właśnie w braku pokory? A przecież do tego nawołują wszystkie religie świata, a większość mieszkańców tego globu stanowi wyznawców jakiejś religii. Jak Pan Profesor to wytłumaczy?…

Brak pokory to bardzo piękny idealistyczny punkt widzenia na ludzkie defekty. Podczas gdy tu w grę wchodzą niemal wyłącznie same braki. Brak sumienności, dokładności, roztropności, uwagi, zrozumienia, dobrych chęci, samorzutności działania, porządku… Można wymieniać w nieskończoność. A brak prawdomówności? A brak miłości? Same braki, na cokolwiek się zwróci uwagę. Nie brak tylko bałaganu, zaniedbań, zniechęcenia… Wiedza jest rzeczą piękną, dla tych, którzy chcą się czegoś nauczyć.  Pokora jest rzeczą piękną, ale dla wrażliwych i myślących. Religia jest rzeczą piękną, ale dla pokornych. Nie można działać trafnie i sprawnie bez wiedzy, pokory, wiary i tak dalej. To jest koło zamknięte.

  • Kiedyś zetknęłam się z taką teorią, że gatunek dominujący musi wyginąć, ponieważ niejako „pożera” i pochłania siebie samego, a za potwierdzenie tej tezy miał posłużyć przykład dinozaurów. W jaki sposób filozofia podejmuje zagadnienie dominacji człowieka na tej planecie oraz w jaki sposób przedstawia możliwe scenariusze na koniec świata, tego naszego świata, ludzkiego?

To, że jesteśmy gatunkiem przewidzianym do samozagłady, dla mnie nie ulega najmniejszej wątpliwości. Bez względu na przykłady dinozaurów, nie musimy się sami „pożreć”, i tak wykańcza nas brak myślenia i dyscypliny. Filozofia nie może bawić się w przewidywanie przyszłości, bo nie jest wróżką. Jeżeli zacznie o tym mówić, to stanie się raczej mało zrozumiałą pytią. Corocznie wychodzi co najmniej kilkanaście książek, które bawią się w przewidywania i przepowiednie, ale są one raczej mało filozoficzne. Po kilku latach niewiele z nich pozostaje. To, że katastrofa wisi na włosku, nie ulega najmniejszej wątpliwości, chociaż ten włosek może jeszcze wytrzymać zapewne kilkaset lat. Jednak ciągły wzrost tematyki najazdu kosmitów, wojen gwiezdnych itp., to nie jest tylko głupia zabawa, ludzkość ma intuicję, wyczuwa to, że zagrożenie się nieuchronnie zbliża. Co nie oznacza, że katastrofa przyjdzie do nas z kosmosu. Nie zdąży, bo wcześniej załatwimy się sami. Jednak zwykli ludzie nauczyli się żyć chwilą obecną i mało ich obchodzi, co się tu będzie działo za sto, dwieście lat, byle spokojnie dożyć własnego końca. Ja spoglądam na to inaczej. Mnie interesuje – skoro już o tym mówimy – co się tu będzie działo nie za kilkaset lat, a jak będzie ten glob wyglądać za dwa tysiące lat, za piętnaście tysięcy, o ile przetrwa. I zależy mi na tym, bardzo bym tego pragnął, by dzieje ludzkości potoczyły się dobrze. Ale, jak wiadomo, jestem niepoprawnym idealistą, a dzisiaj większość się z tego śmieje.

  • W takim razie – co nam pozostaje?… Tak na dziś, na tu i teraz?

Zawsze to samo, uczyć się myśleć, a także powstrzymywać własne wybujałe i w gruncie rzeczy wydumane zachcianki. Bo inaczej dość smutna jesień ludzkości, jaką właśnie przeżywamy, zamieni się w srogą zimę.

Dziękuję za rozmowę.

Pytania zadawała Paulina M. Wiśniewska

DSC_0780

„Pierwsza pomoc dla psów” w recenzji na stronie Nauka w Polsce

Bardzo pozytywna recenzja naszej publikacji ukazała się na stronie Nauka w Polsce. Autorką tekstu jest red. Anna Ślązak. 

Oto je fragment: „Napisana przez lekarkę weterynarii oraz wykładowczynię akademicką książka „Pierwsza pomoc dla psów. Poradnik dla opiekunów i przewodników psów pracujących, służbowych i aktywnych” to pigułka wiedzy o zagrożeniach zdrowia i życia psów pracujących w służbie człowieka – i instrukcje pierwszej dla nich pomocy.

Mało o nich wiemy, a to prawdziwi superbohaterowie. Na co dzień pracują w GOPR, policji, wojsku, ratownictwie wodnym, straży ochrony kolei czy służbie więziennej. Szukają przestępców, narkotyków i przemycanych towarów, materiałów wybuchowych; wspomagają funkcjonariuszy i pomagają w poszukiwaniach ludzi zaginionych. Chodzi o psy, które – dzięki psim supermocom – bardzo skutecznie wspierają ludzi w pilnowaniu porządku i pomaganiu potrzebującym.

Jak to bywa na służbie i przy każdej ciężkiej pracy, także pracujące psy znajdują się w ryzykownych sytuacjach i bywają narażone na działanie niebezpiecznych czynników. Zdarzają się im urazy, choroby, kontuzje, potrącenia przez samochód czy zderzenia z drzewem, urazy podczas zabaw i ćwiczeń, wypadki związane z wodą. Podczas szkolenia kilku zwierząt może dojść do pogryzienia. W terenie dochodzi do przegrzania, poparzenia czy odmrożeń. Zatrucie narkotykami? Rana postrzałowa? To również doświadczenie psów na służbie.

Zanim właściciel dostarczy psa do weterynarza, mogą minąć godziny – podczas gdy w pierwszej pomocy o szansie na skuteczną pomoc mogą zaważyć sekundy. Jak więc zadbać o psa – i przy okazji mu nie zaszkodzić? W praktyczny sposób ujmują ten temat autorki książki „Pierwsza pomoc dla psów. Poradnik dla opiekunów i przewodników psów pracujących, służbowych i aktywnych”.

Właściwie cała książka to wielki poradnik, zawierający informacje o najczęściej występujących wypadkach, jakie mogą zdarzyć się psom – i instrukcje dotyczące pierwszej pomocy.”.

Czytaj więcej: https://naukawpolsce.pap.pl/aktualnosci/news%2C88412%2Cjak-zadbac-o-psa-ktory-dba-o-czlowieka-znakomity-poradnik-napisany-przez

Książka dostępna jest w naszej e-księgarni oraz innych księgarniach stacjonarnych.

Polecamy też inne pozycje z edukacyjnej serii kryminalistycznej, w której bohaterami są zwierzęta:

 

Dr M. Zdrowicka-Wawrzyniak: Zaproszenie do dalekiej podróży

Jeżeli kogoś interesują krańce, nieoczywiste kierunki, to naprawdę warto wybrać się do Australii – zachęca Magdalena Zdrowicka-Wawrzyniak, autorka książki „Między kropkami”. W rozmowie dzieli się wspomnieniami z podróży, jak również przybliża funkcjonowanie tamtejszej Polonii, której adiunkt Zakładu Studiów Polonistycznych i Komunikacji Medialnej WP-A UAM przyglądała się w ramach projektu naukowego.

         Skąd pomysł na książkę?

W grudniu 2019 roku miałam przyjemność gościć w stolicy Australii, Canberze. Pracowałam tam na rzecz realizowanego na Wydziale Pedagogiczno-Artystycznym UAM projektu naukowego „Żona dla Australijczyka?”, który zakłada przyjrzenie się odbiorowi obrazu współczesnej Polski i Polaków przez Polonię australijską. Projekt jest w toku, ponieważ trzeba sobie jasno powiedzieć, że przez dwa tygodnie, a tyle spędziłam w Canberze, nie ma szans na zebranie pełnego materiału do pracy. Po przerwie świątecznej i okresie urlopów w Australii, a była tam pełnia lata, miałam wrócić do prowadzenia badań, niestety plany te pokrzyżowała pandemia. Od razu rodzi się także pytanie, dlaczego akurat Polonia australijska? Od lat utrzymuję kontakty z tamtejszą Polonią, wiele słyszałam na temat jej aktywności, kultywowania tradycji, tworzenia środków społecznego przekazu dla komunikowania się Polaków w Australii, jak również zaangażowania w sprawy polskie poprzez systematyczny odbiór informacji z dalekiej ojczyzny. Marzyłam, by móc temu wszystkiemu przyjrzeć się na miejscu. I marzenie to spełniło się. ‘Między kropkami’ jest trochę obok Projektu. To nie zestawienie wyników badań, klasyczna monografia naukowa, ale swego rodzaju pamiętnik podróży, w którym dzielę się wrażeniami z wizyty w Canberze – mieście, które uznawane jest za jedną z najnudniejszych stolic świata. Publikacja odzwierciedla jednak przede wszystkim działanie na rzecz Projektu, dokumentuje liczne spotkania z przedstawicielami Polonii australijskiej, działaczami rozmaitych organizacji, jak i Ambasadorem RP w Australii.

         Podczas swojej podróży służbowej spotkała Pani ciekawych ludzi, bo to właśnie ludzie determinują postrzeganie miejsc i danego kraju w naszej świadomości. Która z poznanych osób zapadła Pani najbardziej w serce i pamięć?

Rozpoczęłabym od tego, że wybrałam się tam, by spotykać się i rozmawiać z ludźmi. Ktoś powie, że odbyłam kosztowną podróż, a takie badania można przeprowadzić na odległość. Tak, wydaje się, że wiele rzeczy jesteśmy w stanie realizować zdalnie, ale nie wszystkie one przynoszą wymierne efekty. Mimo dość dużej wiedzy na temat Polonii, po szeregu rozmów z Polakami mieszkającymi w Australii, goszczącymi w ojczyźnie, tam na miejscu za każdym razem byłam w jakiś sposób zaskakiwana. Docieranie do tych zdumiewających informacji możliwe było tylko podczas bezpośrednich rozmów. Czasem te rozmowy nie przebiegały tak, jak sobie to planowałam, zupełnie wymykały się spod kontroli i właśnie w najmniej oczekiwanym momencie padały najciekawsze wypowiedzi. Pojawiały się historie, które trudno sobie wyobrazić, a które naprawdę miały miejsce. Nie jestem w stanie wskazać jednej osoby, która zapadła w pamięć, ponieważ wszyscy moi rozmówcy byli naprawdę niebanalni. Jestem im wdzięczna, że zechcieli mi opowiadać o swoich zawikłanych losach, mimo że częstokroć pojawiały się wspomnienia, o których zapewne chcieliby zapomnieć.

         A miejsca, które było takie niezwykłe i poruszające zmysły?                 

Po raz kolejny nie będę w stanie wymienić jednego. Australia jest niezwykła, w wielu aspektach niepowtarzalna. Jestem świeżo po lekturze książki ‘Australia, no worries’ Radosława Nawrota, poświęconej Tasmanii, i jestem pod ogromnym wrażeniem odmienności tej części Australii od reszty państwa. W samej Australii ze względu na jej obszar, ponad dwudziestokrotnie większy od powierzchni Polski, gdzie występuje osiem stref klimatycznych i pięć stref czasowych, można zaobserwować ogromne rozbieżności. Nie sposób porównywać Australii do Polski, naturalnie na wielu płaszczyznach odnajdziemy liczne podobieństwa, ale należy się raczej spodziewać niespodzianek. Może zaskakiwać temperatura  - teraz już wiem, że nasze upały są jedynie rozgrzewką do australijskiego lata, odległości – 300 kilometrów od Canberry do Sydney to w zasadzie blisko, zamiast sarny pod koła może ci wyskoczyć kangur albo wbiec wombat… To fascynujący kraj, którego dane mi było zobaczyć jedynie malutki fragment, zdecydowanie wart poświęcenia czasu. Oczywiście, gdy kogoś interesują krańce, nieoczywiste kierunki. Ja chętnie wróciłabym do Australii i spędziła tam o wiele więcej czasu. Z całą pewnością nie polecam wyjazdu na mniej niż miesiąc! Podczas dwutygodniowego pobytu, który trzeba pamiętać był podróżą służbową, musnęłam jedynie Australię. Moi gospodarze starali się jednak bym odwiedziła miejsca w Canberze, do których powinien trafić każdy przybysz, zorganizowali wyprawę na Górę Kościuszki, najwyższy szczyt kontynentu, a na koniec wizyty zagościłam w Sydney, by móc z bliska obejrzeć między innymi miejscową operę, która jest ikoną architektury.

         Australię ostatnio dotknęły różne kataklizmy, czy jest sporo śladów po nawałnicach i pożarach?

Pożary w Australii nie są żadną nowością, można chyba powiedzieć, że Australijczycy są przyzwyczajeni do skrajności pogodowych i liczą się z ich wystąpieniem, choć zawsze przeżywają straty w ludziach, zniszczenia ich domostw, spustoszenie roślinności i cierpienie zwierząt. Ostatnie pożary 2019-2020 były jednak jednymi z największych w historii, na taki rozwój wypadków mają wpływ zmiany klimatyczne. Spójrzmy, jak bardzo zmieniła się pogoda w naszym kraju… Odpowiadając na pytanie, nie widziałam śladów po pożarach i nawałnicach, ale mogłam doświadczyć, jak błyskawicznie potrafią zmienić się warunki, zgodnie z nadchodzącymi alertami pogodowymi. Błękitne niebo nagle stawało się stalowe, w powietrzu unosił się rudawy pył, wyraźnie czuć było zapach płonących lasów eukaliptusowych. W „Między kropkami” piszę o tym, że istniało zagrożenie zamknięcia lotniska w Canberze, stosowne służy polewały sąsiadujące z nim lasy, by nie pozwolić wedrzeć się płomieniom do miasta. Komunikaty o bliskości pożarów były dla mnie niezwykle stresujące. Gdy rozmawiałam z kimkolwiek z Polski, zawsze padało pytanie o to, czy jestem bezpieczna, jaka jest faktycznie sytuacja. Zastanawiałam się, czy powrót nie okaże się trudniejszy, zawsze mogło okazać się, że z Canberra nie ma czynnego lotniska i czeka mnie podróż do innego dużego miasta, a może i to nie będzie możliwe, bo zostaną wprowadzone zakazy przemieszczania się.

         Polonia australijska jest wprawdzie mniej liczna aniżeli amerykańska, mniej też u nas znana, ale przecież prężna. Czy określiłaby Pani jakieś wyróżniki charakterystyczne właśnie dla Polonii australijskiej?

Z ostatniego australijskiego spisu powszechnego z 2016 roku wynika, że Polonia liczy około 182 tys. osób pochodzenia polskiego. Z badań Australian Bureau Statistic można się także dowiedzieć, że w Australii mieszka około 45 tys. osób urodzonych w Polsce, a językiem polskim w domu posługuje się około 48 tys. osób. Tyle danych. O Polonii w USA dość często słyszymy w kontekście wyborów, stąd też wydaje nam się dość znana. Pozwolę sobie nie rozwijać tematu. O głosy Polonii australijskiej mało kto w Polsce zabiega, ponieważ to ‘koniec świata’, część Polonii zresztą deklaruje, że mimo możliwości – podwójne obywatelstwo – głosować nie będzie, nie chce decydować o sprawach kraju, w którym nie mieszka. Wyniki głosowania Polonii, co można sprawdzić, są podobne do tych, które charakterystyczne są w Polsce dla dużych miast. Ma to ścisły związek z falami napływu Polaków do Australii, o czym też pisze w książce. A czym wyróżnia się Polonia australijska? Jak ocenia Michał Kołodziejski, Ambasador RP w Australii, z którym miałam okazję rozmawiać w Canberze, zaledwie kilka procent Polaków jest zrzeszonych w organizacjach polonijnych, ale za to te funkcjonujące w dużych miastach działają niezwykle prężnie. Śmiało można powiedzieć, że są one wizytówką naszego kraju, wspierają Ambasadę w promowaniu Polski. Jeżeli Polonia australijska, to automatycznie przychodzi mi do głowy wspólnotowość. Polacy, oczywiście ci, którzy szukają kontaktów z rodakami, trzymają się razem – działają dla wspólnego dobra, a jednocześnie, nie zamykają się na inne kultury, na kontakty z innymi narodowościami. Idealnie wpisują się w wielokulturowość kraju, który wybrali na drugą ojczyznę.

         Czy australijska dusza i sposób postrzegania świata są bardzo odmienne od naszego?

Ujęłabym to w ten sposób, na każdym kroku spotykałam się z przejawami sympatii, czułam się tam komfortowo, w pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że otaczający mnie ludzie nie mają skrzywionych min, a nawet się do siebie uśmiechają. W naszym kraju to ostatnio dość rzadkie, o wszystko trzeba walczyć, bo gdy jest się miłym, grzecznym, to inni to wykorzystują. Wiem, że Australia ma też swoje problemy wynikające z wielokulturowości, wcale nie jest tak kolorowo – nawet Aborygeni nie czują się jak u siebie, stąd przed Starym Parlamentem wystawili barak, który jest ich ambasadą, ale dla mnie ten czas był odskocznią od naszej rzeczywistości. Podobało mi się, że w zasadzie nikt nie zwraca uwagi na odmienność. Ta jest tu pewną normą, bo kto ma być traktowany jak obcy, który zawsze jest utożsamiany z w jakiś sposób z wrogiem. Kto? Z zaciekawieniem obserwowałam na przykład przemieszczający się w centrum handlowym tłum klientów i rejestrowałam wielu odzianych w tradycyjne stroje narodowe. W Polsce tak ubrani zostaliby zaraz spiorunowani wzrokiem albo spotkaliby się z politowaniem. Tam nic, żadnej reakcji. Ta otwartość na inność przypadła mi do gustu. Podzielam też australijskie ‘no worries’, wszystko da się zrobić, tylko bez nerwów. Pośpiech jest także niewskazany. Zwłaszcza gdy termometr pokazuje okolice 40 stopni C.

         Smaki Australii?

Zakochałam się w baraninie, próbowałam jej na wiele sposobów, budząc zdziwienie otoczenia. Korzystałam naturalnie z bogactwa owoców, kosztowałam każdego nieznanego mi, tu na przykład smoczego owocu. Szereg  z tamtejszych można znaleźć w naszych sklepach, ale ja jestem zdania, że owoce smakują najlepiej w miejscu, w którym wyrosły, więc w Polsce ich nie próbuję. Z dużym dystansem podchodziłam na przykład wcześniej do awokado, które w naszych warunkach po prostu było bez smaku, tam dojrzałe, w fantazyjnie skomponowanej sałatce smakowało wyśmienicie. Próbowałam mięsa kangura i mimo że – jak wynika z badań -  jest zdrowsze od innych, to nie zostałam jego miłośniczką, podobnie sprawa ma się z mięsem z krokodyla. Narodowego przysmaku Australii, czyli Vegemite, miałam okazję próbować w Polsce, więc na miejscu mogłam już odmawiać poczęstunku. Vegemite jest słoną pastą do smarowania chleba zrobioną z wyciągu z drożdży z dodatkiem warzyw, ma ciemno brązowy kolor i lepką konsystencję. Vegemite ma charakterystyczny smak i zapach porównywalny do przyprawy Maggi. Zatem jeżeli miałam do dyspozycji na śniadanie tosty z Vegemite lub z dżemem z pomarańczy, to wybierałam drugą opcję.

          Co z całej podróży wywarło na Pani największe wrażenie? Co zapamięta na zawsze?

Całą tę wyprawę zapamiętam na zawsze. Od pierwszego momentu, gdy na Okęciu, po rozstaniu z najbliższymi, oczekiwałam na lot do Dubaju i niemal ze łzami w oczach zastanawiałam się, na co się zdecydowałam – ponad doba lotu w zupełnie nieznane. Będę wspominać zmianę czasu o 10 godzin do przodu, jakby podróż do przyszłości oraz nagły przeskok z polskiej zimy do australijskiego, niezwykle upalnego lata. Lądowanie w Sydney, nocną podróż samochodem do Canberry i pierwsze kangury siedzące na pasach zielni. A później cały szereg spotkań, które precyzyjnie zaplanował Mirosław Bartkowiak, mój opiekun podczas pobytu, swego rodzaju sekretarz działań na polu zawodowym, jak również odwiedziny w rozmaitych miejscach wartych poznania w Canberze. To był czas silnych doznań. Od wizyty minęło już półtora roku, a ja czuję jakby to było wczoraj. Chciałabym móc wrócić do Australii i lepiej ją poznać.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała Paulina M. Wiśniewska

Fot. Z archiwum M. Zdrowickiej-Wawrzyniak

https://wydawnictwo-silvarerum.eu/produkt/m-zdrowicka-wawrzyniak-miedzy-kropkami-between-the-dots/

 

Prof. Krzysztof Lipka: „Wychowujemy pokolenia, które już nie rozumieją piękna, nie dostrzegają w otaczających rzeczach szpetoty”. Rozważania o estetyce

Rozmowa z prof. Krzysztofem Lipką, filozofem i specjalistą w dziedzinie estetyki.

  • Jak przyznaje Pan Profesor – „Jak każdy filozof zajmuję się chętnie etyką, ale moją dyplomową specjalnością jest estetyka. To mnie też nieco usprawiedliwia z mojej aspołecznej postawy”. Zostawmy zatem etykę i postawę społecznie zaangażowaną, której Pan Profesor – w trosce o swoje zdrowie i równowagę psychiczną – słusznie unika. Skupmy się na estetyce, czyli na tym, czego w czasach współczesnych zdaje się być coraz mniej. Czy to słuszne założenie?… Piękno nam zanika, tak jak postawy głęboko etyczne i moralnie nienaganne?

Rzeczywiście można przyjąć takie stanowisko w odniesieniu do estetyki dnia codziennego. Rozumiem, że Pani o to pyta. Nie jest to bowiem prawdą w odniesieniu do sztuki, w której mamy estetyczne ciekawostki, dziwolągi, całkowite pomyłki, ale także prawdziwie wielkie osiągnięcia. Całe życie zajmuję się w zasadzie sztuką, co nie oznacza, że jestem ślepy na wszystko inne, co się wokół mnie dzieje. Czy to idzie o sztukę czy o estetykę codzienności, nie mówiąc o etyce, bo to, co tam się wyprawia, to widzą gołym okiem nawet rzeczywiście ślepi (a może nawet lepiej od widzących).

Podejmuję więc wątek estetyki dnia codziennego po to, by stwierdzić wprost, że jesteśmy w tym zakresie na dnie upadku. Jeżeli myślimy o takich dziedzinach, które mogą być także sztuką (choć nie muszą), jak architektura czy wzornictwo – mówię „mogą, choć nie muszą”, bo do niedawna musiały, dziś jednak, jak wszystko, raczej rzadko wznoszą się na szczyty estetyki – to jednak trzeba się (niechętnie) zgodzić, że architektura czy wzornictwo jeszcze dają sobie radę, ale codzienna produkcja przedmiotów w każdej dziedzinie jest na poziomie przerażającym. Na pytanie, dlaczego się tak dzieje, odpowiedzieć można jednym słowem: kasa. Jak wszędzie, już tylko to się liczy. Wyprodukować byle co, wziąć forsę, a produkt im szybciej się rozleci, tym lepiej dla producenta i sprzedawcy. O konsumenta nikomu nie chodzi,  wytwórcy i handlarze się z kupujących śmieją w oczy, bo rzeczywiście ludzie dają się nabijać w butelkę na każdym kroku, a rynek jest w stanie wszelki bubel wchłonąć.

Oczywiście sedno w tym, że zduszono rzemiosło, rękodzieło, drobnych wytwórców, wykonywanie towarów na zamówienie, bo wielkie zakłady, koncerny, korporacje zdobyły monopol na wszystko w każdej dziedzinie i panują nad rynkiem w zupełności. Ponieważ brak konkurencji, więc można sobie pozwolić na wyprodukowanie każdego śmiecia, a klient zrozpaczony często świadomie nabywa bezużyteczne świństwo, bo i tak przecież musi kupić. Plotę banały, ale wszyscy wiedzą, że to prawda. I dlatego trzeba o tym mówić, piętnować, działać. No właśnie! Tylko jak działać? Z gadania i piętnowania odpowiedzialni za tę sytuację, z nabitą kabzą, tylko się natrząsają. Rozumie Pani, to są wielkie słowa, ale ktoś, kto odbiera mi możliwość wyboru towaru, który chciałbym kupić, w całkiem poważnym zakresie odbiera mi wolność.

Piękno nam znika, słusznie Pani zauważa, ale mało kto sobie zdaje sprawę z tego, jaka to tragedia, wychowujemy pokolenia, które już nie rozumieją piękna, nie dostrzegają w otaczających rzeczach szpetoty. I potem młodzi artyści, opatrzeni, oswojeni z tandetą, powiadaj: nie potrzebujemy piękna, bo to przestarzała kategoria. Owszem, niestety przestarzała, ale tylko dlatego, że ludzie godzą się na przedmioty obrzydliwe z wyglądu i wadliwe w użyciu. A tymczasem to nie snobizm, tylko prawda, że ciastko jedzone z porcelanowego talerzyka srebrnym widelczykiem zupełnie inaczej smakuje niż z tekturowego plastikową łyżką. Zaryzykowałbym nawet nieeleganckie sformułowanie, że w pierwszym wypadku się je, a w drugim żre. Niestety, przyzwyczaja się nas do tego, byśmy żarli. I tak jest w każdej dziedzinie. Najmłodsze pokolenia, urodzone już w tym dziadostwie, sądzą, że tak właśnie powinno być, a ci, którzy wolą srebrne łyżki, to mamuty czy inne stwory kopalne.

  • Definicje piękna są tak zróżnicowane, jak czasy, w których je definiowano i redefiniowano na nowo. Śledząc te zmiany definicyjne i kategoryzacyjne, można uznać, że właściwie jako „piękno” określano już niemal wszystko. Ogólnie uznaje się, że piękno to właściwość estetyczna, odbierana przez nasze zmysły. Kategoryzując piękno podkreśla się jego różne byty i poziomy – duchowe, moralne, cielesne, kulturowe, obiektywne i subiektywne. „Krótka” historia piękna jest bardzo, bardzo długa i bogata w sensy i wyróżniki. Dla każdej epoki czy obszaru kulturowego piękno było czym innym.

Tak. I kogo interesują definicje, to odeślijmy do znanej książki Władysława Tatarkiewicza Dzieje sześciu pojęć. Ale oprócz definicji istnieją też inne doktryny, które próbują określić, co rozumiemy przez piękno i z czego ono wynika. W tym zakresie niezwykle ciekawa i może trafna jest Johna Locke’a teoria cech pierwszo-, drugo- i trzeciorzędowych. Mówię „może”, bo jak Pani zauważyła, doktryny poszukujące wyjaśnienia istoty piękna, są liczne. Spójrzmy zatem na problem z pozycji zdrowego rozsądku. Nasze zmysły dostarczają nam tylko wrażeń, nie mówią, co jest piękne. Nie wiedzą tego, bo to do nich nie należy. To rozum przeprowadza ocenę wrażeń i oczywiście podpowiada, że to jest piękne, co nam sprawia przyjemność. Ale ponieważ taka ocena jest czysto hedonistyczna i subiektywna, piękno musi być czymś innym, co ma w miarę powszechne oddziaływanie. Bo jednak jeżeli coś jest rzeczywiście piękne, to większość odbiorców powinna się z taką oceną zgodzić. Ten problem rozwiązał Kant, twierdząc, że piękno bierze się z „bezinteresownego upodobania”, to znaczy zachwyca nas, ale nie przynosi żadnej wymiernej korzyści. Z tym oczywiście można dyskutować (sam mam do tej koncepcji zastrzeżenia), ale trzeba bezstronnie przyznać, że w tym poglądzie jest spora doza prawdy i nikt nie rozwiązał go lepiej.

To także prawda, że piękno w zasadzie dotyczy wszystkiego. Piękne mogą być nie tylko dzieła natury i wytwory człowieka, ale także piękne bywają postępki, działania, a przede wszystkim myśli. Jeżeli coś wydaje się nam brzydkie czy ohydne, to także jest to ocena ze względu na piękno, którego w tym wypadku brak, często do tego stopnia, że rzecz osiąga jego skrajne przeciwieństwo.

Rzeczywiście historia piękna jest bardzo długa i w każdej epoce spotykamy tego niebywałe przykłady. I tak jest nadal, choć z II połową wieku XX i czasami obecnymi mamy ten kłopot, że liczba przykładów piękna w otaczającym nas świecie nadzwyczaj zmalała. Zdarzają się wciąż arcydzieła, ale są one na tyle rzadkie, że młodzi już odbierają je raczej jako dziwolągi lub anachroniczne starocie. Byłem niedawno świadkiem sytuacji, w której młoda dziewczyna (wcale niegłupia) wyśmiewała się z ciotki, która chciała jej ofiarować prawdziwy, rzadki klejnot, a ona tymczasem wolałaby bransoletkę ze sznurka z nanizanym byle jakim koralikiem. To jest dla mnie zaskakujący przykład ślepoty na piękno i wartość estetyczną (nie mówiąc o materialnej). Powstaje pytanie, ile piękna pozostawią po sobie dzisiejsze czasy. O pięknie moralnym już rozmawialiśmy, na nie raczej nie ma co liczyć. Myślę o pięknie materialnym. Jestem wielbicielem pięknych przedmiotów, bo się wśród nich urodziłem, wychowałem i spędziłem całe życie. Bardzo mnie boli dzisiejsza produkcja śmieci i wiem, że po stu latach, kiedy ludzie ujrzą żałosność obecnego dorobku, wymiotą wszystko na śmietnisko i po naszych czasach w muzeach pozostaną tylko niedobitki wyrobów materialnych. Mam na myśli przedmioty codziennego użytku, moja ocena dzisiejszej sztuki byłaby inna.

  • Czy istnieje piękno obiektywne?

To jest szersze pytanie, o obiektywne istnienie idei. Znamy, z grubsza rzecz biorąc, dwie przeciwstawne odmiany bytu, materialny i idealny. Przeciwieństwem bytu idealnego jest materialny, a nie realny, bo realne jest to, w co kto wierzy, że realnie istnieje. Platon twierdził, że realnie istnieją tylko idee, był więc idealistą i realistą zarazem. Marks był realistą materialistą, gdyż według niego tylko materia istnieje realnie. Ten temat można by rozwinąć przy innej okazji. Otóż  według Platona, najgenialniejszego idealisty w historii, piękno samo w sobie jest ideą, a wszystkie rzeczy piękne na Ziemi są jedynie częściowym odbiciem tej idei. Co w tym kontekście oznacza pojęcie obiektywności? Kto może ocenić obiektywizm danego zapatrywania? Czy tylko Bóg jest obiektywnym sędzią świata? Czy punkt widzenia natury oznacza obiektywizm? Czy bezstronny człowiek? Czy może większość? W przeciwieństwie do subiektywizmu (gdzie wiemy, że zdanie Kowalskiego jest tyle samo subiektywne, choć inaczej, co zdanie Florczaka), obiektywizmu w żaden sposób nie umiemy trafnie ocenić. Nie ma takiego pułapu, z którego można by wydać orzeczenie.

Na temat idei znamy doskonale różne potoczne wypowiedzi, że nikt czegoś takiego nie widział, że to jakieś rzekomo duchowe byty, które są zmyślone itd. Ale, trzeba to podkreślić, materii też samej w sobie nikt nigdy nie widział, gdyż to, z czym mamy do czynienia na każdym kroku, to są materialne przedmioty (według Arystotelesa substancje) zbudowane z materii, a nie czysta materia. A więc nikt tak samo nie widział materii i ducha, lecz idealiści mają tę przewagę, że doskonale wiemy wszyscy, co to duch, bo każdy z nas nosi go w sobie, to tak zwany duch indywidualny (według podziału ducha na sfery dokonanego przez Nicolaia Hartmanna). Los wszystkich idei jest zatem mniej więcej taki sam; nikt z nas nie widział piękna czystego, a wszyscy znamy piękne przedmioty, podobnie jak nikt nigdy nie widział sprawiedliwości, ale każdy zna sprawiedliwych ludzi. Pięknych też. Hartmann na ten temat sformułował jeszcze jedną niezwykle trafną myśl. Otóż jest przesądem uważać, że istnieje wyłącznie to, co materialne, bo przyjmujemy za kryterium wzrok i dotyk, tymczasem byty idealne, które są tak samo realne, istnieją tylko w inny sposób, taki że odbieramy je wewnętrznym odczuciem, umysłem i intuicją. Różnica jest taka, że przedmioty materialne są po prostu rozciągłe w przestrzeni, a przedmioty idealne istnieją poza przestrzenią, bardziej w natury bliskie czasu. Cały ten wywód potrzebny był po to, by pokazać, że na pytanie, czy piękno istnieje obiektywnie, nie da się odpowiedzieć z kilku różnych powodów. Mogę powiedzieć we własnym imieniu, że moim zdaniem, owszem, piękno istnieje obiektywnie, ale na to moi koledzy powiadają, że jestem platonikiem. Skądinąd nie ma się czego wstydzić. Ale od razu nasuwają się pytania: jak i gdzie to piękne istnieje, jak mogłoby istnieć, gdyby nie było ludzkości, kto by je ocenił? Nie wszystkich zadowala odpowiedź, że Pan Bóg. Osobiście też uważam, że to wykręt, ale ostateczne rozpatrzenie tej kwestii wałkuje się już setki lat.

  • W starożytnej Grecji piękno utożsamiano ze sferą moralności, duchowości, wiązano z myślą, rozumem i dążeniem do doskonałości. Stawiali na harmonię i odpowiedni układ proporcji. Czyli na to wszystko, czego teraz mamy w niedomiarze. Gdyby istniała machina czasu i taki starożytny Grek trafiłby do współczesnej rzeczywistości, przeżyłby szok? Spodobałoby mu się cokolwiek?

Zacznę od końca Pani pytania. Gdyby starożytny Grek znalazł się niespodziewanie między nami, na pewno nie przeżyłby szoku i nie mógłby orzec, czy mu się cokolwiek spodobało. Po prostu by nie przeżył. Momentalnie padłby trupem z powodu nadmiaru harmidru, bałaganu, hałasu, zmieszania i natłoku informacji. Od razu by instynktownie odczuł, że znalazł się w polu rażenia niezliczonej liczby zagrożeń. Zanim by to pojął, już by nie żył.

Teraz wyrażę częściową niezgodę na pogląd, że to Grecy utożsamiali sferę moralności i wszystko, co Pani wymieniła, z pięknem. To prawda, tak było, ale ten pogląd ma pochodzenie naturalne, a żywy jest do dziś. Istnieje wielu ludzi, znam ich sporo (poza sobą), którzy także obecnie „piękno utożsamiają ze sferą moralności, duchowości, wiążą z myślą, rozumem i dążeniem do doskonałości. A także stawiają na harmonię i odpowiedni układ proporcji”. Co więcej, sądzę, że bardzo wielu osobników na świecie w dalszym ciągu podpisałoby się pod takimi poglądami, gdyby tylko ktoś im uświadomił, że w głębi duszy tak myślą, tego pragną, a nawet jest im to konieczne do życia. A jest tak dlatego, że to chyba jedyna rozsądna postawa w świecie i najlepszym tego dowodem obecny chaos w kulturze, w całej obecnej rzeczywistości. Przecież coraz więcej ludzi od niego ucieka. Jedni mówią o okropnościach tempa, inni o bezmyślnym wyniszczaniu przyrody, dalsi o zagrożeniach cywilizacyjnych, jeszcze następni o upadku etyki i tak dalej. Co więcej, wszystko to prawda. Mnie się wydaje, że coraz więcej ludzi nie jest zadowolonych z dzisiejszego świata, a przy tym im bardziej się ten świat rozwija, komplikuje i rzekomo udoskonala, tym więcej ludzi stawia opór i wypowiada swój sprzeciw. Ci wszyscy ludzie, gdyby ich Pani zapytała, czy chcą „piękna utożsamionego ze sferą moralności, duchowości, wiązanego z myślą, rozumem i dążeniem do doskonałości. Czy stawiają na harmonię i odpowiedni układ proporcji” natychmiast by zgłosili swój akces krzycząc z radości: „Ależ z ust nam Pani to wyjęła! Właśnie tego pragniemy, domagamy się, do tego dążymy!”

Teraz rozpatrzmy elementy po kolei. Czy moralność można oceniać z punktu widzenia estetyki? Ależ oczywiście! Są przecież czyny moralnie piękne, a także postępki wyjątkowo obrzydliwe. Dlaczego więc nie mielibyśmy poza kryterium etycznym stosować do nich estetycznego? Grecy stworzyli pojęcie kalokagatii, które łączy w sobie prawdę, dobro i piękno. Jakże słusznie! I przeważnie dawane dzieła sztuki łączyły w sobie te trzy wartości (transcendentalia), podczas gdy dzisiejsze obiekty najczęściej celowo rezygnują z piękna, prawda umyka, kiedy zamiast brązu stosuje się w rzeźbie plastik, dobro ogranicza się do tego, że zapełnia puste miejsce w jakieś puste miejsce w mieście.

  • Zmieniały się kategorie estetyczne w sztukach wizualnych, dziś nikt tak nie buduje jak przed wiekami, nie tworzy takich obrazów czy rzeźb. Sztuka współczesna, a sztuka z definicji powinna ucieleśniać piękno, poszukuje coraz to nowych form wyrazu artystycznego, stara się zdobyć zainteresowanie przez silne uderzenie właśnie w najbardziej potoczne rozumienie piękna. Przywołać tu można przykład Marcela Duchampa, który ukuł termin ready-made, wprowadzając przedmioty użytku codziennego do świata dzieł sztuki. Jego „Koło rowerowe” z 1913 roku jest takim prekursorskim dziełem – przedstawiało koło od roweru z przymocowanym widelcem do czegoś w rodzaju taboretu czy stołka. Zasłynął jednak używanym pisuarem, który ustawił w jednej z prestiżowych galerii jako dzieło sztuki o tytule „Fontanna” /1917/; miał to być wyraz buntu i protest wobec tradycyjnego postrzegania sztuki oraz przeciwko elitom tę sztukę określającym. Warto dodać, że Duchamp był bardzo wykształconym człowiekiem, pochodził z rodziny artystycznej. I z pisuaru uczynił dzieło sztuki, bo za takie dziś jest uważane, a gdyby pieniędzmi mierzyć artyzm, to mało kogo byłoby teraz na ten używany pisuar stać. Właśnie na ten konkretny, inne byłyby już w przystępnych cenach. Od tego czasu podobnych przykładów zaistniało mnóstwo, a to utrudnia kategoryzację dzieł sztuki i piękna jako takiego. Bo ten właśnie pisuar został uznany za przejaw artystycznego „piękna”.

To, co Pani opowiada na temat pisuaru, nie całkiem jest prawdą. Przede wszystkim nie był nigdy używany. Duchamp kupił nowy i podpisał swoim nazwiskiem. Z tego, co wiem, to „oryginałem” dzisiaj już (niestety) nie dysponujemy. Zdanie odpowiedzialnych historyków sztuki jest w tym wypadku następujące: pisuar nie jest i nie był dziełem sztuki, dziełem sztuki był gest artysty. Rzeczywiście, z tym nawet ja muszę się zgodzić. Jeżeli ktoś jednym aktem burzy ideał, burzy tradycyjną estetykę, to ten rewolucyjny gest bezapelacyjnie przechodzi do historii sztuki. Może się to nam nie podobać, ale tak jest. Mam też nieco inne zdanie o Duchampie. Był to niewątpliwie człowiek wybitnie inteligentny, miał temperament buntownika i eksperymentatora i liczne jego dzieła są naprawdę nowatorskie. Jednak w kontekście dawnej, tradycyjnej estetyki, której wartością była nowość, a nie eksperyment, nie szokowanie i to za wszelką cenę (jak w wypadku pisuaru), trudno te działa ocenić pozytywnie. Poza tym Duchamp był raczej pozbawiony talentu, ilekroć zabierał się do tradycyjnego malowania (wczesne i późne obrazy i „obrazy”) w zasadzie pokazywał, że malować nie umie. Jednak pisuar był strzałem w dziesiątkę, bo przeciwko niemu do dzisiaj nic nie da się powiedzieć. Jeżeli powiem, że to wyraz złego smaku, brzydoty, postępek nieetyczny czy nawet chamski, to Duchamp i wszyscy jego wielbiciele odpowiedzą: Ależ właśnie o to chodziło, by takie reakcje wzbudzić! I będą mieli rację.  Na szczęście wszystkie tego typu akty niszczą same siebie. Bo tego się nie da naśladować. To z jednej strony – rzec znów można – cecha wielkich dzieł, ale w tym wypadku idzie o coś innego, o to, że każde, a szczególnie wysilone, nowatorstwo, każdy eksperyment natychmiast się starzeje. Nic się tak szybko nie starzeje, jak nowość (nie pamiętam, kto to pierwszy powiedział, ale to dzisiaj powszechna opinia). Na drugi dzień dzieło przestaje być nowatorskie, a każdy, kto będzie je naśladować, jest od razu falsyfikatorem. W zasadzie cały ten kierunek, którego ojcem jest Duchamp, konceptualizm, jest jednym wielkim wtórnym i plagiatorskim działaniem w stosunku do pomysłów Duchampa. (Bo nie pisuar, ale pomysł wystawienia go był aktem twórczym.) Do tego stopnia, że w zasadzie należałoby wycofać wszystkie dzieła konceptualne z historii sztuki i zgrupować je pod szyldem jakiegoś chałupnictwa o nazwie „konceptuologia” czy coś podobnego. Żeby zakończyć kwestię pisuaru (z dygresjami), warto dodać, że dzisiaj tamten pisuar z początku XX wieku, naprawdę mógłby zostać dziełem akuratnym, przynajmniej wzornictwa przemysłowego, jeżeli porówna się jego linię, kształt, solidność materiału i wykonania, lśnienie glazury z dzisiejszymi wytworami tego typu, to rzeczywiście Duchampowy bezapelacyjnie wręcz zaprasza do natychmiastowego użytku. Z drugiej strony Duchamp sam się doprasza o pewne niewyszukane złośliwości; dziwię się na przykład, że jego imienia nie nadano fabryce pisuarów albo nawet szaletom miejskim.

Zbyt wiele Pani poruszyła naraz spraw, do których chciałbym się odnieść. Na przykład koło rowerowe. Tutaj muszę przyznać, że to znakomite dzieło! Dlaczego? Bo  należy do nielicznych udanych prac Duchampa naprawdę na swój sposób pięknych, jest estetycznie udane, jego kształt, forma, konstrukcja jest wręcz szlachetna w linii. To koło jest rzeczywiście początkiem czegoś nowego, połączenia surrealizmu, dadaizmu, maszynizmu, konceptualizmu, abstrakcji, jednocześnie zachowując wizualną atrakcyjność. To bardzo wiele w XX wieku.

Przechodząc do spraw zasadniczych trzeba podkreślić, że kłopoty ze sztuką nowoczesną w znacznej mierze są spowodowane przez estetyków, teoretyków i historyków sztuki. Nie rozumiem, dlaczego wszyscy (?) upierają się przy tym, żeby dzieła Duchampa i Rembrandta rozpatrywać w obrębie tej samej dziedziny krytycznej. Od dawna nawołuję do tego, by estetykę rozdzielić na dwa działy: tradycyjną i nowoczesną i nie pchać takich dwóch artystów, jak Rembrandt i Duchamp, do jednego worka, bo oni muszą się tam pogryźć (a przynajmniej opluć). Nowa estetyka nowej sztuki powinna wypracować własne kategorie i własną aksjologię (chętnie sam w tym bym wziął udział), żeby wreszcie nauczyć się inaczej oceniać te dziedziny sztuk plastycznych (literatura i muzyka tych kłopotów nie mają). Wówczas można by się nie upierać przy tym, że dzieła sztuki dawnej są tylko już obiektami muzealnymi, a także, że nowoczesna sztuka musi być piękna. Może udałoby się zebrać taką garść cech, które nowej sztuce są bardziej potrzebne niż piękno, takich właśnie jak nowatorstwo, zaskoczenie, ironia czy nawet szok. Ale to trzeba by przeprowadzić instytucjonalnie w dyskusjach, w majestacie estetyki jako nauki.

  • Również w malarstwie kategorie piękna przesunęły się i rozszerzyły swoje granice. Najsłynniejszą „estetyczną” zupą świata stała się zupa pomidorowa z puszki Campbell’s Andy’ego Warhola – taki odpowiednik martwej natury lat 60. W sumie Warhol namalował 32 puszki tej firmy z zupami o różnych smakach, obraz został wystawiony w Nowym Jorku w 1962 roku. To jest piękne?

No właśnie, Pani nawracanie do piękna jest najlepszym przykładem tego, że absolutnie konieczny jest rozdział estetyki. Zupy Warhola nie muszą być piękne, a najlepszym tego potwierdzeniem fakt, że podbiły świat. Jeszcze gorsze od tych zup (to zresztą cała gromada obrazków, jak Marilyn Monroe etc.) są jego ready- mades jak kartony Grillo. O Warholu chętnie bym powiedział wszystko, co najgorsze (tak go nie lubię jako postać w sztuce), ale uczciwie się nie da, bo to osobowość niejednoznaczna. W przeciwieństwie do Duchampa, bez talentu, lecz bardzo przewrotnego i błyskotliwego, Warhol był potężnie utalentowany, właśnie plastycznie. I ten gigantyczny talent zmarnował. Wpompował go nie w sztukę, a w robienie pieniędzy i nadmuchiwanie swojej osoby. Podsumowując ten problem można powiedzieć, że obaj skończyli tak samo, nie pozostawili arcydzieł, ale za to zrobili mnóstwo szumu w historii sztuki. Czy to dobrze, czy źle? To nie tak trzeba oceniać, a raczej stwierdzić, że udowodnili to, co się nam nie podoba, mianowicie, że w sztuce piękno może i jest potrzebne, ale na pewno nie absolutnie konieczne.

Ta sprawa w sumie to jednak nie robota tych dwóch czy jeszcze paru innych. Oni podsumowali. Tak, to paradoks, ich zaskakujące nowatorstwo podsumowało dążenia setek, a może i tysięcy artystów do ostatecznego odejścia od mocno zaśniedziałej tradycji, od tych tysięcy realistycznie malowanych dzbanków, krów i innych kwiatków.

Po prostu mniej odważni od kilku już stuleci poszukiwali odejścia od stereotypów (Tak byśmy chcieli malować, jak muzycy komponują!), aż znalazło się paru brutali i wywrócili sztukę do góry nogami. Jedni się cieszą, inni smucą, a wszyscy oczekują, jak to się skończy. Odpowiedź jest tylko jedna na wszystko: całość (nie sztuka) oczywiście skończy się jednym wielkim krachem.

  • Kazimierz Malewicz obiekt godny artysty zredukował do kwadratu czarnego lub białego – na białym lub czarnym tle. W jego ślady poszli następni, choćby Jan Berdyszak. I tak powstawały dzieła – całkowicie czarnego lub białego płótna albo pustej przestrzeni, opatrzonej tytułem. Sztuka oparta na sile wyobraźni odbiorcy, prowokacja, bunt, ale piękno?… Znowu poszukujemy piękna we współczesności, to trudne.

Malewicz to zupełnie inny przypadek. Duchamp czy Warhol byli twórczymi awanturnikami w sztuce, Malewicz wyrobnikiem i ofiarą upartego, żmudnego i heroicznego poszukiwania… jakby w pustce. Jest to postać i twórca godny najwyższego podziwu i szacunku. Mając duży talent i malując świetnie (miał własny, rozpoznawalny styl w malowaniu przedstawiającym) poświęcił się autentycznemu poszukiwaniu całkowicie nowego rozumienia i widzenia sztuki. Poszedł w kierunku kontemplacji, skupienia, odwrócenia od rzeczywistości, zamknięcia się w sobie i w redukcyjnym widzeniu. Doszedł w tym do ostatecznych rozwiązań, których nikt później nie przebił. Piękno nijak się nie ma do suprematyzmu, a przecież wiele z jego prac odznacza się swoistym, zachwycającym i bardzo sugestywnym wyrazem. Jego postawa stoi na antypodach dokonań poprzednio wymienianych malarzy, którym szło niemal wyłącznie o szokowanie i lansowanie siebie. Malewicz doszedł do niezwykłej ascezy, metafizyki i duchowości tak wysublimowanej, że mało kto rozumie jego sztukę. Rozumie, bo tu w zasadzie nie ma co oglądać, wszyscy tak samo widzą czarny kwadrat na białym tle, ale w tę sztukę trzeba się „wmyśleć”, by zrozumieć ideę, czyli swoistą duchową ucieczkę od świata w geometrię, w izolację, w skostnienie formy i w redukcję semantyki. W nagrodę można odnaleźć samego siebie całkowicie zamkniętego i skondensowanego w akcie widzenia. W czarnym kwadracie każdy inaczej może zobaczyć siebie. To jest sens suprematyzmu. Nie jestem zwolennikiem redukcjonizmu w żadnej dziedzinie, ani w sztuce, ani w filozofii czy w jakimkolwiek myśleniu, ale Malewicz to zjawisko osobne i pozycja w sztuce nieporównywalna z żadną inną.

  • Piękno w człowieku, w sensie kategorii estetycznych, też ulegało zmianom przez wieki. Atrakcyjność fizyczna determinuje odbiór społeczny danej osoby, jej postrzeganie, odczuwanie sympatii. Wszyscy starają się spełnić aktualne kanony piękna, bo wiedzą, jak bardzo to jest ważne. Kreacja wizerunku, walka i image zdeterminowała ludzkie działania, z czego cieszy się branża beauty. Żyjemy w czasach medialnych, gdzie wizerunek ma wielkie znaczenie. Sztaby specjalistów pracują nad tym, by w osobach publicznych ukryć to, co uznaje się za cechy niepożądane, a uwypuklić te elementy, które mogą wpłynąć na wzrost pozytywnych głosów opinii społecznej. Gonimy za tym wizerunkiem, za pięknem, którego tak często w duszach nam brakuje. I nabieramy się na to piękno kreowane i serwowane.

Tu znów ogromnie wiele aspektów się spotyka. Przede wszystkim uroda nie jest w człowieku najważniejsza. Ale skoro jużeśmy to powiedzieli, bo inaczej nie wypada, to dodajmy do tego, że nie ma na świecie niczego piękniejszego niż piękny człowiek. W sensie wizualnym. Grecy o tym wiedzieli lepiej od nas. Nic więc dziwnego, że wszyscy poszukują pięknych partnerów (myśląc nie tylko o seksie). Cała branża rozrywki dobrze wie o tym, że najgorszy śmieć ekranu się sprzeda, jeżeli zagrają ludzie, których się chętnie ogląda. Powodzenie Dextera w dużej mierze na tym też polega. Aktor niewątpliwie atrakcyjny, pełen wdzięku i elokwencji, musi się podobać szerokiej publiczności. Ale tu wpadamy w pułapkę. Mnóstwo ludzi nabiera się na urodę drugiej strony i ta uroda zaćmiewa im ocenę, dopiero kiedy się tego „anioła” pozna lepiej (a wtedy już zawsze jest za późno), widać, że za uroczym wizerunkiem kryje się bezmóżdże albo potwór. A czasem nawet razem jedno i drugie. Ale jest gorsza strona tej sprawy. Wiem to po sobie, bo jako estetyk i esteta bardzo zwracam uwagę na wygląd innych (na własny mniej, może to przeciwwaga), a to powoduje krzywdzenie ludzi brzydkich, których przecież nie brak. To też utrudnia sytuację pedagoga. Trzeba sobie samemu powiedzieć: Człowieku, nie patrz w oczy, tylko zamknij oczy i słuchaj! A nie bardzo można, bo wówczas studenci zaczynają czytać z notatek (na poziomie uniwersyteckim to już wielu potrafi). Nikt nie chce być krzywdzony z powodu braku miłego wyglądu i stąd też takie powodzenie przemysłu upiększającego, o czym Pani wspomina, bo każdy już dzisiaj wie, ile na wyglądzie może zyskać. Taka postawa jest dość etycznie dwuznaczna, bo jest to krótko mówiąc ciągnięcie profitu z własnej aparycji. Inna sprawa, że natura bywa tak złośliwa, że człowiek nieraz zaciska zęby i rozmawia z osobą, którą najchętniej omijałby z daleka. To niestety wszystko prawda. Człowiek jest ułomny (nie tylko na wyglądzie).

Ale jest jeszcze inny aspekt. Mianowicie sztuczność. Była przed wojną (nie pamiętam tych czasów) taka piosenka (i to pamiętam): „Mała kobietko, czy wiesz, że lusterko kłamie ci też. Buzia modna, lecz nienaturalna to rzecz fatalna, ach wierz mi, wierz!” To wielka prawda. Oczywiście nie dla każdego, ale zaryzykowałbym twierdzenie, że większość ładnych kobiet lepiej wygląda bez makijażu. Młodzieńcy natomiast lubią się oszpecać i ośmieszać modnymi fryzurami (a mężczyźni zdecydowanie gorej widzą siebie niż kobiety). Przecież trzeba dobrze popatrzyć w lustro i się zastanowić: czy naprawdę w tym mi będzie do twarzy? Tymczasem dzisiaj albo nikt się nie zastanawia, albo ludzie już nie umieją patrzeć. Przecież każdy z nas zna takich, na których widok ludzie się odwracają i za plecami śmieją. Czasem mi się wydaje, że to tak ma być, że młodzi celowo chcą prowokować. A tymczasem prowokacja to już naprawdę ostatnia deska ratunku! Zwracać uwagę prowokacją to powinni już tylko ci, którzy w żadnym innym razie nie będą zauważeni. To Pani sformułowanie, że dzisiejsza moda ma jakiekolwiek kanony piękna, to całkowita złuda. Ja bym sobie dał rękę obciąć (lewą) za to, że dzisiejsi projektanci mody w ogóle piękna nie widzą, nie rozumieją, a na pewno nie uważają, żeby było potrzebne. I jeszcze jedna uwaga, jeżeli dąży się do tego, by ukryć wszystko, co się nie mieści w obecnym wyobrażeniu o pożądanej aparycji, to dochodzi do tego, że wszyscy stają się jednakowi. Tak samo upozowani i wykreowani. A tymczasem prawda o indywidualności i atrakcyjności wyglądu polega na czyś wręcz przeciwnym. Należy myśleć tak: acha, to jest moją wadą, więc trzeba pomyśleć, jak tę cechę podkreślić, zaakcentować, uwypuklić, żeby wadę przekuć, przedstawić jako zaletę.

  • Mimo zmian w postrzeganiu fizycznego piękna w człowieku badacze zwracają uwagę na jeden niezmienny czynnik – proporcje. Może w tym tkwi tajemnica wszystkiego. W proporcjach i harmonii, którą bezpowrotnie zagubiliśmy w rozpędzonej współczesności?

Tu Pani trafiła w dziesiątkę do tego stopnia, że nie potrzeba tego rozwijać. Proporcje to jest sedno wszystkiego. Nie tylko wyglądu człowieka. Dosłownie wszystkiego. Dam tylko jeden przekład z architektury: wchodzimy do jakiegoś wnętrza i nie czujemy się tam dobrze, wchodzimy do innego całkiem podobnego i jesteśmy zachwyceni. Czym się one różnią? Tylko proporcjami. Najlepiej to można ocenić we wnętrzach katedr francuskich. Katedra w Beauvais niemal nie robi wrażenia, a wnętrze Reims niezmiennie (przynajmniej mnie) z oczu wyciska łzy zachwytu. Po prostu idealne proporcje. I dalej, harmonia oczywiście wynika z proporcji…

  • Zwracając uwagę na cechy zewnętrzne zagubiliśmy zatem chyba istotę rzeczy, bo przecież piękno nie oznacza dobra, choć bardzo często jest z nim utożsamiane. I koło się zamknęło… A my w nim.

Tutaj katedry francuskie pojawiły się jak na zawołanie. Oczywiście, prawda, głębia, wartość, dobro, mądrość – wszystko to mieści się we wnętrzu. Wszystko to może być piękne lub szpetne. Mówiliśmy dotąd o pięknie wizualnym, a także, że od dawna przenosimy tę kategorię na wszelkie inne wartości. Za wszystkim, co widzialne, kryje się coś niewidzialnego, powiada św. Augustyn. Skąd się to wszystko bierze? Oczywiście z ducha, zewnętrze jest tylko opakowaniem. Opakowanie może być wysmakowane i wypieszczone, a w środku świństwo. Dlatego należy zawsze szukać dojścia do wnętrza, choć opakowanie nie zawsze nas zachęca. Piękno zewnętrzne jest tylko po to, by nas przyciągnąć, przywabić. Jest wabikiem. Friedrich Hebbel wręcz powiedział: piękno to głębia powierzchni. Czyli politurka, a pod spodem mahoń albo sklejka. Piękno ma nas przywabić, byśmy się pokusili o wejście do środka i poznanie wnętrza, ducha. Katedra w Reims jest wewnątrz tak wstrząsająco piękna, bo znakomicie uchwycone proporcje chwytają nas za serce, odpowiadają naszemu duchowi, pokazując, że we wnętrzu katedry mieszka duch. Piękno zewnętrzne jest kunsztownym opakowaniem gmachu, ale duch mieszka w środku.

  • Piękne mogą być tylko chwile, podobno. Jakie piękne chwile przeżył Pan Profesor ostatnio? Kolekcjonuje Pan Profesor piękne momenty z życia jak kolekcjonuje się dzieła sztuki? Przywoła Pan teraz te najcenniejsze?

Szanowna Pani, piękne mogą być tylko chwile, ale życie, nawet to najdłuższe, składa się z chwil. I wszystkie są cenne, bo cenne jest życie. Im człowiek starszy, tym bardziej to rozumie i docenia. W młodości, kiedy pierwszy raz wszedłem do katedry w Reims, wydawało mi się, że umrę z zachwytu. Fakt, pamiętam tę chwilę jak dziś. Ale dziś nastał czas, kiedy przespanych parę minut czy haust świeżego powietrza wydaje mi się najbardziej zachwycający na Ziemi. Nie ma w życiu chwil złych. Trzeba umieć je wszystkie kolekcjonować i nawet w tych najtrudniejszych powiedzieć sobie: Jednak żyję! Jednak jeszcze odczuwam! To cudowne.

Dziękuję za rozmowę.

Pytania zadawała Paulina M. Wiśniewska

Przechwytywanie

Dr M. Talarczyk: „Chodzi do psychologa i to nie pomaga”

Nasza Autorka, dr M. Talarczyk, prowadzi rozważania na temat strony czynnej i biernej, a tak naprawdę – na temat tajemnicy efektywności terapii psychologicznej. 

Chodzić do psychologa czy na psychoterapię?

Powszechnie mówi się, że ktoś „chodzi” do lekarza i tu często wymienia się nazwę specjalności, np. kardiologa, gastrologa, neurologa itp. Mówi się też, że ktoś chodzi do dentysty, ortodonty czy do psychologa. „Chodzić do” w domyśle zawiera rodzaj „bierności”, a może bardziej „biorczości”, bo specjalista jest dawcą – zaleceń, skierowań, zabiegów, recept, a pacjent ich (od)biorcą. Można też „chodzić na” rehabilitację, zastrzyki, zabiegi itp. W tym przypadku pacjent też jest „biorcą”, choć bywa, że w czasie rehabilitacji bardziej lub mniej „czynnym” biorcą. Zakres „bycia czynnym/ aktywnym” w „chodzeniu na” można rozpatrywać na skali aktywności, np. od zera do stu. Bo np. „chodzenie na” treningi tę aktywność w różnym stopniu zwiększa. Ale chodzenie „do” np. fryzjera, krawcowej, restauracji, itp. wiąże się zwykle z konsumpcją usług. Choć bywają wyjątki, bo w dawnych czasach „chodzenie do” np. do czytelni czy biblioteki wiązało się z intelektualną aktywnością własną. Ale to czas przeszły, chyba miniony nieodwracalnie. Funkcjonuje też zamienne „chodzenie do” i „chodzenie na”, np. do kina i na filmy, to różnicowanie ma (na pewno miało kiedyś) dwuznaczny podtekst, dotyczący mniejszej lub większej aktywności intelektualnej lub behawioralnej.

Istota „chodzenia do” psychologa

Często na różnych portalach dotyczących psychoterapii padają pytania o nurt, zadają je osoby szukające terapeutycznej pomocy.

A tymczasem o efektywności psychoterapii decydują dwie grupy czynników: specyficzne związane z nurtem (czyli sposobem patrzenia, rozumienia i rozmawiania o danym problemie) oraz czynniki niespecyficzne dotyczące osoby terapeuty – jego wiedzy i umiejętności oraz doświadczenia terapeutycznego, klinicznego i życiowego.

Oba czynniki są tak samo istotne, przy czym nurt to narzędzie w „rękach” (głowie) specjalisty, jak je wykorzysta, zależy wyłącznie od niego. Ale sam terapeuta (łącznie z nurtem) nic nie zdziała, potrzebna jest współpraca ze strony pacjenta/klienta. Tę współpracę nazywa się relacją terapeutyczną, na którą składają się m.in.: przymierze terapeutyczne, cele, zaufanie, a także przeniesie i przeciwprzeniesienie. Pracę terapeutyczną powinna poprzedzać sesja diagnostyczna, na której pacjent/ klient określa swoje potrzeby i oczekiwania dotyczące chęci zmiany, a terapeuta razem z pacjentem określają cele terapii, terapeuta informuje też o formach pracy, częstotliwości spotkań oraz zawiera z pacjentem kontrakt. Osoba „chodząca na psychoterapię” nie jest „biorcą” pracy psychoterapeuty, lecz aktywnym uczestnikiem procesu psychoterapii. Bo psychoterapia będąc formą leczenia, „nie działa” jak leki, które pacjent zażywa. Na działanie leku po jego przyjęciu pacjent nie ma wpływu, natomiast na działanie słów, które są odpowiednikiem leku, pacjent ma wpływ, choć nie zawsze w pełni uświadomiony. W procesie psychoterapii ma miejsce wymiana słów, słowa terapeuty mogą (choć nie muszą) być reakcją na słowa pacjenta i odwrotnie. W jakim zakresie i w jaki sposób pacjent/klient będąc uczestnikiem psychoterapii z nich korzysta, zależy od wielu różnych czynników. Dlatego określenie, że „terapia nie działa”, albo, że ktoś „chodził na terapię, ale nie pomogła”, nie jest tożsame z działaniem leków, na które pacjent nie ma wpływu. Można przyjąć, że efektywność czy skuteczność psychoterapii rozkłada się po połowie, na terapeutę – jego wiedzę, doświadczenie i umiejętności, sposób pracy, w tym nurt psychoterapii, oraz na pacjenta – jego gotowość do zmiany w określonym miejscu – nie tyle w gabinecie, co swoim miejscu w życiu, określonym czasie – fazie życia oraz relacji – realnie terapeutycznej lub/i przeniesieniowej, a także udział czynników i oczekiwań społeczno-kulturowych..

Choć, jak wcześniej wspomniałam, różnicując „chodzenie do” i ” chodzenie na”, to określenie „chodzić do” – psychologa, zakładać może większą bierność „biorcy” usługi, której można by przeciwstawić, większe zaangażowanie i aktywność pacjenta/klienta w „chodzeniu na” psychoterapię, a jeszcze większe w „uczestniczeniu w psychoterapii”. Może różnicowanie między „do” i „na”, to nie tylko narracyjne dywagacje, ale jeden z pęku kluczy do efektywności psychoterapii?

Nie każdy psycholog jest psychoterapeutą

Warto zaznaczyć, że nie każdy psycholog jest psychoterapeutą, podobnie jak nie każdy psychoterapeuta jest psychologiem, bo kwalifikacje do prowadzenia psychoterapii może mieć np. lekarz psychiatra czy osoba z innym wykształceniem. Choć jak pokazuje praktyka, psycholog bywa utożsamiany z psychoterapeutą, mimo że od uzyskania dyplomu psychologa do uzyskania certyfikatu psychoterapeuty prowadzi długa droga, wypełniona latami kształcenia się i niełatwej pracy, w tym tzw. pracy własnej, czyli własnej terapii.

Małgorzata Talarczyk

Zdjęcie autorki: obraz prof. Andrzeja Kurzawskiego (1928- 2012) „Prześwit” – przedstawiający widok z okna na ogród, może metaforycznie stanowić ilustrację tekstu.

 

Dr Małgorzata Talarczyk – specjalista psychologii klinicznej, certyfikowany psychoterapeuta, autorka kilkudziesięciu artykułów publikowanych w czasopismach naukowych oraz dwóch książek poświęconych psychoterapii zaburzeń odżywiania: anoreksji i bulimii.

Vide: www.system-terapia.pl

 

Szkolenie z pierwszej pomocy dla psów w Zoosferze

Szkolenie z pierwszej pomocy dla psów w Zoosferze! Tym razem lekarz weterynarii Katarzyna Dołębska i groomer Telimena Tusk uczyły przyjaciół Zoosfery, jak pomagać psiakom. Szczególnie w takie upały. Było o opatrywaniu ran, dzianiach w przypadku potrącenia przez samochód czy zatrucia, a także o pielęgnacji zwierząt. Wszystkie informacje bardzo potrzebne dla psich przewodników!

Pogoda słoneczna, a warsztaty praktyczne w terenie można było przeprowadzić dzięki wsparciu i wyrozumiałości ze strony  psów uczestników zajęć. Oczywiście najwięcej zajęć w postaci bandażowania czy usztywniania łap  wykonano jednak na psich manekinach.

Dziękujemy prowadzącym za wspaniale poprowadzone niezwykle przydatne warsztaty oraz Joannie Pulit i Adamowi Szlachcie za zaproszenie do Zoosfery!

J. Stojer-Polańska

Fot, Zdjęcia z warsztatów.

Polecamy też książki naszej Autorki – dostępne w naszej e-księgarni

Ostatnia pozycja – w przygotowaniu

Prof. Krzysztof Lipka: „Kto chce faktycznie sprawiedliwości, temu pozostaje tylko modlitwa”. W kręgu rozważań o Dexterze Morganie

Dexter i wymiar (nie)sprawiedliwości w oczach filozofa i etyka, ale także obywatela – w rozmowie z prof. Krzysztofem Lipką.

  • Wiem, że nie jest Pan Profesor zwolennikiem ani wielbicielem seriali kryminalnych, ale właśnie chciałam po taki przykład sięgnąć. Amerykański serial o seryjnym mordercy, Dexterze, bije rekordy popularności, do tego stopnia, że producenci zdecydowali się nakręcić kolejną serię po 10-letniej przerwie. Seryjny zabójca, to zło wcielone, jakby z definicji. Ale jak sklasyfikować mordercę, który zabija tylko innych morderców, i to takich, którzy umknęli wymiarowi sprawiedliwości? Dexter właściwie wymierza sprawiedliwość w takim starotestamentowym rozumieniu – oko za oko, zabiłeś, to teraz sam oddasz swoje życie, nawet jeśli w sądzie ci się udało… Dexter jest dobry czy zły? Przywraca przecież sprawiedliwość i równowagę moralną w tym naszym współczesnym zepsutym świecie…

Morderca, który zabija innych morderców, to przecież to samo, co człowiek, który zabija innych ludzi. Nie, nie! Na to się nie zgadzam. Nie znam Dextera, chwała Bogu. I znać nie chcę. Nikomu nie wolno brać sprawiedliwości w swoje niepowołane ręce. To jest odpowiedź na zło złem. To jest samosąd, coś najbardziej obrzydliwego między ludźmi. Nawet jeżeli Pani ulubiony Dexter ma logicznie rację, to jest to tylko pozór. Prawnie nie może mieć racji. Rozwiązania starotestamentowe były dobre w czasach starotestamentowych. Zabójca jest zawsze zabójcą i tego typu działań nie można inaczej skwalifikować jak tylko jako najgorsze zło. Zło podwójne, bo do zbrodni mordu dodaje zbrodnię uzurpacji prawa. Wymierzanie sprawiedliwości przez instancję nieuprawnioną jest złem bezdyskusyjnym i powinno być karane surowiej niż zwykle zabójstwo. Tu bowiem dochodzi jeszcze dodatkowy czynnik, mianowicie świadomość, postanowienie mordu. Zabić można kogoś niechcący, z głupoty, w odruchu, w napadzie wściekłości etc. Wszystko to jest tak samo złe, choć zapewne dochodzą różne okoliczności łagodzące. Ale ten, kto bierze sprawiedliwość w swoje ręce, działa w pełni świadomie, nie pod wpływem chwilowo nawiedzającej go myśli, lecz na skutek świadomej decyzji. Działa z zimną krwią, metodycznie, stawiając się ponad innymi, ponad prawem i ponad sprawiedliwością. Tu nie może być okoliczności łagodzących. A czy Dexter jest jasnowidzem i zna wszelkie niuanse badane przez sądy? Niby skąd? Przecież całe jego działanie jest oparte na domniemaniu! Nawet najgorsze prawo jest prawem. A jeśli prawo jest rzeczywiście niezdarne, niesprawne i omylne, to proszę sobie wyobrazić, co by się działo, gdyby każdy, kto zauważył indolencję wymiaru sprawiedliwości albo mu się zdawało, że zauważył, działał tak jak ów Dexter? Ludzkość by się całkiem wybiła w dwa tygodnie. A tymczasem, jak Pani mówi, ów Dexter staje się bohaterem w oczach milionów oglądających ten film! Przecież takie kino to działanie skierowane przeciwko całej ludzkości. Traktowanie czegoś podobnego jako rozrywki powinno być natychmiast potępione i zakazane. To byłaby oczywiście cenzura, ale w imię dbania o wychowanie człowieka. Każde wychowanie ma coś w sobie z bardzo nawet silnej cenzury i tak musi być. Taki serial jest najlepszym dowodem na to, że świat zwariował. Że wszelkie wartości tracą znaczenie wobec pieniądza i to jeszcze pieniądza obracanego na korzyść osób bezkarnie czyniących powszechne zło. Nie mówiąc już o tym, że nazywanie czegoś takiego sztuką jest obelgą dla wszelkiej sztuki.

A przecież Dexter jest tylko jednym z dziesiątków podobnych przykładów. Co drugi film amerykański opowiada o tym, jak dzielna prostytutka wraz ze swym przyjacielem narkomanem bierze w ręce rozwiązanie sprawy, z którą nie poradziła sobie policja i wszystkie służby specjalne! A filmy o wampirach, które biją rekordy popularności wśród młodzieży? Czy to wszystko nie jest działaniem społecznie szkodliwym? To nie tylko działanie przeciw etyce, ale przede wszystkim przeciw zdrowemu rozsądkowi. Przecież opowieści o wampirach to nic innego jak opowieści o krasnoludkach. Różnica polega tylko na tym, że krasnoludki są zbyt poczciwe. Ale odmóżdżenie jest takie samo.

  • Ale Pańska postawa, to tak jakby zgodnie z zasadą – nie wiedziałem, nie chcę widzieć, ale potępiam?…

Bardzo przepraszam, ale czy Pani sądzi, że ktokolwiek widział w rzeczywistości coś takiego, jak Dexterzy zabijający zbrodniarzy, prostytutki rozwiązujące najtrudniejsze zagadki kryminalne albo lirycznie nabuzowane wampiry? Myślę, że już naprawdę łatwiej spotkać krasnoludki. To są wszystko bajdy ciotki Adelajdy (jak się mawiało za mojej młodości). Poza wszystkim są także ucieczką od prawdziwego świata, od rzeczywistych problemów, od rzeczywistej prawdy o życiu i ludziach. Po prostu producenci tłuką forsę na ludzkiej naiwności. Gdyby tego typu głupota nie zalewała świata, to może i ktoś ciężko znudzony sięgnąłby po wartościową książkę. Czy nie jest przypadkiem tak, że ludzkości brak prawdziwej nudy? Gdyby tak trochę podręczyć nudą tych wszystkich wielbicieli Dextera, to może by im to wyszło na dobre. Wszystko to razem to kolejny przykład na starą prawdę, że pieniądze przewracają ludziom w głowie. Gdyby nie było łatwo zrobić kasy na tandecie, to może i któryś z pisarzy wymyśliłby jakiś lepszy scenariusz.

  • Czy obelgą dla sztuki jest serial popularny, dla szerszej publiczności? Sama przyznam, że po wyczerpującej intelektualnie pracy sięgam po produkty rozrywkowe, niewymajające już większego wysiłku umysłowego, takie, które pozwalają odetchnąć, przestać myśleć. Nie ma Pan Profesor potrzeby, by przestać myśleć choć na chwilkę?…

Najgorsze jest to, że ma Pani rację. Nie ukrywam, że sam po nocach oglądam nieraz produkcję typu „zabili go i uciekł”, ale to dlatego (musze się usprawiedliwić!), że cierpię na bezsenność, a po całym dniu spędzonym przy poważnych tematach, nie stać mnie już na dalszą pracę. Przez wiele lat mogłem siedzieć nad trudnymi tekstami do rana, teraz już nie. Ale czy miałbym ochotę oglądać brednie, gdyby telewizja pokazywała wartościowsze obrazy? I tak zawsze staram się odnaleźć jakiś film obyczajowy, ale dzisiaj obyczajowe są jeszcze głupsze od kryminalnych. To prawda, że ciśnienie rzeczywistości jest obecnie tak potężne, że człowiek chciałby się oderwać od własnego życia, a nic tak spełnia podobnej potrzeby jak dobra fabuła. Rzecz jednak w tym, że musi to być naprawdę ciekawa historia, intryga, suspensy, efekty takie właśnie, a nie czysto techniczne, by widz odczuł chęć znalezienia się w oglądanym świecie. Tymczasem to co pokazują dzisiaj, to rzeczywistość jeszcze gorsza od naszej codzienności, taka że chciałoby się uciekać z tej planety z krzykiem. W telewizji brakuje kanału, który byłby poświęcony staremu kinu i odtwarzał dzieła Griffitha, Langa, w ogóle ekspresjonizm niemiecki, potem Wellesa i wreszcie cały dorobek lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku, kiedy jeszcze wielkie kino istniało. Staram się jednak w moich wstydliwych wypadach telewizyjnych nie schodzić poniżej pewnego poziomu nawet przy współczesnym kinie amerykańskim. Kiedy natomiast mam szczególnie zły humor, to oglądam przez jakiś kwadrans (więcej nie wytrzymuję) pierwszą lepsza szmirę i się z niej natrząsam. Potrafię gadać do siebie wyśmiewając nieudolność reżyserów czy aktorów, ale głupota scenariuszy nie daje mi tej satysfakcji, raczej mnie wytrąca z równowagi.

  • Może Pan Profesor w ramach relaksu, raczej tego w ciągu dnia, sięga po Kanta czy Mahlera… Sztuka, ta wysoka, ujmując rzecz w pewnym uproszczeniu, wymaga nie tylko przygotowania, ale i skupienia. Nie każdy miał to szczęście, by wyrastać w domu, w którym od śniadania toczą się intelektualne dysputy, a Chopin uznawany jest za muzykę lekką i łatwą. A nawet jeśli jest się przygotowanym intelektualnie do odbioru tej prawdziwej sztuki – to już na to skupienie nie ma siły… Ponadto, definicja sztuki „wysokiej” ewoluuje z czasem. To, co kiedyś w dawnych wiekach było muzyką lekką, rozrywkową, dziś – jest klasyczną. Jane Austin też przeszła do klasyki…

Nie ze wszystkimi tymi tezami mogę się zgodzić. Przede wszystkim, moim zdaniem, takie zjawiska jak odbiór „wysokiej” sztuki czy skupienie nie zależą od wykształcenia, lecz od dobrej woli. Przerobiłem ten temat bardzo solidnie swego czasu w radiu. Prowadziłem tam niegdyś cykl audycji ze znanym kompozytorem Piotrem Mossem, który mnie namówił do szeregu prezentacji najnowszej poważnej muzyki francuskiej, która była naprawdę trudna i wymagająca napiętej uwagi. Tymczasem otrzymaliśmy sporo listów od słuchaczy, którzy okazywali autentyczne zaciekawienie tą twórczością. Pamiętam jeden list od młodego człowieka, nie jakiegoś specjalisty, lecz całkowitego amatora, który był do tego stopnia zafascynowany tym cyklem, że nagrywał wszystkie utwory, słuchał ich wielokrotnie i twierdził, że dzięki tej twórczości porzucił całkowicie rozrywkę i zagłębił się na dobre w muzyce klasycznej. To jest przykład na dobrą wolę. Wiem, że to nieczęste, ale jednak można. Trzeba po prostu podjąć decyzję: jestem ambitny, mam zamiar i obowiązek poznać poważny dorobek twórczy i sprawdzić, czy i co jest w nim takiego, że znajdują się ludzie, którym to się podoba. To jest kwestia nastawienia. Młodym ludziom trzeba po prostu tłumaczyć, że podstawowym obowiązkiem człowieka jest zapoznać się z poważnym dorobkiem ludzkości w każdej dziedzinie. Bez wątpienia wówczas przekonaliby się, jakie to wszystko ciekawe i porzucili wszelką łatwiznę. Czy to idzie o muzykę, czy o literaturę, o kino czy o malarstwo, trzeba zawsze wykazywać to samo nastawienie: jeżeli mnie ta dziedzina interesuje, to muszę przede wszystkim poznać szczyty jej osiągnięć, a nie masową produkcję. Jeżeli ktoś się interesuje architekturą, to czy jedzie na nowe osiedla oglądać współczesne czworaki dla gawiedzi, czy też chciałby ujrzeć katedry francuskie i nowoczesne arcydzieła Gaudiego albo Fostera? Przecie nie będzie się lubował w chatkach bazujących na tandecie. To dlaczego w innych sztukach nie postępować tak samo? Trzeba szukać arcydzieł, a nie przeciętniactwa.

Skupienie to jest tylko kwestia prostego ćwiczenia. Po całym męczącym dniu nic tak nie odświeża i nie relaksuje jak skupione obcowanie z arcydziełami. Odcinam się od świata, nic mnie już nie obchodzi, co się za oknem dzieje, siedzę pięć minut z zamkniętymi oczyma i po chwili biorę do ręki Dostojewskiego. Wchodzę w inny świat, od którego nie ma wspanialszego! To samo z Mahlerem, Rembrandtem czy Rilkem. Nie jest trudno odkryć, że Mahler jest ciekawszy od disco polo, tylko trzeba się zainteresować. Powiedzieć sobie: spróbuję poważnie wsłuchać się w tę kompozycję i sprawdzić, czy mnie ona wciągnie. Oto całe przygotowanie. A jeśli ktoś z góry odrzuca rzecz, której nie spróbował, to niech się pogodzi z myślą, że jest kretynem. Ja w ogóle nie mogę pojąć takiej postawy, że ktoś nie chce poznać największych osiągnięć ludzkości. Ktoś taki chyba nie wie, po co się urodził. Przecież żyjemy po to, by podziwiać! Zachwycać się tym, do czego zdolny jest człowiek! I kto potrafi, kto czuje w sobie tę siłę, powinien powiedzieć sobie: także pokażę, co potrafię! Może zrobię coś w tej wspaniałej dziedzinie jeszcze lepiej. Tą metodą i żadną inną, rozwija się ludzkość. Kto nie próbuje wziąć w tym ogólnym doskonaleniu wspólnego dorobku udziału, ten od razu sam siebie skazuje na przeciętniactwo i odstawanie od drogi postępu. Osiągnięcia ludzkości nie polegają tylko na tym, by wyżej skoczyć czy szybciej pobiec, lecz przede wszystkim na próbie sił intelektu. Napisać takie dzieło jak Beethoven czy Dostojewski to większe osiągnięcie ludzkości niż wylądować na Marsie. A kwestia ewoluowania poglądów na literaturę to z kolei rzecz względna. Dla mnie Jane Austin to pisarka mniej wyrafinowana niż Conan Doyle, który też już został klasykiem.

  • Wracając do wspomnianego serialu… Dexter jest laborantem i technikiem kryminalistycznym, po studiach medycznych, pracuje w policji w Miami. Skrupulatnie bada ślady, dowody, nie zabija nikogo, zanim nie zyska pewności winy sprawcy. Działa zgodnie z prawem, choć poza systemem, bo indywidualnie, w ramach godzin społecznych. Za swoje usługi „kata” /a to przecież profesja z tradycjami/ nie pobiera żadnego wynagrodzenia. Działa na rzecz społeczeństwa, można rzec, charytatywnie. Wbrew pozorom, to bohater pozytywny. Ze swoich obowiązków w policji wywiązuje się wzorowo, dba o swoją rodzinę, walczy o nią. Wiele kobiet chciałoby mieć tak oddanego i troskliwego brata, a policja – tak profesjonalnego analityka śladów krwi…

Dobrze, że teraz już wszystko wiem. Będę omijać Miami! Dexter nie działa „zgodnie z prawem”, bo prawo zabrania samosądów, samorzutnego podejmowania decyzji o karze śmierci i działania poza procedurami. Z punktu widzenia prawa jest przestępcą i to bardzo groźnym, seryjnym mordercą. Ma do tego jeszcze dodatkowe psychiczne predyspozycje, nikt, kto nie ma silnego pociągu do zbrodni, nie podejmie takiej akcji jak Dexter. A to, że morduje wyłącznie morderców, jest tylko wygodną przykrywką i samousprawiedliwieniem, można by nawet orzec – nie bez pewnej dozy ironii oczywiście – że mordując morderców dodatkowo kala własne gniado. A jako człowiek wzorowy i kompetentny pracownik organów ścigania, powinien w kwestiach działania systemu tym bardziej dbać o praworządność postępowania. Dodatkowo w oczach osób przytomnych wystawia fatalne świadectwo policji. Można też sprawę postawić nieco przewrotnie: nie znam Dextera i go znać nie chce, ale Pani, jako osoba, która go zna i wie o jego działalności, ma obowiązek złożyć na niego donos, a skoro tego Pani nie robi staje się osobą współwinną. Cha, cha, cha! Ale poza tym z powodu „charytatywnego mordercy” należy się Pani nagroda literacka za pomysłowość. A nie sądzi Pani, że Dexter się poświęca mordując, że jest wręcz męczennikiem? I może powinien zostać świętym? To konkluzja w stylu Jonathana Littella.

  • Ale może przede wszystkim Dexter naprawia „system”, który nie działa. Wymierza sprawiedliwość mordercom, pedofilom, gwałcicielom, którzy uniknęli kary i wymknęli się wymiarowi sprawiedliwości. Czy więc nie robi dobrze? Wyręcza tych, którzy dopuścili się prawnych zaniedbań i pozwolili na to, by przestępca, zabójca, gwałciciel, pedofil chodził po wolności i dalej popełniał swoje zbrodnie na niewinnych ofiarach.

Wie Pani co? Skoro tak stawiamy sprawę, to mam lepszy pomysł. Niech Dexter za jednym zamachem zlikwiduje cały system sprawiedliwości, jednym, no, powiedzmy trzema ładunkami wybuchowymi, a potem niech się sam ogłosi jedynym sędzią narodu. Czy to nam czegoś nie przypomina?

  • I właśnie w tym problem, że wymiar sprawiedliwości nazbyt często okazuje się bezmiarem niesprawiedliwości. Dexter ujmuje to słowami, że gdyby system działał, to on nie byłby taki zajęty. Czy zdaniem Pana Profesora „system” działa? W sądzie otrzymuje się niesprawiedliwość, a urzędy służą obywatelom w rozwiazywaniu spraw, politycy służą dobru społecznemu i tak dalej?…

Aparat sprawiedliwości i aparat administracji działają kiepsko. Nie wiadomo, który gorzej. Ale po pierwsze, nie jest to wina wyłącznie tych struktur, bo to jest prosty efekt przerostu cywilizacji nad humanizmem. I tego się poprawić nie da, będzie coraz gorzej. Po drugie, Dexter nie jest lekarstwem na ten stan urzędów, tu jest potrzebna gruntowna przebudowa całego systemu społecznego. To są chyba rzeczy tak oczywiste, że szkoda o nich gadać. Ale to nie koniec, we współczesnych społeczeństwach nie działa źle taki czy innym system, taka czy inna dziedzina. Działa źle wszystko, bo wszystko bez wyjątku jest oparte na złych zasadach. Dlatego mianowicie, że zbytnio odeszliśmy od tradycji i od utrwalonych przez wieki wartości. Ale to już banały. Co do systemu sprawiedliwości, to nie mam z nim osobiście żadnych doświadczeń, ale dobrze wiem to, co wiedzą chyba wszyscy, że do sądu nie idzie się po sprawiedliwość, tylko po wyrok. A to są dwie różne rzeczy. Kto chce faktycznie sprawiedliwości, temu pozostaje tylko modlitwa. Trzeba sobie chyba zdawać z tego sprawę, że społeczeństwa nie działają na zasadach sprawiedliwości, bo mniej czy bardziej wciąż jednak wzorują się na przyrodzie, a przyroda takiego pojęcia jak sprawiedliwość w ogóle nie zna. Sprawiedliwość jest sposobem działania wymyślonym sztucznie przez człowieka i jak wszelkie sztuczne twory wymaga szczególnie upartego i zdeterminowanego działania, czyli kształcenia, wychowywania i wdrażania do postepowania zwanego sprawiedliwym. Innej drogi nie ma. Tymczasem ogólna beztroska, jaka zupełnie niespodziewanie i nieodpowiedzialnie opanowała ludzkość w ostatnich dziesięcioleciach, doprowadza do lekceważenia wszystkich podstawowych zasad. A prym w tym wiodą oczywiście media, bo mediom wszystko wolno. Mówi się, że media, to któraś tam władza (trzecia czy czwarta?), ale to nieprawda, obecnie media stoją ponad wszelką władzą i to właśnie jest postawieniem społeczeństwa na głowie. Bo doszło do tego, że nie media służą społeczeństwu, tylko społeczeństwo służy rozbuchanym i bezkarnym mediom. Jeżeli nie wprowadzi się ostrej cenzury antymedialnej, i to na całym świecie, to właśnie media doprowadzą do ostatecznego krachu ludzkości.

  • Czyli nie występował Pan Profesor nigdy w sądzie z powództwa cywilnego, chcąc w ramach wymiaru sprawiedliwości rozwiązać swój problem? Bo jeśli nie, to wiedza Pana Profesora na temat funkcjonowania wymiaru sprawiedliwości jest czysto teoretyczna i z realiami nie ma nic wspólnego. A jeśli się udało, to naprawdę jest Pan szczęściarzem…

Tu wyznaję moją winę! Rzeczywiście nigdy nie miałem do czynienia z sądami z żadnego powództwa. Bardzo za to gorąco przepraszam! Moja wiedza na te tematy jest na szczęście ściśle teoretyczna i mam nadzieję, że taka pozostanie. Sam rozwiązuję wszystkie swoje problemy, co nie oznacza, że jestem podobny do Dextera. Powiem więcej, jestem w każdej dziedzinie, także w życiu, czystym teoretykiem i ciężko musiałem na tę pozycję zapracować. Nie wiem, czy jest ona szczęściem, bo dla każdego szczęściem jest inna sytuacja, a teoretyków bardzo wiele z życia przeciętnego człowieka, niestety, omija. Mnie moja czysto teoretyczna postawa daje po prostu wolność. Działam w takiej dziedzinie, gdzie sprawiedliwość nie ma nic do powiedzenia, podobnie jak sądy, podobnie jak Dexter. Niestety tylko mediom się wydaje, że mają wiele do powiedzenia wszędzie. Szczególnie tam, gdzie się na niczym nie znają.

  • Poruszmy kwestię prawnego usytuowania określonych grup zawodowych. Bo tak naprawdę, w wymiarze praktycznym, ponad prawem są wszyscy ci, którzy mają immunitet – np. sędziowie czy prokuratorzy… Kiedy nie podlega się określonym sankcjom prawnym to w praktyce jest się ponad prawem. Po latach traci kontakt z rzeczywistością. Jest Pan Profesor zwolennikiem immunitetu?

Nie mogę orzec, czy jestem zwolennikiem czy przeciwnikiem immunitetu. Bo teoretycznie immunitet jest rzeczą konieczną i świętą (z którą na szczęście nie mam do czynienia), ale mówi się, że w praktyce jest ponoć wręcz odwrotnie. Musiałbym przeprowadzić długie i poważne studia nad tym problemem, żeby na Pani pytanie odpowiedzieć z całą powagą i sumiennością.

  • Zwykłym ludziom, gdy zderzą się z „systemem”, nie pozostaje za wiele. Czy ogląda Pan Profesor czasem programy interwencyjne typu „Alarm”, Expres Reporterów”, „Interwencja”, „Państwo w państwie”, program Elżbiety Jaworowicz… Już sama liczba tytułów wskazuje na to, że nie jest dobrze… Ale może lepiej nie oglądać programów interwencyjnych czy wiadomości, nie bywać w sądach ani na policji, wówczas można żyć w przekonaniu, że system działa i że żyje się w państwie prawa. Znam osoby, które celowo nie oglądają telewizji, zrezygnowały z tego świadomie, by zmniejszyć poziom stresu w swoim życiu. Bo z ekranu niesprawiedliwość aż się wylewa…

Zacznę od Elżbiety Jaworowicz. Znam ją (nieosobiście), podziwiam i bardzo szanuję. To jest osoba, która znalazła swoje miejsce w najokropniejszej domenie okropnego świata. Pewnie i w piekle znalazłby dla siebie najbardziej odpowiednie miejsce. Mówię to bez ironii, z podziwem. Nie każdy ma jednak szczęście, a może nawet łaskę, być obdarzony takim temperamentem, taką pasję, taką nieustępliwością. Zazdroszczę tych cech.

Moja postawa jest nieco zbliżona do opisywanej przez Panią przed chwilą. Przyznaję, celowo unikam wiadomości we wszelkich mediach. Z dwóch powodów. Przede wszystkim, jak już wielokrotnie podkreślałem, jestem zdecydowanym przeciwnikiem wszelkich mediów w tym kształcie, w jakim się one od dawna już prezentują. To znaczy, podając głównie informacje w tonie sensacji podjudzającej społeczne nastroje. Setki lat ludzkość żyła w niewiedzy na temat tego, co się dzieje w sąsiedniej wsi, a obecnie media doprowadziły nas do stanu wpadania w histerię z powodu tego, co zaszło na drugiej półkuli. Takie sterowanie nastrojami prowadzi do całkowitego wytrącenia człowieka z równowagi. Dzisiejszy świat jest wystarczająco stresujący, wystarczy wyjść na ulicę (nie tak dawno jakiś furiat na mojej ulicy wbił kobiecie wychodzącej ze sklepu nóż w brzuch). Ludzi trzeba raczej uspokajać niż stresować, a ponieważ media działają przeciwnie, to każdy sam musi zadbać o to, by sobie starannie dawkować obcowanie z mediami i dzięki temu nie wpadać w stany lękowe czy wybuchowe. No więc dbam, odcinając się od wszelkich wiadomości. Dzięki temu mogę spokojnie pracować nad zajmującymi mnie problemami, a najważniejsze informacje i tak docierają do mnie w znacznie bardziej wyważonej relacji znajomych. Tak więc podkreślam, że w telewizji nie oglądam absolutnie niczego poza kiepskimi filmami w nocy z powodu bezsenności i dodam, że bardzo się tego wstydzę. Nie mam jednak innego wyjścia. Naprawdę od całkowitego zawrotu głowy ratują mnie najczęściej kanały Mezzo, z muzyką klasyczną i jazzem (który bardzo lubię). Wiem, że Pani od razu mi zarzuci, i słusznie zresztą, eskapizm albo chowanie głowy w piasek, ale mam wymówkę, że moja praca, polegająca na abstrakcyjnym myśleniu o bardzo spekulatywnych problemach, do tego mnie zmusza. Przyznaję, że ta konieczność raczej mnie cieszy niż smuci, a na pewno chroni moje zdrowie, głównie może psychiczne.

Jeszcze tylko słowo o zderzaniu się ludzi z systemem. To jest zjawisko stare jak świat i zawsze kończy się tak samo: człowiek który zderzył się z systemem, kiedykolwiek i gdziekolwiek, i bez względu na rodzaj sprawy i rodzaj systemu – z reguły przegrywa. Tak było zawsze i tak zawsze będzie. Systemy są między innymi po to, żeby z takimi ludźmi – najbardziej kłopotliwymi, ale i często najbardziej twórczymi – wygrywać, a ludzie, jeżeli są mądrzy, to starają się działać nie spektakularnie, tylko skutecznie. A w zderzeniu z systemem nie ma skutecznych działań, żadne działanie skuteczne być nie może. To oczywistość.

  • To prawda. Przykładów na bezmiar niesprawiedliwości w samym wymiarze sprawiedliwości nie brakuje. I to wcale nie jest taka polska specjalność, choć tutaj mamy naprawdę sporo do zaprezentowania. Sprawa Tomasza Komendy, z tych ostatnich ludzkich dramatów, kiedy to fałszowano dowody, pomijano dowody… Głośna też była sprawa Arkadiusza Kraski. W USA z kolei sprawa pisarza Michaela Persona, niesłusznie oskarżonego o zabicie żony – w więzieniu spędził 8 lat, a potem okazało się, że proces był farsą, dowody preparowano, prokurator powoływał się na kłamstwa, o których wiedział; został zresztą potem sędzią. Na bazie tej sprawy nakręcono głośny dokument „Schody”. Przykładów jest ocean… W wielu krajach działają fundacje na rzecz niesłusznie oskarżonych, którzy odbyli długie wyroki albo cudem uniknęli kary śmierci. Z drugiej strony nierozwiązane sprawy morderstw choćby generała Papały czy premiera Jaroszewicza, których zabójcy chodzą sobie na wolności. Naprawdę wierzy Pan Profesor w wymiar sprawiedliwości?… I w to, że tam należy jej szukać, w sądach?

Czy ja mówiłem, że wierzę w sprawiedliwość? Mówiłem, że są dwa pewniki. Pierwszy, że sprawiedliwości nie ma w naturze. Drugi, powtórzę z całą mocą, że do sądu nie idzie się po sprawiedliwość, tylko po wyrok. To są wskazówki pragmatyczne. Ale – Pani wie dobrze, że jestem ciężkim idealistą – muszę tu zaznaczyć moją totalną niezgodę na taki świat. Wbrew tym życiowym poglądom wierzę w coś zupełnie innego. Wierzę, że idea sprawiedliwości istnieje jako byt typu platońskiego, wieczny, niezmienny, nienaruszalny ideał, którego – niestety – ludzkość nigdy nie doścignie, nigdy nie wcieli w życie społeczne. Niestety ludzkość nie jest zapatrzona w idee. Dlaczego? Nie dlatego, że ludzie są z natury źli, bo właśnie z tym się nie zgadzam. Ludzie są z natury, ze swej najgłębszej, najprawdziwszej natury, dobrzy. Niestety nie potrafią się dobrze zorganizować, czego dowodzą dzieje wszelkich możliwych cywilizacji. Dlaczego nie potrafią? Najprawdopodobniej dlatego, że są zbyt różnorodni. Chyba już o tym mówiłem, że cała przyroda jest totalnie zindywidualizowana (nie ma na świecie dwóch identycznych liści na wszystkich możliwych drzewach), ale w gatunku ludzkim ta indywidualizacja albo została ze zbytnim rozmachem zaplanowana, albo zbyt silnie się rozwinęła. Poszła za daleko. W efekcie nie ma i nie może być zgody, nigdzie, bo ludzie są zbyt różni i zbyt różnych rzeczy chcą. A w dodatku wydaje im się, że ich koniecznie potrzebują. Efektem jest pleoneksja: każdy uważa, że należy mu się więcej niż otrzymał, bez względu na to, ile otrzymał. Na to i przez to właśnie nałożyła się i rozwinęła cywilizacja, tak samo niepotrzebnie, zbytnio i bezplanowo rozbuchana jak ludzkie pragnienia. W sumie świat się stał zbyt skomplikowany, by w nim żyć. Nie umiemy już tego znieść, nie potrafimy tego wytrzymać. To wszystko prowadzi do tego, o czym już wspominałem, że nasz gatunek, jako doświadczenie na naszym globie (w tym naszym kosmicznym laboratorium) jest eksperymentem nieudanym. Tak. Ludzkość to eksperyment chybiony. I prędzej czy później czeka go los dinozaurów. Natura poszuka innej drogi. Dość prorokowania, filozofia tego nie lubi. Mówię to wszystko jako człowiek prywatny.

Ale co do wiary w sprawiedliwość, to wierzę jeszcze w coś innego. Wierzę, bo dobrze to wiem, że są, zdarzają się – ludzie sprawiedliwi. W to wierzę najmocniej i wielokrotnie się z takimi spotkałem. Przyznam też, że im jestem starszy, a świat okropniejszy, tym pojawianie się ludzi sprawiedliwych wydaje mi się coraz mniej wiarygodne. A jednak wciąż na nich natrafiam. Nie wiem, skąd oni się biorą. Czy to są tacy, którzy się zbytnio przejęli istnieniem szlachetnych idei? Czy to są ludzie głęboko wierzący? Czy naiwni? Ale jedno jest pewne, są to ludzie wychowani w tradycyjnym systemie wartości. I jeżeli do niego nie wrócimy, lepiej nie będzie. Nawrót do tradycyjnego systemu wartości to jedyne, co może nas uratować. I proszę nie myśleć, że absolutnie wszystkie tradycyjne wartości są mi na rękę, przeciwnie, ale jednak wiem, co jest ratunkiem. Ale – teraz ja pytam – czy taki nawrót, do tradycyjnych wartości, jest jeszcze możliwy? I jak do niego doprowadzić? Kto da odpowiedź?

  • Uparcie powtórzę, że wiara w wymiar sprawiedliwości może wynikać tylko z jednego – z niewiedzy… Przykro mi to stwierdzać, też chciałabym, żeby było inaczej, ale sprawiedliwości nie ma i nie będzie, zwłaszcza w sądach, co sam Pan Profesor potwierdza. I Dexter to zmienia. Wyłapuje tych, którym się udało oszukać policję, albo skorzystali z niedoskonałości prawa, luk w systemie, „kruczków” prawnych. Są złoczyńcami na wolności i dalej czynią zło. Dexter wymierza im zasłużoną karę. Dalej Pan Profesor uważa, że czyni zło, eliminując zło?

W zasadzie już na to odpowiedziałem. Czy nie uważa Pani, że to jest także dowodem upadku kultury, że rozmawiamy o jakimś Dexterze, kiedy bohaterami podobnych rozważań mogliby być Jean Valjean, Vautrin, Stawrogin czy Moosbrugger?

  • Jednak spora grupa osób uwielbia Dextera, o czym świadczą liczne fan cluby. Miłośnicy serialu doprowadzili do jego wznowienia, na krótko wprawdzie, bo producenci nakręcą tylko jeszcze 10 finałowych odcinków. W poprzednim zakończeniu Dexter stracił wszystko i wszystkich, których kochał. Może teraz chcą mu to wynagrodzić?… Może jednak Pan Profesor się skusi na Dextera?… Choćby po to, żeby wiedzieć, co Pan potępia…

Ooo! Bardzo dobrze. Fan kluby wszystkiego na świecie, co najgłupsze. Bardzo to lubię. Wolałem co prawda w dzieciństwie Związek Zbieraczy Kitu niż obecnie Brytyjskie Stowarzyszenie Wampirów, ale Związek Dexterowców może być naprawdę niebezpieczny. Czy oni mają zamiar naśladować swojego bohatera? I uśmiercić wszystkich, których kochają? Czy nie widać tego gołym okiem, że jeżeli Dexter „stracił wszystkich, których kochał”, to wynikło to właśnie jako efekt jego działalności? Odbita piłeczka przez Los?

Swoją drogą dziesięć odcinków finałowych to rzeczywiście króciutkie zakończenie. Prawdziwe dzieła sztuki mają zawsze tylko jeden finał.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała Paulina M. Wiśniewska

Zdjęcie: Filip Klin

Lipka 3

IV Psychokryminalistyczna Konferencja Naukowa. Ciemna liczba przestępstw – oblicza Dextera, czyli dyskusja nad sprawstwem, winą i karą

Z przyjemnością informujemy o kolejnej, czwartej już, psychokryminalistycznej konferencji naukowej, tym razem poświęconej obliczom Dextera Morgana.

Oto informacja na stronie Uniwersytetu SWPS, organizatora konferencji:

„– Przysłowie indiańskie mówi o dwóch wilkach, które mamy w sobie – dobrego i złego. Czy od nas samych zależy, którego z nich pielęgnujemy? Czy nasze zachowanie jest wynikiem „wolnej woli”, czy też jest zapisane w genach? – stawia pytania dr Joanna Stojer-Polańska, kryminalistyk z Uniwersytetu SWPS w Katowicach. Z tymi oraz innymi niezwykle ciekawymi kwestiami rozprawimy się podczas kolejnej edycji konferencji poświęconej ciemnej liczbie przestępstw. W programie znajdziemy wystąpienia dotyczące zaginięć, przemocy psychicznej i fizycznej w rodzinie, przestępczości seksualnej czy trudności z oceną zachowania człowieka pod kątem jego motywacji i przyczyn przestępczości.

Konferencja będzie stanowiła interdyscyplinarne forum do wymiany doświadczeń w zakresie zwalczania ciemnej liczby przestępstw dla funkcjonariuszy organów ścigania, przedstawicieli wymiaru sprawiedliwości, psychologów, naukowców i praktyków zajmujących się walką z przestępczością i pomocą dla ofiar przestępstw, studentów i osób zajmujących się profilaktyką przestępczości, a także jej zwalczaniem.

Udział w konferencji jest płatny. Osoby zainteresowane uczestnictwem proszone są o wypełnienie formularza zgłoszeniowego.

Wydarzenie odbędzie się online.”

Ciemna liczba przestępstw to zagadnienie niezwykle trudne do zbadania, ale analiza konkretnych przypadków kryminalnych pokazuje, że zagadki kryminalne da się rozwiązać nawet po latach, sprawcę można osądzić, a ofierze lub jej rodzinie przywrócić wiarę w sprawiedliwość. Podczas konferencji poruszymy zarówno kwestie kryminalistyczne dotyczące wykrywania przestępstw, jak i kryminologiczne – związane z badaniem relacji sprawcy z ofiarą. Będziemy także dyskutowali o społecznych przyczynach braku zawiadomienia o przestępstwie czy też o regulacjach prawnych sprzyjających zapobieganiu i zwalczaniu przestępczości.”

Szczegóły oraz zgłoszenie: https://swps.pl/nauka-i-badania/konferencje/23612-ciemna-liczba-przestepstw-oblicza-dextera-czyli-dyskusja-nad-sprawstwem-wina-i-kara?dt=1623827449853

Plakaty instruktażowe z pierwszej pomocy dla psów

Nasz grafik Tomek Brończyk, przygotował plakaty instruktażowe z pierwszej pomocy dla psów. Autorkami książki o tym właśnie zagadnieniu są dr Joanna Stojer-Polańska oraz lek. wet. Katarzyna Dołębska.

Plakat można pobrać i samodzielnie go wydrukować.

Plakat do pobrania w formacie A4 : Plakat v2 A4

Plakat w wersji A3 do pobrania i wydrukowania: Plakat v2 A3 druk

M. Miczek o swojej książce

Nasza Autorka, Magdalena Miczek, opowiedziała o swojej książce oraz pasji tworzenia. Całość do obejrzenia na stronie  PBP Książnica Pedagogiczna im. A. Parczewskiego w Kaliszu
Link do dłuższej wypowiedzi: https://www.facebook.com/180433198658339/videos/523821131978740

Autorka w swojej powieści porusza problematykę związaną ze współczesną młodzieżą i pokonywaniem trudności, jakie niesie ze sobą życie.

Na zdjęciu: fragment nagrania oraz zdjęcia z akcji promocyjnej w Kaliszu

Link do plakatu: https://www.facebook.com/180433198658339/photos/a.180757925292533/4366066786761605/ 

https://wydawnictwo-silvarerum.eu/produkt/magdalena-miczek-odzyskac-twarz-powiesc/

Czas kwarantanny to czas samotności – o powieści prof. K. Wolnego-Zmorzyńskiego

Prezentowaliśmy opinie Czytelników o powieściach prof. K. Wolnego-Zmorzyńskiego. Wpis jednego z Czytelników, pana Mateusza, zrobił na nas wrażenie i pozwalamy sobie go zaprezentować odrębnie.

Oto on /poniżej/. Nie może być lepszej zachęty do sięgnięcia po tę powieść niż słowa pana Mateusza.

Autor: Mateusz
Data: 27.12.2020 18:54
Ocena: 5,0 OcenaOcenaOcenaOcenaOcena

Czas kwarantanny

Powieść Kazimierza Wolnego-Zmorzyńskiego „Czas kwarantanny” to nie tylko powieść o pandemii. Ta jest w tle. Najważniejsze w niej jest przeniesienie się do lat pięćdziesiątych, sześćdziesiątych, siedemdziesiątych ubiegłego wieku, a przenoszą czytelnika w tamten czas wspomnienia Artura oraz listy rodziców bohatera „Czasu kwarantanny”. Listy są świadectwem miłości dwojga ludzi, ich miłości gorącej, namiętnej, godnej pozazdroszczenia. Czy ktoś jeszcze tak dziś potrafi kochać, jak kochali się rodzice Artura?
Wolny-Zmorzyński bardzo interesująco zawiązał fabułę. To powieść, która ma dwa plany. Rzecz dzieje się współcześnie (plan pierwszy) u progu pandemii, tuż przed świętami Wielkanocnymi 2020 oraz w latach 50-tych, 60-tych, 70-tych XX wieku (plan drugi). To obrazowo oddana atmosfera tak czasów obecnych, jak i tych dawnych, a czas kwarantanny to nie tylko czas izolacji dla głównego bohatera, który musi odbyć tę kwarantannę po przylocie z Niemiec (jest pracownikiem Mercedes-Benz Polska), ale to także czas kwarantanny zupełnie innej niż ta, którą przeżywamy w związku z pandemią. Rodzice Artura, głównego bohatera i przy okazji autora dziennika, który on prowadzi (powieść napisana jest w formie dziennika), musieli zdecydować się przed laty na przymusowe kilkumiesięczne rozstanie, by osiągnąć to, co zamierzali. Ta ich kwarantanna była sprawdzianem ich miłości. Wolny-Zmorzyński doskonale ją przedstawił, oddając w listach głos zakochanym ludziom (tu udowodnił, że jest mistrzem sztuki epistolarnej). Powieść napisana i skonstruowana jest interesująco. To dziennik Artura z czasów jego kwarantanny, w który wpisane są listy, co też jest jakby podwójną narracją, a nawet potrójną, bo z kolei o sytuacji w kraju i na świecie o pandemii czytelnik dowiaduje się bezpośrednio z relacji dziennikarskich (internetowych, telewizyjnych, radiowych), które Wolny-Zmorzyński zgrabnie wplótł w narrację główną. W związku z tym powieść ma ciekawą kompozycję: dwa plany czasowe, trzy narracje, mimo tego powieść czyta się z przyjemnością, z nie słabnącym zainteresowaniem, lekko, nic nie zgrzyta, wszystko jest poukładane zgrabnie i po mistrzowsku (a majstersztykiem są listy). Czas kwarantanny to także czas samotności. Każdy z bohaterów jest tu przez chwilę samotny (Artur, jego żona, która musiała przenieść się do ojca na kilkanaście dni, rodzice Artura: Danuta i Tadeusz), ale mimo tej samotności bohaterowie czują się kochani i potrzebni. Ważna jest dla nich miłość, poświęcenie dla drugiego, tradycje. To im pozwala przetrwać trudny czas w kochającej się rodzinie, w której każdy jest ważny. „Czas kwarantanny” to także opowieść o miłość bohatera Artura do Mercedesów, które także są w tle, a miał ich bohater – jak pisze – aż czternaście, więc wie co mówi (nawet mercedes jest tu interesującą pointą powieści) . Tak jak Artur mówi, że jeździ się mercedesem wygodnie (jest reprezentacyjny, elegancki, jest marzeniem wielu osób) tak samo elegancki jest świat,który Wolny-Zmorzyński opisuje, a powieść czyta się płynnie, z przyjemnością, identycznie, jak prowadzi się mercedesa, z którego nie chce się wychodzić, chce się, by podróż trwała bez przerwy – tak samo czyta się książkę Wolnego-Zmorzyńskiego i chce się ją czytać nie odkładając jej ani na chwilę, bo każde zdanie wypływa z głębi serca autora, jest autentyczne, nie męczy. To proza, od której się oderwać nie można i chce się być w świecie, który pokazuje Wolny-Zmorzyński (jak w wygodnym mercedesie) Polecam! To powieść, z której przy okazji można dowiedzieć się o historii Niemiec, o historii sztuki, a przede wszystkim, jak zachowywać się w galeriach obrazów i muzeach, co robić, by zapamiętywać obrazy, które się tam widziało i podziwiało. I tak, jak w pamięci ma się ulubione obrazy z różnych galerii, tak samo w pamięci ma się historie, które opowiada Wolny-Zmorzyński. Historia pokazana w „Czasie kwarantanny” zrobi najlepsze wrażenie na każdym, także na sceptycznym czytelniku.
Link do tego oraz innych opinii Czytelników: https://bonito.pl/k-149614094-czas-kwarantanny

Czytelnicy entuzjastycznie oceniają powieści prof. K. Wolnego-Zmorzyńskiego

Prof. K. Wolny-Zmorzyński to wykładowca, literaturoznawca, pisarz powieści, a prywatnie – przemiły i ciepły człowiek. I to się czuje w Jego książkach. I właśnie to doceniają Czytelnicy!

Bardzo miło nam zatem poinformować, że wpisy Czytelników na stronach dystrybutorów i księgarni są pełne pochwał, wręcz entuzjastycznie. Oto wybrane wpisy ze strony Bonito:

Autor: Aneta
Data: 30.12.2020 14:23
Ocena: 5,0 OcenaOcenaOcenaOcenaOcena

Sekret Sabiny

Zaskakujące zakończenie! No, Wolny-Zmorzyński potrafi zaskoczyć! Faktycznie Sabina miała powody do wściekłości, a zapatrzony w swoją pracę Ludwik nawet nie przypuszczał, że jego była żona jest bardziej przezorna niż on i bardziej, mimo wszystko, opanowana. Sabina wiedziała, w którym momencie zaatakować i to skutecznie. Książka uczy jak być cierpliwym, ale i uczy, jak skupienie się na własnej karierze zakłóca relacje z najbliższymi. Jednak do końca nie potępiam Ludwika. Wiedział czego chce i cel osiągnął ciężką pracą. Szkoda tylko, że Sabina buntowała przeciwko niemu córkę. Ludwik nie był święty, ale i Sabina dostała to, na co zasłużyła. Wcale mi nie jest jej żal. Nie musiała wściekać się na Ludwika, przeszkadzać, gdy pracował, wyśmiewać, że pisze banały, po prostu umniejszać mu. Pisanie to była jego pasja. Wszystko drażniło ją, co on robił, nawet wtedy, gdy był wobec niej w porządku. A drażniło, bo sama nie miała takiej pasji jak on. O jego pracę była zazdrosna i o niego, że jest doceniany przez innych. Wolny-Zmorzyński dobrze pokazał relacje między najbliższymi: te dobre i złe. Obecna żona Ludwika, Marta, to wzór do naśladowania. Kobieta wielka i mądra, a na dodatek – jak mówi o niej narrator – piękna. W ogóle świat, który pokazuje Wolny-Zmorzyński jest elegancki, wytworny, piękny, w którym chciałoby się żyć. To świat ludzi wykształconych, z tradycjami, żyjących na odpowiednim poziomie i trzymających ten poziom. Wolny pokazał tu także, dla kontrastu, ludzi z półświatka, kryminalistów, którzy do tego eleganckiego świata się dostali. Jednak wystarczy, że się odezwą i od razu wiadomo, że są z pozoru eleganccy, dobrze ubrani, jeżdżą markowymi samochodami, ale do tego świata nie pasują.
Wolny-Zmorzyński pisze ciekawie, obrazowo. Przy „Sekrecie Sabiny”, gdy się czyta tę powieść, można oderwać się od rzeczywistości.
Autor: Gabriela
Data: 27.06.2020 15:19
Ocena: 5,0 OcenaOcenaOcenaOcenaOcena

Sekret Sabiny

Książka rekomendowana przez Wydawnictwo Silva Rerum i literaturoznawcę drą Marka Perlikiewicza. Wolny-Zmorzyński porównywany do Nicolasa Sparksa i Irvina Shaw. To prawda, Wolny pisze bardzo dobrze i znakomicie pokazuje charaktery ludzi. Dobrze pokazany portret głównego bohatera i jego relacji z córką, która jest pod silnym wpływem matki. Fabuła dobrze zawiązana, gdy czyta się tę książkę, bohaterowie jej są tuż obok i zapomina się o świecie. Za to jest się w świecie stworzonym przez Wolnego-Zmorzyńskiego. Bohater – Ludwik – dąży do realizowania swoich marzeń i to mu się udaje. Najważniejsze jest to, że za sprawą ukochanej kobiety, która go rozumie. Sabina natomiast nie rozumiała go i niszczyła wszystko na czym mu zależało, bo była zazdrosna. Zazdrość zniszczyła ją i jej związek z Ludwikiem. Sabina może mieć tylko do siebie pretensje, bo Ludwik to prawdziwy facet z krwi i kości, któremu zależało na pozycji zawodowej i szczęściu rodzinnym. By zapewnić poziom życia rodzinie musiał pracować, a że pracował realizując swoje marzenia – to tylko mu pozazdrościć. Nie rozumiała tego Sabina, dlatego musiała gorzko za to zapłacić. Najważniejsze, że Ludwika rozumiała druga żona. Książka dla tych, którzy nie umieją się odnaleźć w swoich związkach. Wolny-Zmorzyński to nie tylko dobry pisarz realista, ale psycholog. Polecam!
Link do wpisów, a jest ich bardzo dużo: https://bonito.pl/k-1673085-sekret-sabiny
Autor: Elżbieta L. Białystok
Data: 12.01.2021 14:01
Ocena: 5,0 OcenaOcenaOcenaOcenaOcena

Czas kwarantanny

To prezent, który dostałam pod choinkę od ukochanego i jestem mu za nią wdzięczna, bo Wolnego-Zmorzyńskiego opowieść o historii rodzinnej Artura, głównego bohatera, zresztą opowiedzianą przez niego samego, bardzo mnie wciągnęła. A samemu Wolnemu-Zmorzyńskiemu jestem wdzięczna za pomysł i to, że tę opowieść tak ciekawie skonstruował. To nie tylko historia rodzinna wspomnianego Artura, ale także podróż po Niemczech (Stuttgarcie, Brunszwiku), galeriach obrazów, muzeach, to także wizyta u producenta samochodów Mercedes-Benz, zbliżenie się do jego pracowników, to wreszcie też podróż po muzeach węgierskich (Debrecen), również do Bułgarii lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku (częste wakacyjne wycieczki moich rodziców po słońce). To wreszcie podróż w czasie do lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku (historia miłości rodziców Artura). Mimo mieszania czasu akcji, czyta się powieść gładko – jej kompozycja jest przejrzysta (forma dziennika), co pozwala zapanować czytelnikowi nad ogromem faktów. Wolny-Zmorzyński dobrze oddaje nastroje bohaterów, które udzielają się czytelnikowi. Sporo tu mądrych spostrzeżeń na temat życia i śmierci bliskich osób (emocjonalny, plastyczny opis pogrzebu ojca Artura), ciekawe, trafne uwagi na temat literatury pięknej, mówiącej o miłości (Tołstoj, Kuncewiczowa, Marquez) nie są przegadane, napisane z pasją. To wreszcie uczuciowe wyznania miłosne stęsknionych za sobą kochanków (rodziców Artura, którzy piszą do siebie płomienne listy). Te listy to najmocniejsza i najbardziej wartościowa strona tej powieści. „Czas kwarantanny” to nie powieść o kwarantannie w czasie pandemii, ale o miłości. Pandemia jest w tle (trochę za dużo wplecionych jest informacji dziennikarskich o tej pandemii), ale one muszą być. Przypominają jak wyglądały jej początki w marcu 2020 roku. Niby niedawno, a już się wiele zapomniało. Wniosek z tego też taki, że powieść Wolnego-Zmorzyńskiego jest swoistym dokumentem naszych czasów, ale i tych sprzed ponad pół wieku.
Autor: Ewa z Wrocławia
Data: 30.12.2020 13:48
Ocena: 5,0 OcenaOcenaOcenaOcenaOcena

Czas kwarantanny

Wspaniała książka. Lektura na każdy czas. Bardzo dobrze się ją czyta. Razem z bohaterem Arturem przeżywa się jego problemy. Prof. Kazimierz Wolny-Zmorzyński ciekawie zawiązuje akcję. Jest także autorem podręczników akademickich i książek naukowych, do których specjalnie studentów nie trzeba zachęcać, bo też są napisane bardzo interesująco. Prof. Wolny-Zmorzyński teorię dziennikarstwa, szczególnie gatunków dziennikarskich (reportażu i fotografii) wykłada jasno i dobrze się jego książki czyta, jak i słucha jego wykładów, a już z największą przyjemnością uczestniczy w jego ćwiczeniach (jestem studentką profesora we Wrocławiu). Jednak powieść “Czas kwarantanny” to samo życie, o którym prof. Wolny-Zmorzyński sporo wie i uczy nas swoją powieścią, jak rozwiązywać problemy, które ono niesie. Poza tym, gdy czytam teksty prof. Wolnego-Zmorzyńskiego to mam wrażenie, że słyszę jego samego, jakby mówił do mnie bezpośrednio, tak jak na zajęciach.
Ewa III rok dziennikarstwa Uniwersytet Wrocławski
Linki do wpisów, także innych: https://bonito.pl/k-149614094-czas-kwarantanny

„Pierwsza pomoc dla psów” i konkursy w Animal Expert

„Miło nam móc polecić Wam kolejną już książkę. Tym razem jest to poradnik dla opiekunów i przewodników aktywnych i pracujących psów autorstwa dr Joanny Stojer-Polańskiej i lek. wet. Katarzyny Dołębskiej pt.”Pierwsza pomoc dla psów”
To praktyczny zbiór przypadków i porad dot. pierwszej pomocy przedweterynaryjnej.
Zawiera realistyczne zdjęcia poszczególnych urazów, co pomaga w ich rozpoznaniu i prawidłowej ocenie.
Jeśli chcecie dowiedzieć się:
Co robić gdy Waszego psa porazi prąd?
Jak zachować się w przypadku zatrucia?
Jak reagować w przypadku ataku padaczki lub nagłym skręcie żołądka?
Koniecznie przeczytajcie tę pozycję!” – zachęca Animal Expert.

Na stronę platformy Animal Expert Plus została wstawiona recenzja książki wraz z fragmentem do pobrania, czytaj więcej:

https://www.animalexpertplus.pl/ksiazki/pierwsza-pomoc-dla-psow-poradnik-dla-opiekunow-i-przewodnikow-psow-pracujacych-sluzbowych-i-aktywnych

Na Facebooku też można znaleźć informacje o naszej książce:

Platforma Animal Expert Plus zorganizowała też specjalny konkurs dla miłośników psów – posty konkursowe, które cieszą się bardzo dużym zainteresowaniem, są nagrody!

  • Fb Animal Expert

https://www.facebook.com/MagazynAnimalExpert/photos/a.1938782866366560/2984390001805836/

  • Fb Behawioryzm zwierząt

https://www.facebook.com/BehawioryzmZwierzat/photos/a.1646834262292443/2633971043578755/

  • Fb Animal Expert Plus

https://www.facebook.com/AnimalExpertPlus/photos/a.108255517893456/182918030427204/

Konkurs kończy się 18 czerwca, wówczas wybierzemy po 3 zwycięzców z każdej strony i wyślemy do nich książki w ramach nagrody, informuje Animal Expert. Zachęcamy do udziału w konkursie!

A czym jest Animal Expert? Oto informacja na ten temat, przesłana do upublicznienia z pierwszej ręki, czyli od Animal Expert.

Czasopismo Animal Expert oraz platforma internetowa Animal Expert Plus zawsze chętnie promują wartościowe książki w tematyce behawioryzmu, zoopsychologii, zoodietetyki, zdrowia i dobrostanu zwierząt. Jedną z takim książek jest z całą pewnością „Pierwsza pomoc. Poradnik dla opiekunów, przewodników psów pracujących, służbowych i aktywnych” autorstwa Joanny Stojer-Polańskiej oraz Katarzyny Dołębskiej wydawnictwa Silva Rerum.

Ten kompleksowy poradnik w  kilkudziesięciu rozdziałach w sposób bardzo praktyczny szczegółowo przedstawia zagadnienia niesienia pierwszej pomocy  przedweterynaryjnej psom.

Dlatego z wielką przyjemnością zdecydowaliśmy się na napisanie recenzji książki oraz umieszczenie fragmentu jej przedruku i wywiadu z autorką na naszej platformie internetowej. Chcąc, aby nasi odbiorcy również mieli szasnę zapoznać się z tą wartościową pozycją- zorganizowaliśmy na naszych mediach społecznościowych konkurs cieszący się bardzo dużym zainteresowaniem, w którym nagrodą jest wspomniana wyżej książka.

Dziękujemy Wydawnictwu Silva Rerum za współpracuję i jesteśmy otwarci na dalsze działania w przyszłości.

Redakcja Animal Expert i Animal Expert Plus

 

Podkomisja Psów Ratowniczych GOPR o naszej publikacji

Z przyjemnością prezentujemy wpis na stronie FB o naszej publikacji:

„Dzisiaj chcieliśmy Wam polecić książkę która ukazała się na rynku w ostatnich tygodniach: „Pierwsza Pomoc Dla Psów”, autorstwa Katarzyny Dołębskiej i Joanny Stojer-Polańskiej. Długo czekaliśmy na tak ważny poradnik, który przyda się nie tylko przewodnikom psów pracujących ale każdemu kto ma w domu psa i w razie jego zagrożenia życia będzie mógł udzielić mu pierwszej pomocy. W książce znajdziecie także zdjęcia naszych psów pełniących służbę w GOPR”.
Pod wpisem są komentarze, oto jeden z nich:

Lider wśród fanów
Justyna
Czyli pies już przeczytał?

Autor
Podkomisja Psów Ratowniczych GOPR
Oczywiście

Link do wpisu: https://www.facebook.com/psyGOPR/photos/a.132819327424089/777402666299082/?type=3&theater

Źródło zdjęcia: Facebook, wpis oryginalny

Dr M. Talarczyk: Dlaczego tak trudno zmieniamy zdanie? Czyli o dysonansie poznawczym, mechanizmie racjonalizacji i procesach poznawczych

Zastanawiamy się czasami, dlaczego inni nie wprowadzają zmian w swoim myśleniu, wyborach czy zachowaniu. Choć być może nad własnym zmianami lub ich brakiem zastanawiamy się rzadziej albo wcale? Dotyczyć to może postaw, poglądów, światopoglądów, wyborów, zachowań np. zdrowotnych i innych.

Dysonans poznawczy

Jednym z poznawczych czynników, który mógłby zapraszać do wprowadzenia zmiany jest dysonans poznawczy.

Cytując za Katarzyną Świątkowską „W klasycznym ujęciu Festingera dysonans poznawczy dotyczy stanu napięcia, które pojawia się w sytuacji występowania sprzeczności pomiędzy dwoma elementami poznawczymi, takimi jak wiedza, opinia, przekonanie, wartość czy potrzeba. Jest to swoiste napięcie poznawcze, które w naturalny sposób motywuje daną osobę do podjęcia prób jego zredukowania poprzez zmianę jednego ze sprzecznych elementów, dodanie nowego elementu konsonansowego (spójnego) lub pomniejszenie ważności elementów dysonansowych. Dysonans poznawczy jest tym większy, im ważniejsze dla danej osoby są jego sprzeczne elementy. Uczeń Festingera, Elliott Aronson, rozwinął teorię swojego nauczyciela poprzez dodanie do niej i podkreślenie znaczenia oczekiwań jednostki oraz jej koncepcji siebie w powstawaniu relacji dysonansowych. Według Aronsona większość ludzi dąży do podtrzymywania wysokiej samooceny poprzez postrzeganie siebie jako osoby dobrej i mądrej. Wyjątek stanowią osoby o obniżonej samoocenie, u których dominować może potrzeba samopotwierdzania, pozwalająca zachować spójne i przewidywalne Ja. Klasyczny przykład relacji dysonansowej stanowi sytuacja palenia papierosów, w której według Festingera dysonans wywołany jest rozbieżnością pomiędzy wiedzą o paleniu papierosów oraz wiedzą o tym, że palenie powoduje raka. Aronson doprecyzowuje psychologiczną zależność tych elementów poprzez odniesienie ich do przekonania danej jednostki o tym, że jest rozsądną osobą. Napięcie związane z występowaniem dysonansu poznawczego jest dla jednostki niekomfortowe, w związku z czym w sposób naturalny motywuje ją do podejmowania prób jego redukcji. Jeżeli jeden z elementów dysonansowych stanowi postawa, napięcie zredukować można poprzez jej zmianę” [1 s. 5].

Czyli, ujmując rzecz najkrócej, dysonans poznawczy to poczucie dyskomfortu, spowodowane pojawieniem się dwóch sprzecznych elementów poznawczych, np. sprzecznych informacji, danych czy wniosków. Czyli gdy np. na jakiś temat czy o jakiejś osobie myślimy w określony sposób i konfrontujemy to z nowymi informacjami, które do nas dochodzą, a są sprzeczne z naszym dotychczasowym poglądem, doświadczamy dysonansu, który budzi dyskomfort. To, co możemy wówczas zrobić, to odrzucić nowe informacje i pozostać „przy swoim” lub przyjąć je, zmieniając swój dotychczasowy pogląd. Dysonans poznawczy może pojawić się także wtedy, gdy nasze działania nie są zgodne z naszymi poglądami. Jak człowiek radzi sobie z dyskomfortem, jaki wywołuje dysonans poznawczy? Pomocne są trzy różne działania:

  1. a) podjęcie próby usprawiedliwienia swojego zachowania przez zmianę jednego z elementów sprzecznych,
  2. b) próbę usprawiedliwienia zachowania przez dodanie jakiegoś zgodnego elementu,
  3. c) zmianę swojego zachowania, tak aby było ono zgodne, z tym, co zrobiliśmy [2].

Mechanizmy obronne

Dyskomfort psychiczny jest trudnym doświadczeniem, szczególnie gdyby miał utrzymywać się przez dłuższy czas. Pomocne w takich stanach bywają psychologiczne mechanizmy obronne. Twórcą pojęcia „mechanizmy obronne” jest Zygmunt Freud, są to najkrócej rzecz ujmując, metody radzenia sobie z wewnętrznymi konfliktami w celu ochrony osobowości, zmniejszenia lęku, frustracji i poczucia winy. Na ogół są one nawykowe i nieuświadomione. Do mechanizmów obronnych zalicza się m.in. zaprzeczenie, wyparcie, tłumienie, projekcje, przemieszczenie, formowanie reakcji, regresję, fiksację, racjonalizację.

W literaturze spotyka się różne klasyfikacje mechanizmów obronnych, według różnych kryteriów, m.in. ich funkcji, struktury czy determinant zachowania oraz kontekstu rozwojowego. Szerszy opis kryteriów podziału mechanizmów obronnych w literaturze polskiej znajdzie Czytelnik m.in. w publikacji Patryka Hajdo [3].

W praktyce terapeutycznej obserwuję, że mechanizmem obronnym, który bywa często stosowany w dysonansie poznawczym jest racjonalizacja. Racjonalizacja – w psychologii rozumiana jest jako pozornie racjonalne uzasadnianie, po fakcie swoich decyzji i postaw, kiedy prawdziwe motywy pozostają ukryte, często także przed własną świadomością. Dwie typowe odmiany racjonalizacji zostały nazwane „kwaśnymi winogronami” i „słodkimi cytrynami”. Polega to na tym, że stosujący ten mechanizm ma tendencje do „osładzania” zwiększania wartości, pozytywnego uzasadniania tego co jest mu dostępne lub własnego wyboru a „zakwaszania” pomniejszania wartości, znaczenia tego co jest poza zasiewem lub z czym się nie zgadza. Przykładem z życia jest interpretacja wyborów sprzed lat jednej z osób, która mając małe dziecko kupiła mały trzydrzwiowy samochód, mówiąc, że najlepsze są małe trzydrzwiowe samochody, bo łatwo nimi wszędzie zaparkować, mało palą, a to, że z tyłu samochodu nie ma drzwi, jest bardzo bezpieczne dla dziecka, ono z niego nie wyjdzie samo. Po roku ta sama osoba mały samochód sprzedała i kupiła duży pięciodrzwiowy, mówiąc tak: „Najlepsze są duże, pięciodrzwiowe samochody, bo są bezpieczne, z parkowaniem nie ma problemu, bo przecież są parkingi strzeżone, natomiast drzwi z tył ułatwiają wyjmowanie dziecka, a przecież można te drzwi zablokować”.

Tak więc dysonans poznawczy oraz mechanizmy obronne, w tym szczególnie mechanizm racjonalizacji, mogą utrudniać zmianę zdania, opinii czy przekonania. A nasze opinie budujemy w oparciu o dostępne nam informacje, co wiąże się z dwoma obszarami: pierwszy – to procesy poznawcze zaangażowane w procesie pozyskiwania, rozumienia i przyswajania informacji, a drugi – to zawartość informacji.

Procesy poznawcze

W ramach procesów poznawczych wyróżnia się: elementarne oraz złożone procesy poznawcze. Do elementarnych procesów poznawczych zalicza się: uwagę, percepcję, pamięć, oraz kontrolę poznawczą/funkcje wykonawcze, czyli aktywność umysłową sterującą przebiegiem procesów poznawczych. Natomiast złożone procesy poznawcze to: myślenie i język. Pojęcie „myślenie” może być wieloznacznie definiowane. Najczęściej myślenie jest definiowane, jako „procesy zaangażowane w tworzeniu modelu rzeczywistości, po to by dokonywać różnych przekształceń na tym modelu, a nie na realnej rzeczywistości” [4]. W psychologii poznawczej spotyka się utożsamianie myślenia z rozwiązywaniem problemów, wnioskowaniem, rozumowaniem dedukcyjnym, indukcyjnym itp. Według innych nurtów wyróżnia się myślenie: logiczne, konkretne, abstrakcyjne, formalne itd. Do podstawowych operacji myślenia zalicza się także procesy analizy i syntezy. Podział myślenia uwzględniający procesy analizy i syntezy, myślenia logicznego, konkretnego i abstrakcyjnego a także dynamiki myślenia jest wykorzystywany w badaniach diagnostycznych procesów i zaburzeń myślenia stosowanych w ramach badań psychologicznych na oddziałach psychiatrii i neurologii. Nadmienię, że od blisko 40 lat przeprowadzam tego typu badania diagnostyczne w ramach praktyki klinicznej.

Informacje

Poza wymienionymi procesami poznawczymi pozostają możliwości dostępu do informacji, w oparciu o które budujemy nasze poglądy, przekonania i dokonujemy wyborów. A w tym obszarze nie ma jednoznaczności, bo docierają do nas informacje z różnych źródeł, czasami z odmiennymi faktami na ten sam temat lub różnymi akcentami na te same fakty. Poza tym otrzymujemy też fake newsy i bywamy poddawani manipulacji. Nie jest więc łatwo w tym chaosie się odnaleźć wykorzystując nasze procesy poznawcze, nie tylko kulturowo, ale też biologicznie uwarunkowane. Bo np. informacje z dużą dozą abstrakcji mogą być niedostępne poznawczo dla osób korzystających głównie z myślenia konkretnego, a przekazy zbyt konkretne mogą okazać mało interesujące dla osób mających możliwości i preferencje do myślenia abstrakcyjnego. Przy czym jednym łatwiej przychodzi analizowanie, inni mają zdolności lub/i tendencję do syntezy.

Podsumowanie

Można zadać pytanie: czy kolejność treści w tekście nie jest odwrócona? Bo dysonans poznawczy i mechanizm racjonalizacji wydają się być wtórne do zdobywania informacji w oparciu o elementarne i złożone procesy poznawcze. Odpowiadając – kolejność jest odwrócona w tym sensie, że nie biegnie od nitki do kłębka, lecz odwrotne – od kłębka do nitki, a właściwie do wielu nitek. Zastanawiamy się czasami, dlaczego ktoś nie zmienia zdania, gdy np. mówi, albo powtarza za kimś, że czarne jest białe, a my mu wyjaśniamy i udowadniamy, że tak nie jest. Bo zmiana zdania, opinii czy przekonania wiązałaby się ze zmianą na różnych poziomach i w różnych obszarach, np. dysonansu poznawczego, mechanizmów obronnych (np. racjonalizacji) oraz elementarnych i złożonych procesów poznawczych. A przy tym procesy poznawcze nie funkcjonują w izolacji od procesów emocjonalnych, bo jak powszechnie wiadomo, jedne wpływają na drugie. Emocje mogą mieć wpływ na odbiór i interpretacje informacji, a różnego rodzaju informacje wpływają na nasze emocje. Tak więc dla jednych białe jest białe, czarne jest czarne, a dla innych białe pozostaje czarne. I każdemu z przekonań towarzyszyć może odmienny stan emocjonalny.

Małgorzata Talarczyk

Dr Małgorzata Talarczyk – specjalista psychologii klinicznej, psychoterapeuta – Certyfikat Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego, terapeuta systemowy i rodzinny, konsultant psychologii klinicznej dziecka – Certyfikat Polskiego Towarzystwa Psychologicznego.

Wybrane źródła:

  1. Świątkowska K.: W poszukiwaniu skutecznych metod profilaktyki zaburzeń odżywiania – wykorzystanie indukcji dysonansu poznawczego. Przegląd literatury. Psychiatria 2021; journalis.viamedica.pl.
  2. Aronson E, Wilson TD, Akert RM.: Psychologia społeczna. Serce i umysł. Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 1994.
  3. Hajdo P. Klasyfikacje mechanizmów obronnych jako próba uporządkowania obronnego aspektu funkcjonowania ego. Psychiatria i Psychoterapia 2007. Tom 3, nr 4; s. 37-48.
  4. https://pl.wikipedia.org/wiki/Procesy_poznawcze

Fot. M. Talarczyk /z archiwum Autorki/

Prof. J. Zajkowska: Trzeba wierzyć w naukę, rzetelną wiedzę, a nie fake-newsy

Rozmowa z prof. dr hab. n. med. Joanną Zajkowską, Klinika Chorób Zakaźnych i Neuroinfekcji UMB, Białystok.

  • Jak obecnie wygląda sytuacja pandemiczna? Czy można powiedzieć o opanowaniu wirusa i pandemii?

Globalnie nadal mamy pandemię, która w tej chwili najbardziej widoczna jest w krajach azjatyckich, Indiach. W Polsce i Europie po wiosennej fali zachorowań obserwujemy systematyczny spadek zachorowań, jednak czy jest to już ogon epidemii, czy jeszcze będą kolejne wzrosty, fale, trudno powiedzieć. Należy przewidywać wzrost po wakacjach, ale mam nadzieję, że nie w takiej skali jak to było w ubiegłym roku.

  • Jakie muszą zaistnieć warunki, by pandemia rzeczywiście została opanowana tak jak inne choroby typu ospa czy choroba Heinego-Medina, szalejącego w latach 60-tych? Sama pamiętam sporo dzieci w szkole, do której chodziłam, po tej właśnie chorobie. A teraz już jej nie ma. Czy i tak się uda z COVID-em?

Uda się, jeśli wszyscy włączą się w tę walkę. Szczepienia polio były systematycznie prowadzone we wszystkich krajach i mamy niemal pełną eradykację. Jednak polio dotyczy tylko ludzi i skuteczne szczepienie z zatrzymujące transmisje, pozwala wyeliminować wirusa, podobnie jak to się stało z ospą prawdziwą. SARS-COV 2 niestety ma rezerwuar zwierzęcy i eliminacja ze środowiska nie jest możliwa. Jednak możliwe jest uodpornienie na transmitowane obecnie warianty. Jak będzie w przyszłości, jest kilka możliwości, ale w każdej najważniejszą rolę odgrywają szczepienia.

  • Ostatnio sporo mówi się o możliwej czwartej fali, i to już wczesną jesienią, to realna groźba?

Jest wynik prowadzonych analiz, wiele przesłanek wskazuje, że taka fala jest prawdopodobna. Zależy to od przygotowania się poprzez szczepienia, a także możliwość rozprzestrzeniania się nowych wariantów, które mogą stać się zagrożeniem, szczególnie w grupach osób nieszczepionych, które będą pozwalały na ich dalszą transmisję.

  • Gnębił nas wariant brytyjski, a teraz wielu się obawia wariantu indyjskiego – jest faktycznie taki zabójczy, niosący tak poważne konsekwencje i powikłania dla ozdrowieńców? I czy te dotychczasowe szczepionki działają na tego wirusa?

Obecnie stosowane tak, chociaż mniej w przypadku wariantu południowoafrykańskiego i indyjskiego (tego już poznanego i tego, który dostał się do Europy). W Indiach rozpoznaje się kolejne warianty, równie niebezpieczne.

  • Przez media przetoczyły się ostatnio złowieszcze przepowiednie jasnowidza Jackowskiego, który prorokuje właśnie czwartą fale pandemii z odmianą indyjską, której jednym ze skutków jest tzw. czarny grzyb. Mukormykoza, zwana również „czarnym grzybem”, jest wywoływana przez grupę pleśni mucormycetes i, jak donoszą media, połowa pacjentów zainfekowanych umiera, a reszta zmaga się z poważnymi skutkami. I właśnie jasnowidz twierdzi, że tak się stanie wczesną jesienią także w Polsce, a ludzie masowo będą tracić zainfekowane gałki oczne, bo tak ma skutkować nowa odmiana i jej powikłania. Aż strach się bać… Ale co na to medycyna? Czy to realne zagrożenie?

Mukormykoza jest grzybicą która rzeczywiście w Indiach jest obserwowana u osób chorych na COVID. Ale dotyczy ludzi tez wyniszczonych osłabionych, znajduje się w środowisku, więc w Indiach są dogodne warunki do rozwoju tej choroby. Nie jest to jednak zjawisko masowe, ale obserwuje się zwiększoną częstość, rozpoznawanej w tamtych regionach grzybicy, u chorych leczonych z powodu COVID dużymi dawkami glikokortykosterydów. A dla nas jeszcze jeden argument, żeby się szczepić i nie pozwolić na rozprzestrzenianie się kolejnych wariantów.

  • Czy naprawdę tej katastrofy zdrowotnej jesteśmy w stanie uniknąć szczepiąc się? Jeśli tak, to dlaczego tego nie robimy? Część społeczeństwa wprawdzie już przyjęła szczepionki, ale właśnie chodzi o tę kluczową część, która nie chce…

Jest grupa sceptyków przeciwników i pewnie tych trudno przekonać. Ale jest grupa niezdecydowanych, zastanawiających się i o tych warto zawalczyć. Czasem powód zwlekania ze szczepieniem bywa błahy, jest to lęk o własne zdrowie z powodu jakiegoś incydentu w przeszłości, obawa ze współistniejące choroby mogą być przeciwskazaniem i często rozmowa z lekarzem pozwala te wątpliwości rozwiać. Problem to brak czasu na takie rozmowy, naszego i lekarzy.

  • Tak wielu ludzi wciąż nie wierzy w pandemię, w istnienie koronawirusa jako takiego nawet… A mamy przecież powszechną edukację w szkołach, mikroskopy… Jak to więc możliwe? Dlaczego istnienie wirusa mierzy się miarą wiary, nie wiedzy? To by wskazywało na beznadziejnie niski poziom edukacji szkolnej, gonienie programów, a nie przekazywanie realnej wiedzy, która pomaga zrozumieć ten świat i sobie z nim radzić…

Na pewno podatny grunt na różne teorie, spiski, fake-newsy to osoby bez przygotowania w postaci wiedzy choćby na poziomie maturalnym, brak zaufania do autorytetów, takie postawy często można spotkać u ludzi niewykształconych, chociaż ta grupa często wykazuje się zdrowym rozsądkiem. Wydaje mi się, że gorsza jest wiedza niepełna, powierzchowna, i tu rzeczywiście przyczyn można upatrywać w niedostatkach sytemu edukacyjnego, zalewie nadmiaru informacji, z których trudno odsiać te prawdziwe i fake-newsy. Poczucie lęku może zwiększać podatność na informacje, które tłumaczą te postawy lękowe – ktoś jest winien, ktoś nas straszy, ktoś ma w tym jakieś cele. Chociaż w przypadku zagrożeniem gorączką krwotoczną wywołaną wirusem EBOLA, nikt takich kwestii nie podnosił.

  • Ludzie też nie wytrzymują psychicznie warunków pandemii i związanych z tym obostrzeń. Nie wytrzymują presji sytuacji, za wszelką cenę chcieliby normalności… Ale też wielu obawia, że już nigdy nie będzie normalnie… Laboratoria medyczne całego świata wciąż przeprowadzają badania na zwierzętach, badają nowe wirusy i bakterie, w każdej chwili coś może się „wymknąć” spod kontroli… Gdzieś w tyle głowy czai się strach… A funkcjonowanie w warunkach przedłużającego się zagrożenia nie służy zdrowiu psychicznemu.

To prawda, ale zmieniają się warunki życia, żyjemy coraz bardziej odizolowani od natury, w dużych populacjach, spożywamy duże ilości antybiotyków, żywność produkuje się na skalę przemysłową, wkraczamy w tereny kiedyś niedostępne dla człowieka z możliwością kontaktu z wirusami zwierzęcymi, więc te zagrożenia są, a laboratoria są potrzebne.

  • A czy już wiadomo, skąd tak naprawdę wziął się koronawirus? Chińskie laboratoria medyczne w WuHan odmówiły przekazania pełnej dokumentacji komisji z WHO, która badała sprawę, a szef WHO Tedros Adhanom Ghebreyesus powiedział, że nie można wykluczyć żadnej hipotezy dotyczącej przyczyn wybuchu pandemii. czyli tej, dotyczącej wydostania się zmutowanego wirusa z laboratorium – też nie.

Nie można wykluczyć, ale to nie laboratorium stworzyło wirusa, istnieje on realnie w świecie zwierzęcym, podobnie jak SARS, MERS, EBOLA, i mnóstwo jego bliskich i dalszych kuzynów w koloniach nietoperzy. To jest bardzo fascynujące zjawisko dla biologów. Kolonie nietoperzy liczą mnóstwo osobników, z krążącymi wśród nich wirusami, ale same nie chorują. Badania nad układem immunologicznym nietoperzy może pomóc nam wyciągnąć jakieś wskazówki, dowiedzieć się, jakie czynniki powodują, że nie rozwija się choroba.

Tymczasem pozostaje nam się szczepić i wierzyć w naukę, rzetelną wiedzę. Polecam stronę internetową Nauka Przeciw Pandemii, gdzie można znaleźć odpowiedz na wiele pytań wyjaśnionych w przez ekspertów, przystępnym językiem, z podaniem źródeł naukowych.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała Paulina M. Wiśniewska

Czytaj także:

https://wydawnictwo-silvarerum.eu/produkt/zycie-w-cieniu-pandemii-aspekty-medyczne-etyczne-i-spoleczne/

Na zdjęciu: prof. J. Zajkowska

K. Kakareko: Rozważania o istocie szczęścia

Swoje rozważania o istocie szczęścia nasza Autorka zaczyna przewrotnie, stwierdzeniem, że… 

Szczęście nie istnieje

Ktoś wmówił ludzkości, że istnieje szczęście, które bytuje niezależnie od niczego. Po prostu jedni je mają, a inni nie. Zwykle owo szczęści widzimy u innych. Nie weryfikujemy, czy człowiek faktycznie postrzega siebie jako osobę szczęśliwą, tylko uznajemy to za pewnik. Istnieją pewne składowe szczęścia, które są powiązane z konkretnym pokoleniem. Kiedyś wystarczyło M3 wyposażone w meblościankę, samochód Fiat, wakacje w Bułgarii lub chociażby nad polskim morzem. Później zaczęły się większe wymagania wobec szczęścia – miliony na koncie, stanowiska prezesów, młode piękne i zawsze chętne kobiety lub młodzi, przystojni mężczyźni, ogromne posiadłości, markowe rzeczy itd. Każde pokolenie ma swoje atrybuty szczęścia, które nie dają uczucia szczęścia ich posiadaczom.

Bez względu na kraj, narodowość czy kulturę kompletem obowiązkowym dla szczęścia jest posiadanie męża/żony i dzieci. Liczba tych ostatnich waha się w zależności od regionu naszego globu, ale ogólne przesłanie jest niezmienne. Jeżeli to jest komplet obowiązkowy, to dlaczego tak wiele osób łapie się na tym, że chciałoby od tej „pełni szczęścia” uciec chociażby na jakiś czas?

Wmówiono nam standardowy komplet, a my, nie mając pojęcia, czego chcemy łapiemy się na to „fastfoodowe” szczęście.

Dlaczego nie uznajemy, że skoro najbardziej zbilansowanym posiłkiem byłby ten, a nie inny komplet, wypracowany przez naukowców, to powinniśmy dążyć do spożywania tylko jego? Każdy szuka swoich smaków. Mamy wegetarian, wegan, wielbicieli kuchni śródziemnomorskiej i klasycznych polskich domowych obiadów.

Dlaczego Polacy nie obstają przy swoim prawie do własnego szczęścia, tak jak trzymają się swoich upodobań kulinarnych? Może gdybyśmy umieli tak łatwo powiedzieć, że nie chcę mieć dzieci, jak mówimy, że nie znoszę papryki lub szpinaku i nie zamierzam ich nigdy w życiu jeść, to świat byłby lepszy?

Dlaczego jako szczęście postrzegamy czas miniony, choć przeżywając zdarzenia, które dzisiaj postrzegamy jako ówczesne szczęście, wcale nie czuliśmy się szczęśliwi. Dzisiaj rozumiemy, że wtedy powinniśmy byli być szczęśliwi. Dzisiaj bylibyśmy w tych okolicznościach bardzo szczęśliwi.

A tak naprawdę szczęście nie istnieje!

Przecież szczęście jest odczuciem, emocją, stanem ducha, a ciągle wiążemy je z posiadaniem lub dokonaniem, a w najgorszym przypadku z emocjami, których teraz nie odczuwamy.

Od dzieciństwa zastępowano nam emocje przedmiotami

Tak, prezenty na święta były ważniejsze od „jakościowego” spędzania czasu z najbliższymi. Przecież przeciętny świąteczny stół musi zostać okraszony kłótnią. Prawie każdy wspominając dzieciństwo nadal bardziej przeżywa oczekiwanie na święta i bardziej go cieszy właśnie okres przygotowań niż same święta.

Wmawiano nam od dzieciństwa, że szczęście ma swoje standardy, które da się wymierzyć, wyliczyć, uprzedmiotowić. Pokazywano nam przykłady osób szczęśliwych, uzasadniając ich szczęście.

Gdyby zapytać, jak wygląda szczęśliwy człowiek, to pierwsze co się skojarzy to uśmiech. Widząc na ulicy człowieka, który idzie i od dłuższego czasu się uśmiecha, raczej zaczniemy podejrzewać go o rozstrój psychiczny niż o szczęście. Nie umiemy okazywać szczęścia, ponieważ nie wiemy, czym ono jest, tylko czekamy, aż samo przyjdzie.

Dlaczego wszyscy lubią dawać dzieciom prezenty? Dlatego że one szczerze i naturalnie się cieszą z ich otrzymania. Odbieramy radość jako wyłączny objaw szczęścia. A przecież radość nie jest szczęściem. Towarzyszy mu, ale nie wyczerpuje go.

Nie umiejąc osiągnąć emocji, pragniemy zapchać tę dużą dziurę pustki w nas przedmiotami, które dadzą nam radość na chwilę, ale nie uczucie szczęścia.

Każdy zna utwory literatury światowej, w której ukazuje się człowieka biednego, ale szczęśliwego. Robi się to po to, aby uzmysłowić nam, że szczęście nie jest powiązane z materialną postacią.

Mimo to nadal wolimy uwierzyć, że to zakup biżuterii dla kobiety lub sprzętu elektronicznego dla mężczyzny spowoduje, że pojawi się magia świąt i zapanuje wszechobecne szczęście. Przemysł reklamowy żeruje na naszym dążeniu do szczęścia, a my ciągle próbujemy nowych i nowych przedmiotów, jakby to miały być tabletki na szczęście, które wyleczą nasze smutki i rozterki.

Nadal nie umiemy wyrazić naszej miłości do członka rodziny inaczej niż dając mu coś drogiego. Przyjęło się, że im droższe, tym większa miłość.

Bezgraniczne szczęście, czyli wolność?

Przypomnij sobie, drogi Czytelniku, ten moment, gdy w czerwcu po ukończeniu 5. klasy skończyły się lekcje, odbył się ostatni apel i wychodzisz ze szkoły ze świadomością, że wrócisz dopiero we wrześniu. Czeka Cię bezgraniczna wolność – od lekcji, od obowiązków, od zadań domowych i innych nakazów. Jesteś przekonany, że przed Tobą takie małe życie pełne niezwykłych przygód, że wszystko zdążysz, że wszystko się zdarzy, a każdy dzień będzie wyjątkowy. Dorosłe życie rzadko daje takie wrażenia, no chyba że uda się np. rzucić znienawidzoną pracę lub wyjść z jakiegoś innego toksycznego związku z własnej inicjatywy.

Po tym wyjściu ze szkoły lato wcale nie jest tak bardzo wyjątkowe każdego dnia, a pod koniec już nawet się człowiek cieszył na ten powrót do szkoły. Tak samo jest w życiu – najpierw cieszymy się, że tego nie mamy, a potem, że wreszcie mamy.

Najpierw dążymy bez opamiętania do uniezależnienia się, żeby nikt nam nie mówił, jak mamy żyć i nie mieszał się do naszego życia, a następnie tak zawzięcie staramy się, żeby nasze życie dla kogoś było ważne, żeby komuś zależało na nas, żeby interesowało kogoś, czy jesteśmy zdrowi, czy jedliśmy śniadanie, czy czegoś potrzebujemy.

Wolność może być też postrzegana jako coś poza grawitacją. Ja pamiętam jak w dzieciństwie biegłam z góry. Faktycznie skakałam, a nie biegłam i od jednego skoku do drugiego czułam się wolnym ptakiem, który leci i nie ogranicza mnie nawet grawitacja.

Każdy ma swoje pojęcie wolności i wspomnienie bezgranicznego szczęścia, które jest tym szczęśliwsze, im bardziej jesteśmy dalecy od dziecięcych lat.

Zawsze mówię studentom pierwszego roku, żeby nie wybrzydzali na swoje dzisiejsze zdjęcia, gdyż za 20 lat będą uważali, że świetnie wyglądają, a studenckie lata będą ich najlepszymi latami życia. Nie dlatego, że każdy dzień będzie przygodą, tylko dlatego, że życie dorosłe jest trudne i pełne ograniczeń.

Po latach przyznają mi rację. Jest to smutne. I to też nakłoniło mnie do napisania tego felietonu.

Niezwykły los

Od urodzenia każdy rodzic jest przekonany, że jego dziecko jest wyjątkowe – najpiękniejsze, najzdolniejsze, najlepsze i dlatego zasługuje na niezwykłe życie pełne sukcesów i wyjątkowych przygód. Ogólnie rzecz ujmując wszystkiego co najlepsze. Niektórzy to osiągają. Zwykle w oczach innych, a nie swoich własnych.

Tak bardzo zauważamy każde wydarzenia pozytywne w życiu innych i tak bardzo deprecjonujemy własne osiągnięcia. Nasze życie, które przeżywamy wydaje się być głównie pasmem porażek i niczym nie wyróżniających się dni. O życiu innych dowiadujemy się od czasu do czasu i dlatego widzimy jedynie ich drogę od sukcesu do sukcesu. Nie znamy ani ceny tego sukcesu, ani wyrzeczeń, ani problemów współistniejących.

Lubimy zadręczać się tym, że ten wyjątkowy los nas ominął. Że nasze życie miało wyglądać zupełnie inaczej. Że nasz los przejął lub nawet ukradł nam ktoś inny. Unieszczęśliwiamy się sami – własnymi rękami i na własne życzenie.

A każdy ma swój los. Niczym nie wyjątkowy. Na pewno nie dla niego. Może dla innych. Zapominamy o jednej z podstawowych kwestii – żyjemy dla siebie i dla własnego szczęścia, a nie po to, żeby ktoś po naszej śmierci powiedział, że przeżyliśmy niezwykłe życie.

Wypowiedź „był to człowiek, który lubił życie w każdym jego przejawie i żył jego pełnią” słyszałam na pogrzebie człowieka, który za życia uchodził za pijaka, kobieciarza i ogólnie człowieka, którego nikt nie chciałby mieć w najbliższej rodzinie.

Trupowi w trumnie jest wszystko jedno, co o nim powiedzą i nie trzeba się starać zaspokoić próżność naszego przyszłego zmarłego, który ma niepotwierdzone przeczucie, jeżeli możemy uszczęśliwić siebie, potrzebującego szczęścia tu i teraz.

Żeby to zrobić, trzeba sobie najpierw uświadomić, czego ja i tylko ja chcę od swojego życia. Marzenie o pozycji prezesa jest bez sensu, jeżeli nie jesteś osobą charyzmatyczną, posiadającą analityczny umysł, lubiącą zabawy w intrygi i układy, a do tego umiejącą trzymać krótko wszystkich podwładnych w taki sposób, aby czuli do ciebie respekt, a nie nienawiść.

Można być szczęśliwym na każdym stanowisku i wykonując dowolną pracę.

Unieszczęśliwia nas nie stanowisko, tylko emocje z tym związane. Głównie nasze.

To my musimy dobrze zrozumieć co daje nam przyjemność, a do czego mamy zdolności. Nie ma nic gorszego od zajmowania znienawidzonego kierowniczego stanowiska, którego każdy nam zazdrości. Z ledwością i ogromnym wysiłkiem dawać sobie radę z zakresem powierzonych obowiązków. Zamiast wykonywać pracę, która przychodzi z łatwością, daje przyjemność, wystarczająco dobry dochód, ale nie tak bardzo wysoko cenioną w hierarchii społecznej.

Ksenia Kakareko

/dr hab. nauk prawnych, wykładowca akademicki, autorka książek z zakresu prawa, medioznawstwa i politologii/

Prawa autorskie zdjęcia: Catalin Pop @catalinpop

Źródło zdjęcia: https://unsplash.com/photos/noydSJIWMSg

Polecamy także:

Szkolenie z pierwszej pomocy dla psów w „Zakątku Weteranów”

Lekarz weterynarii Katarzyna Dołębska poprowadziła dla opiekunów zwierząt w „Zakątku Weteranów” warsztaty z pierwszej pomocy dla psów. Działo się! Było o sztucznym oddychaniu, opatrywaniu ran,  postępowaniu w przypadku zatrucia i wiele innych ważnych zagadnień.   

Szkolenie dotyczące opieki nad psami uzupełniła groomerka Telimena Tusk, Przedstawiła zasady pielęgnacji psów w zależności od rasy.

W szkoleniu uczestniczyli także przewodnicy psów, którzy wraz ze swoimi podopiecznymi odwiedzili „Zakątek”.

Psów było sporo: przewodnik Tomasz przyjechał z Didi do wyszukiwania zapachu narkotyków, zaś przewodnik Rafał z emerytowanym już psem o imieniu Cygan o specjalności patrolowo-tropiącej, obecnie na prywatnej emeryturze u swojego przewodnika, Był też Prezes – pies Katarzyny Dołębskiej, który towarzyszy swojej opiekunce podczas szkoleń. Wszystkie te psy są bohaterami książki „Psy na tropie”. Teraz spotkały się w Zakątku i mamy nadzieję, że spotkań będzie więcej!

Spotkanie było okazją do zaprezentowania książki „Pierwsza pomoc dla psów”.

Joanna Stojer-Polańska

/dr prawa, kryminalistyk, autorka serii książek edukacyjnych z dziedziny kryminalistyki, w tym także o psach w służbach mundurowych/

 

Historia psów wojskowych na spotkaniu w „Zakątku Weteranów” 

Dr Piotr Taras, historyk, wiceprezes Polskiego Związku Instruktorów i Przewodników Psów Służbowych, podczas spotkania w „Zakątku Weteranów” przedstawił historię psów służących w wojsku, od starożytności do czasów współczesnych.

Prezentacja przygotowana z dużą starannością – przede wszystkim z ogromną ilością zdjęć psów, Autor posiada rozległą  wiedzę na temat udziału zwierząt w działaniach bojowych. Łatwo można zauważyć ogromną pasję związana z poszukiwaniami informacji o pomnikach i odznaczeniach dla psów. Mamy nadzieję, że będą kolejne spotkania łączące wiedzę z historii, kynologii i działań na rzecz zwierząt na służbie.

Joanna Stojer-Polańska

/dr prawa, kryminalistyk, autorka książek z edukacyjnej serii kryminalistycznej dla dzieci i młodzieży o psach służbowych i pracujących/

tara2 slajd

Prof. K. Wolny-Zmorzyński: „Pisać tak jak się czuje i podpatrywać życie”. Rozważania o literaturze współczesnej

Rozmowa z prof. Kazimierzem Wolnym-Zmorzyńskim, literaturoznawcą, pisarzem.

  • Jakie książki czyta Pan Profesor najchętniej?

Literaturę faktu.

  • A co teraz Pan czyta? Co ostatnio przeczytał, co zrobiło na Panu największe wrażenie?

Artura Domosławskiego „Wygnaniec” o Zygmuncie Baumanie, wcześniej przeczytałem wydaną czas jakiś temu Agaty Tuszyńskiej „Długie życie gorszycielki” biografię o Irenie Krzywickiej, właśnie skończyłem Johna Tolanda „Hitler. Reportaż biograficzny”. Czekają w kolejce Romana Graczyka „Demiurg” o Michniku oraz Zofii Turowskiej „Gustaw. Opowieść o Holoubku”. A która książka zrobiła na mnie wrażenie? Może nie tak ostatnio, bo ponad trzy lata temu, Moniki Piątkowskiej „Prus. Śledztwo biograficzne”. To znakomita książka. Dowód na to, że reporter może lepiej orientować się w znajomości dzieł pisarza i jego życiu niż niejeden utytułowany specjalista literaturoznawca. Sporo w niej dowodów na to, jak życie osobiste, prywatne Prusa oddziaływało na jego dzieła. To rzetelnie, niemal słowo po słowie, udokumentowana analiza wpływu życia autora na jego twórczość pisarską. Dużo istotnych szczegółów, faktów, które pomagają lepiej zrozumieć tak samego Prusa, jak i jego utwory, z pozoru mogłoby się wydawać proste w przekazie, a jednak pełno w nich ukrytych, aktualnych do dziś idei. Ta książka to dowód imponującej wiedzy i skrupulatności Moniki Piątkowskiej.

  • Polska literatura współczesna – jaka ona jest w opinii Pana Profesora, nie tylko znawcy-teoretyka, ale i praktyka?

Trudno mi na to pytanie odpowiedzieć, bo aż tak dokładnie i na bieżąco nie śledzę nowości. Mówię to z żalem, bo nie mam czasu na czytanie tego, co nawet w części ukazuje się na rynku wydawniczym. Przed laty, gdy pisałem raz w tygodniu do gazet recenzje, miałem stałą rubrykę w „Gazecie Krakowskiej”, „Gazecie w Rzeszowie”, też pisałem do „Pisma Literacko- Artystycznego” w Krakowie, byłem zorientowany w tym, co działo się w literaturze nie tylko polskiej. Teraz ograniczam się do czytania literatury faktu, szczególnie reportaży ze względu na to, że reportażem, jego teorią się zajmuję zawodowo i muszę być na bieżąco. Poza tym biografie wielkich ludzi kultury bardzo mnie interesują. Nie odpowiem Pani na pytanie, jaka jest moja opinia na temat współczesnej literatury, bo nie chciałbym nikogo skrzywdzić. Zorientowany jestem bardzo pobieżnie, a to za mało, by oceniać.

  • Przed laty bulwersowała Masłowska stylem, językiem, konstrukcją postaci. Był czas „soczystych” fabuł literackich, których autorzy nie przebierali w środkach stylistycznych, a purysta językowy większość dialogów mógłby wykropkować… Teraz styl jakby złagodniał. Wulgaryzmy już się tak nie wylewają z kart książek. Łagodnieje nam literatura?

Literatura łagodnieje, bo wulgaryzmów cała masa w życiu codziennym, wylewają się w życiu realnym, wulgaryzmami posługują się teraz wszyscy na co dzień. Od starszych do młodzieży, nawet dzieci. Młodzież idzie na skróty, gdy opowiada o czymś, niemal jak kiedyś w wojsku, leci słowami „wytrychami”, jak mówił Wańkowicz, i wszystko jasne. Zresztą wulgaryzmy na salony trafiły, to po co one mają być jeszcze w nadmiarze w utworach literackich? Czy czas wulgaryzmów w literaturze mija? Nie jestem taki pewny, bo jak trzeba użyć mocniejszego słowa, to przecież nie wolno udawać, że takiego, czy innego nie ma. Nie wyobrażam sobie, żeby, pisząc o wojsku, o działaniach wojennych narrator nie oddał nastrojów panujących wśród żołnierzy i zacytował dialog bez przekleństw, podobnie jak kogoś, kogo coś poirytowało. Samo życie.

  • Podobnie seks. Musiał być, żeby się sprzedało. Nawet Nobel nie oparł się seksaferze. W 2018 roku Nagroda Nobla w dziedzinie literatury nie zostanie przyznana – jak poinformowała Akademia Szwedzka, z powodu seksafery. Chodziło o molestowanie wielu kobiet, w tym szwedzkiej księżniczki Wiktorii. Oskarżało się o to męża członkini Akademii. Seks także świetnie się sprzedaje w filmach, ale czy we współczesnych książkach?

Przeczytałem w zeszłym roku znakomity reportaż Matildy Voss Gustavsson pt. „Klub. Skandal w komitecie noblowskim”. Reportaż Gusttavsson przyczynił się do tego, że właśnie w 2018 roku nie odbyła się uroczystość wręczenia nagrody Nobla, ale dopiero rok później, razem z nagrodzonymi za 2019 rok. Chwała dziennikarce za to, że ujawniła tę prawdę. To także dowód na to, jaką siłę mają reporterzy i reportaże. Jej książka cieszy się popularnością, ponieważ sama Akademia Szwedzka to interesujący temat, a na dodatek takie seksskandale wśród osób, które powinny być wzorem dla innych, też przyciągają uwagę. Jeśli chodzi o seks w literaturze i filmie, gdy jest pokazany subtelnie, nie mam nic przeciwko temu. Ja mam duszę, jako osoba o imieniu Kazimierz – jak mawiała o mężczyźnie noszącym to imię Iłłakowiczówna – kobiecą, więc wolę pewną subtelność w obrazach, opisach. Wulgaryzmy mnie drażnią. Nie znoszę dosłowności, wolę przenośnię. Sam ją stosowałem we wcześniejszych moich książkach, np. w opisie uniesienia kochanków na plaży w Bretanii we Francji w powieści „Zerwana nić” lub w scenach miłosnych, nie bójmy się tego słowa -„łóżkowych” w powieściach „Zgrzeszyłem” czy „Uciec, zapomnieć, znaleźć…”. Faktycznie wtedy dobrze się te książki sprzedawały, ale wtedy, a był to okres transformacji, byliśmy wygłodniali takiej literatury. Nawet za honorarium za „Zgrzeszyłem” kupiłem sobie w 1998 roku, a miała ta powieść dwa wydania, nowiutkiego Fiata „Punto”, a w 2003 roku za powieść „Uciec, zapomnieć, znaleźć…” nową „Lancię Elefantino”. Ma Pani rację, coś w tym jest. Teraz to już opisy takich scen nie robią wrażenia, chyba że się mylę.

  • Laureatka z 2004 roku Elfride Jelinek, koncentrowała się w swojej prozie na kobiecej seksualności i walce płci. Niektórzy wręcz dowodzili, że to niesmaczna lesbijska pornografia. Jeden z członków Akademii Szwedzkiej zrezygnował z dalszego uczestnictwa w pracach, na znak protestu. Sama E. Jelinek żyje z dala od życia publicznego, cierpi na agorafobię, fobię społeczną, nie przyjechała odebrać Nobla. Jakie jest zdanie Pana Profesora na temat twórczości tej akurat laureatki i tego nurtu w literaturze?  Polskich skandalizujących kobiecą seksualnością pisarek na razie nie mamy – a przynajmniej nie jest o nich na tyle głośno, by ich książki były znane szerszej publiczności.

Akurat tak się składa, że od połowy lat osiemdziesiątych, a więc już blisko czterdziestu lat, utrzymuję kontakt z pisarzami austriackimi, m.in. Titusem Lantosem, którego kilkakrotnie gościłem w Polsce i byłem jego tłumaczem, gdy przyjeżdżał na spotkania do Krakowa, Lublina, Kielc, Rzeszowa, Wrocławia. Często rozmawialiśmy także o twórczości Jelinek. Jej twórczość to temat dla pisarzy austriackich gorący. Także gościli mnie kilka razy w Grazu pisarze Styryjskiego Związku Pisarzy, dla których miałem wykłady o micie Austrii w literaturze polskiej. Literatura austriacka jest mi, w pewnym sensie, bliska. Jeśli chodzi o twórczość Jelinek! W Austrii głosy na jej temat są podzielone. Ma wrogów, bo m.in. wytyka Austriakom to, że biorą winy na siebie za II wojnę światową, ale też chwalą za odwagę mówienia wprost o tym, co niewygodne. Podobnie oceniają jej twórczość mówiącą o seksualności kobiet. Młodsze pokolenie, mam wrażenie, z tym problemu nie ma, starsze, nawet moje, ma i to spory problem, bo starsi Austriacy raczej nie są z natury i charakteru tacy otwarci, by mówić wprost o seksualności. To się większości z grupy starszych osób nie podoba. Młodsi są już otwarci. Twórczość Jelinek ich nie bulwersuje. Nawet ostatnio, gdy byłem rok temu w Eisenstadt w Burgenland Fachhochschule na wykładach, rozmawiałem ze studentami dziennikarstwa na temat twórczości Jelinek. Mówili, że jej twórczość już dawno otwarła ich rodzicom oczy na sprawy seksualności, a oni niczego w niej złego nie widzą. Z książek Jelinek, studenci i nie tylko oni, wyczytują wiele mądrości życiowych. Studentki cytowały mi z pamięci fragmenty z jej „Pianistki” czy „Amatorek”. Faktycznie w jej książkach widoczna jest walka płci i doceniam u Jelinek to, że nie tylko to dostrzegła, ale miała odwagę o tym powiedzieć wprost i to w zupełnie innych czasach, blisko czterdzieści lat temu. Moim zdaniem to, o czym pisała Jelinek, jest już nieaktualne. Nie ma już walki płci. Trzeba to wyraźnie powiedzieć. Teraz jest etap przejściowy, pozornie wszystko się wyrównało, ale obawiam się, że tylko na chwilę, bo kobiety już tak bardzo zawładnęły mężczyznami, zdominowały nas, że niedługo, my mężczyźni będziemy śpiewać „I am Man…”, jak w 1971 roku śpiewała hymn feministek Helen Reddy „I am woman, I am invincible, I am a strong”. Coś jest na rzeczy, bo Danuta Rinn już w 1974 roku śpiewała: „Gdzie ci mężczyźni”. Od tamtego czasu minęło prawie pięćdziesiąt lat i jest coraz gorzej. To my, mężczyźni jesteśmy spychani i lekceważeni przez kobiety, ale to wina mężczyzn, niemęskich mężczyzn. Przyjdzie czas, że jeszcze kobiety naprawdę zatęsknią za prawdziwymi mężczyznami… A wracając do twórczości Jelinek. Interesuje mnie jej twórczość, bo sporo w niej wątków autobiograficznych, to prawda o niej, o jej skomplikowanym, trudnym życiu w cieniu matki, złożonej historii ojca. To świadectwo zmagań człowieka samotnego ze współczesnością, w której przyszło mu żyć. Moim zdaniem, Nobel zasłużony tym bardziej, że Jelinek pokazała epokę, która przyjdzie. I przyszła. I za to zwykle dostaje się Nobla w dziedzinie literatury, że autor wyprzedza czas sobie współczesny, jego idee, filozofię życiową. A wracając do drugiej części pytania o polskie skandalistki. Skandalistką, w pełnym tego sława znaczeniu, była Irena Krzywicka. Ona łamała lody w trudnych latach dwudziestolecia międzywojennego, kiedy mentalność i obyczajowość ludzi była faktycznie zupełnie inna niż obecnie. Krzywicka mówiła o tym, co teraz jest oczywistością. Dzisiaj już nic nie jest w stanie nikogo zaskoczyć, żaden temat, chyba, że ten ktoś mieszka w puszczy i nie ma dostępu do mediów, nie ma kontaktu z ludźmi. Nawet są księża, którzy skandalizują, np. ks. dr Ksawery Knotz, zdaniem niektórych, ale tych bardziej zakłamanych osób, skandalizuje, bo wydał, nie pierwszą zresztą, książkę o seksie, np. „Nie bój się seksu, czyli kochaj i rób co chcesz”, w której nawołuje do tego, żeby przy każdej nadarzającej się okazji małżonkowie uprawiali seks, bo jest fundamentem ich związku. Gdzie i kiedy, i kto by pomyślał wcześniej, żeby ksiądz takie rzeczy wygadywał?

  • W niemal 120-letniej historii Szwedzka Akademia wyróżniła w tej kategorii tylko 15 kobiet, a 101 mężczyzn, 16. kobietą była Olga Tokarczuk. Dyskryminacja widoczna na dłoni, a przecież tyle kobiet pisze… I wcale nie gorzej. Może nawet lepiej. Więc dlaczego?…

To liczby, dane statystyczne mówią same za siebie. Może coś w tym jest, że mężczyźni piszą lepiej. Nie wiem. Ale przecież nagrodzonych kobiet nagrodą Nobla w różnych dziedzinach jest bardzo dużo, a członkiniami Akademii Szwedzkiej też były i są kobiety. Nawet jedna z nich prof. Sara Danius, moja znajoma, była przez sześć lat, do śmierci sekretarzem Akademii i miała wpływ na to, komu Nobla przyznawać. Myślę, że płeć nie ma tu znaczenia. Nagroda Nobla i przyznawanie jej nie ma nic wspólnego z płcią.

  • Podobają się Panu książki naszej Noblistki? Chyba nie wypada mówić o niej teraz inaczej niż w samych superlatywach, ale przez „Księgi Jakubowe” trudno przebrnąć. Zdarzają się tam  zdania-perełki, ale jest ich zbyt mało, a powolna narracja i asceza fabularna nieco przytłacza monotonnością. Dobra literatura na bezsenność.

Dodam jeszcze, to płynna fraza. Książki Tokarczuk dobrze się czyta na głos, właśnie powoli, tak jak rytm jej narracji sugeruje. Proszę spróbować! A trudność czytania Tokarczuk polega na tym, że ona rozbija narrację na fragmenty, kawałki, które czytelnik musi uważnie podczas lektury pozbierać, układając z nich wyłaniające się obrazy. Nie ma u niej tej spójności narracji, do której większość z nas jest przyzwyczajona. Do jej przekazu trzeba nabierać dystansu i przypatrywać się, co z treści wynika, powoli, nie od razu.

  • Czyta Pan kryminały? Jaki ostatnio?

Szczerze? Przepraszam, powiem prawdę. Nie czytam kryminałów, nie lubię ich. Wyrosłem w środowisku, w którym czytanie kryminałów było nie na miejscu, nawet wstyd było się przyznać do tego, że czyta się kryminały, to była literatura dla mało ambitnych, dla mas i tak mi zostało…

  • Czytelnicy jednak wciąż szukają mocnych wrażeń. Stąd wielka popularność kryminałów właśnie. W czym tkwi ta ich tajemnica przyciągania?

Po pierwsze w sensacji, po drugie w zaspokojeniu ciekawości i znalezieniu odpowiedzi na pytanie: kto ukradł, zabił, zgwałcił, pobił kogoś i dlaczego, po trzecie, szybko się je czyta i przeważnie zło jest napiętnowane, odkryte, po czwarte właśnie dla rozrywki, zabicia czasu.

  • W Niemczech wielką popularnością cieszą się lokalne kryminały „małych ojczyzn”. Powstają całe serie kryminałów berlińskich czy bawarskich. U nas to chyba też się dobrze sprzedaje, biorąc jako przykład poznańskiego dziennikarza, malarza, ale ostatnio bardzo popularnego twórcy powieści kryminalnych z czasów PRL-u – Ryszarda Ćwirleja. Na podstawie kryminałów skandynawskich z kolei można szkicować mapy miasta, w którym rozgrywa się akcja. Lokalność, dbałość o szczegóły i trup. To dobra recepta na sukces?

Nie wiem. Na kryminałach się naprawdę nie znam i mówię to wprost. Ta literatura mi zupełnie nie odpowiada, choć podziwiam tych, którzy są jej twórcami. Ale nie trzeba w kryminałach szukać mapy danego miasta. Wystarczy poczytać dobrą, sprawdzoną starą literaturę, np. Bolesława Prusa i mamy starą Warszawę, poczytać Michała Bałuckiego i mamy dawny Kraków, a z reportaży? Mariusz Szczygieł oprowadza po współczesnej Pradze, jak dawniej Egon Erwin Kisch, po współczesnych polskich miastach Filip Springer. Powiem więcej, gdy czyta się reportaże Adama Wajraka, człowiek w lesie nie zbłądzi, nic go nie będzie w stanie zaskoczyć, żadne zwierze nie przestraszy, bo będzie wiadomo, jak się zachować. Poza tym wspomniani reportaży pokazują nie tylko ulice, ścieżki w lasach, ale to jak tam tętni życie, czym żyją ludzie, a w lesie zwierzęta.

  • Sam jest Pan Profesor nie tylko literaturoznawcą, teoretykiem literackim i znawcą gatunków literackich, ale i sam jest pisarzem. Pisze Pan piękne, wzruszające, bardzo subtelne powieści obyczajowe. Jaki jest przepis na „książkowy sukces”?

Miło mi słyszeć taką pochwałę pod adresem moich powieści. Bardzo dziękuję. Jeśli chodzi o gatunki literackie, już teraz się nimi mniej zajmuję. Moją uwagę przyciągają od pewnego czasu gatunki dziennikarskie i na nich się skupiam, pisząc podręczniki dla studentów właśnie do gatunków dziennikarskich. Natomiast odpowiadając na pytanie, jaki jest przepis na „książkowy sukces”?  Jedni mówią, że wystarczy wydać książkę, której strony będą zadrukowane etykietkami a gdy będzie dobry PR, odpowiednio sfinansowana reklama, właściwa interpretacja wydawców, wmówi się odbiorcom, że dana książka jest świetna, musi być na półce w każdym domu, sporo w niej prawdy o odbiorcach, wtedy każdy ją kupi. Inni uważają, że potrzebny jest skandal, w który będzie zamieszany autor książki, jeszcze inni twierdzą, że układy i koleżeńska promocja. Po części w każdej z tych opinii jest trochę prawdy, ale przecież w każdej tylko mowa o popularności, która jest ważna, ale nie najważniejsza. Przecież tyle jest wartościowych powieści, o których niewiele się mówi, a opinie o nich przekazują sobie wyłącznie czytelnicy w wąskim gronie, teraz często też w internecie, ale widać to mało na sukces, bo sukces to dzisiaj rozgłos. Gdy nie ma rozgłosu, nie ma sukcesu! Gdy studenci, którzy piszą, pytają mnie o „książkowy sukces”, odpowiadam słowami Sienkiewicza: „tylko nie wpadaj w żaden styl, nie pisz po literacku. Mała rzecz! Rozumiem to dobrze, że im pisarz znakomitszy, tym mniej pisze po literacku” i cytuję też Dostojewskiego, który jako redaktor naczelny „Grażdanina” w latach 1873-1874 jednej ze swych pracownic, Warwarze Timofiejewnej – zaznaczę, nie mylić z Marią Timofiejewną z „Biesów” – powiedział: „niech pani pisze i niech pani zapamięta moją radę. Nie trzeba wymyślać ani fabuły, ani intrygi. Niech pani bierze to, co podsuwa samo życie. Życie jest o wiele bogatsze od wszystkiego, co potrafimy wymyślić. Niczyja wyobraźnia nie stworzy tego, co znajdzie pani czasem w najzwyklejszym życiu. Niech pani szanuje życie”. Znam na pamięć te słowa, bo i mnie przyświecają w mojej pracy, a powiedzieli je znani i uznani pisarze „nie tylko gwiazdy jednego, czy kilku sezonów”. Czyli podsumowując, pisać tak, jak się czuje i podpatrywać życie. Sukcesem będzie już to, że książka się ukaże i ktoś ją przeczyta, a czy będzie o niej głośno? Zależy od szczęścia, różnych zbiegów okoliczności…

Dziękuję za rozmowę i życzę jeszcze wielu sukcesów literackich!

Rozmawiała Paulina M. Wiśniewska

Fot. R. Misz-Zmorzyńska

Polecamy książki autorstwa prof. K. Wolnego-Zmorzyńskiego w naszej e-księgarni

Uniwersytet SWPS o „Pierwszej pomocy dla psów”

Na stronie Uniwersytetu SWPS napisano:

Dr Joanna Stojer-Polańskakryminalistyk z Uniwersytetu SWPS w Katowicach, autorka książek specjalistycznych oraz wielu pozycji dla dzieci o psach, koniach służbowych i śladach kryminalistycznych, tym razem z Katarzyną Dębską stworzyła publikację na temat pierwszej pomocy dla psów. Jest to poradnik przeznaczony dla opiekunów i przewodników psów pracujących, służbowych i aktywnych. Możemy tu znaleźć liczne wyjaśnienia i praktyczne wskazówki dotyczące takich zagadnień pomocy przedweterynaryjnej, jak sztuczne oddychanie, bandażowanie czy wyjaśnienia zachowań naszego pupila, które mogą być związane z daną chorobą lub brakiem witamin.”

Czytaj więcej: https://www.swps.pl/nauka-i-badania/dzialalnosc-wydawnicza/nowosci-wydawnicze/23502-pierwsza-pomoc-dla-psow?dt=1621518978953

Prof. Krzysztof Lipka: „…tylko prostactwo budzi zainteresowanie i poklask. Naprawdę, z tej sytuacji nie ma wyjścia”

Rozmowa z prof. Krzysztofem Lipką, filozofem, etykiem, muzykologiem.

  • Co stanowi w opinii Pana Profesora wartość najwyższą, za którą warto nawet poświęcić życie? O którą warto walczyć i zabiegać konsekwentniej z uporem?

To jest pytanie bez odpowiedzi. Istniały jeszcze niedawno tradycyjne wartości, ale jeśli się dzisiaj o nich wspomina młodym, to przeważnie spotyka się ze śmiechem lub z krzywym uśmieszkiem (nie wiadomo, co gorsze). Nowe wartości, które obecnie dochodzą do powszechnego znaczenia, są partykularne, dyskusyjne i nietrwałe, o ile nie wręcz godne potępienia. W tej sytuacji naprawdę się wydaje, że własne życie i dobro, niewątpliwie wciąż mniej lub bardziej zagrożone, urasta do rangi wartości naczelnej. Trudno się dziwić, że coraz więcej ludzi myśli wyłącznie o sobie, skoro widzi, że większość dorosłych dla zdobycia środków materialnych zrobi dosłownie wszystko; a ten, komu się wyrządzi dobro, uważa, że to mu się należy i raczej ma pretensję, że to dobro zostało mu uczynione w zbyt skromnym wymiarze; do tego literatura i sztuka, które uczyły zawsze ludzi w miarę porządnego życia, jest w pogardzie, a tylko prostactwo budzi zainteresowanie i poklask. Naprawdę, z tej sytuacji nie ma wyjścia. Tu trzeba by wszystko zburzyć i wszystko zbudować od nowa. Ale to także już nie jest możliwe, bo dorobek ludzkości jest zbyt poważny, by go burzyć; bo do zbudowania nowego nie dorastamy, potrafimy mniej niż ludzie w XVIII czy XIX wieku; bo ludzkość jest już zbyt zmęczona i wyczerpana tworzeniem bez trwałych efektów, tworzeniem i niszczeniem. Naprawdę nie widzę wyjścia. Jestem po stronie tradycyjnych wartości, ale jednocześnie dostrzegam, że walka o nie ma niewielki sens, bo mało kto się jeszcze w ogóle jakimikolwiek wartościami przejmuje, nie rozumie ich istoty i sensu, nie zna w ogóle takich pojęć, a nawoływanie do opamiętania lekceważy i odrzuca. Kiedy się dzisiaj robi wykład z etyki (nie mówię o instytutach filozofii, tylko o innych), to studenci sądzą, że się im przedstawia historyczne i nieaktualne doktryny.

  • Ludzie współcześnie skoncentrowani są na sobie i na swoim tzw. „ja” rozszerzonym, rozumianym jako „ja i krąg moich spraw”, zwykle to rodzina czy przyjaciele. O to każdy walczy, o to się stara. A reszta świata niech sczeźnie… Czy taka zasada życiowa charakteryzuje tylko współczesność, czy jest przyrodzona po prostu naturze ludzkiej?

Natura ludzka zmienia się stosunkowo powoli. Jak to słusznie mawiała jedna moja nieżyjąca już znajoma, „ludzie zawsze byli tacy sami, tylko kiedyś było mniej ludzi, a więcej krzaków”. Jeżeli czytamy literaturę antyczną, to od razu rzuca się w oczy, że już starożytni bezustannie narzekali na obecny upadek obyczajów i wzdychali do dawno minionych epok. Może wiedzieli o nich mniej niż my? Bo gdyby rzeczywiście ludzkość upadała powoli przez całe trzy tysiąclecia, to już byśmy dawno byli poniżej poziomu troglodytów. Trzeba więc oceniać wszystko z umiarem; pod pewnymi względami na pewno jest gorzej, a pod innymi lepiej. Możemy wzdychać za wyrafinowaniem Greków czy charakterem Rzymian, ale kiedy weźmiemy pod uwagę przekupstwo pierwszych i zabobonność drugich, to pod tym względem jest chyba nawet nieco lepiej. Powiada Pani, że ludzie dziś myślą „liczy się tylko ‘ja’, a reszta niech sczeźnie”. To niestety prawda, większość dzisiaj tak postępuje, a zapewne myśli tak całkiem świadomie. Ale idzie i o to, by nie narzekać i nie biadolić nad upadkiem ludzkości, tylko – skoro co do faktów się zgadzamy – trzeba znaleźć przyczyny tego stanu rzeczy i sposoby poprawienia sytuacji. To drugie jest dla mnie raczej wątpliwe, ale to pierwsze mnie pociąga. Jednym słowem reprezentuję skądinąd bardzo wygodną pozycję teoretyka: dumać i wyszukiwać argumenty, a działanie pozostawić następcom. Owszem, ale rzadko da się inaczej. Bo teorie tworzą zazwyczaj ludzie starzy i doświadczeni, a jeżeli ktoś z nich korzysta, to młodzi. Oby tylko zechcieli!

Otóż moja diagnoza jest niepopularna. Wszystkiemu winna dostępność kultury i powszechne wykształcenie. To jeden z głównych powodów wymyślania na spuściznę Oświecenia. Otóż moim zdaniem (i nie tylko moim) powszechne wykształcenie bardzo na złe wyszło ludności Zachodu. To rzecz oczywista, że masowość bezwzględnie łączy się z obniżeniem poziomu. A wiemy, co oznacza masowość w świecie zachodnim. To są miliony, do których kultura trafia obecnie mało kulturalnymi metodami, a wykształcenie dociera w postaci zniekształconej. Bo przecież to, co ofiarowują masom szkoły powszechne, a w jeszcze większym stopniu środki masowego przekazu, to kpina i karykatura wiedzy, a przy tym zapaść kulturowa. Toteż człowiek, który uważa się za wykształconego, a takich jest dzisiaj przytłaczająca większość, nawet nie wie o tym, do jakiego stopnia się myli, nie zdaje sobie sprawy z tego, czym jest niedostępna mu wiedza i kultura w postaci właściwej. Z tą ostatnią stykają się coraz mniej liczni. I tak dochodzi do sytuacji, która panowała w wiedzy zawsze: wykształcona, w sensie właściwym, jest zaledwie garstka. Tak było zawsze, tylko że zawsze masy o tym wiedziały, podczas gdy dzisiaj nie wiedzą, a jednak uważają, że oczywiście wiedzą wszystko i że wszystko lepiej. Z tego nie ma wyjścia. Bo kiedyś głupkowi mówiło się, żeby siedział cicho, bo jest głupkiem, a dzisiaj tego powiedzieć, po pierwsze, nie wolno (trudno zrozumieć, dlaczego nie wolno powiedzieć prawdy), a po drugie, dzisiejszy głupek temu i tak by nie uwierzył. Bo im głupszy, tym za mądrzejszego się uważa. Ale w tę pułapkę łapią się także niektórzy naprawdę wykształceni ludzie. Kiedy bowiem przyglądamy się sytuacji z minionych wieków, rzucają się w oczy wielkie postacie, giganci umysłu, talentu, wiedzy, sztuki, siły charakteru etc. Tak było, ale przecież tylko wykształceni odcisnęli swe piętno na epoce, na historii czy w pamięci potomnych. Powiadamy dzisiaj: „Ba, ówcześni ludzie byli wielcy, wspaniali… a dziś?” Ci wielcy byli tacy, bo otrzymali wykształcenie, po pierwsze, jako nieliczni i tylko na tle reszty tak bardzo się wybili, a po drugie, otrzymali wiedzę rzetelną, bo odbierali ją od tak samo świetnie wykształconych, a nie, jak dziś, od półwyszkolonych półinteligentów, którzy z powodu masowości wykształcenia muszą nie tyle masy uczyć, co wszystkich dookoła pouczać. I sytuacja się nie zmieni, nie poprawi, dopóki nie wrócimy do tego, że masy są utrzymywane w niewiedzy, a nimi rządzą nieliczni ucywilizowani. A przecież stąd się wzięła potęga Kościoła i stąd się bierze długotrwałość jego panowania, zachwiana dopiero, gdy masy się nie tyle wykształciły (bo dalej takie nie są), co doszkoliły. Trudno twierdzić, że to jest pogląd niesłuszny czy niesprawiedliwy, bo po pierwsze, nigdzie nie powiedziano, że wszyscy muszą być wykształceni, a po drugie, głupszym łatwiej żyć. Wiem dobrze, jak dalece to niepopularna opinia, tezy uważane za bardzo nieprzyjemne, ale moim zdaniem najlepiej wskazują one smutną prawdę.

  • A może owo myślenie w kategoriach „ja rozszerzonego”, pojęcia wywodzącego się z psychologii oraz kryminalistyki (w kontekście samobójstw rozszerzonych), „ja”, które pozwala troszczyć się tylko o siebie, jest charakterystyczne dla społeczności ujmowanych w kategoriach narodowych? Szwajcarzy odrzucili w referendum propozycję swojego rządu o przyznaniu każdemu obywatelowi kilku tysięcy funtów miesięcznie, uznając, że pieniądze należą się za pracę. My, Polacy, 500 czy 300 plus i inne plusy przyjęliśmy z radością, domagamy się więcej. Jak to możliwe?

Przepraszam, ale porównywanie nas ze Szwajcarami naprawdę mnie rozśmiesza, a co gorsza, sam wiem, jak niesłusznie. Jeżeli spojrzymy w głąb historii, to widzimy, że Polska była niegdyś potęgą (choć też jest to dyskusyjna opinia), a Szwajcarzy słynęli z tego, że byli pastuchami i najemnymi żołnierzami. I to nie jest kpina historii, że role się zamieniły, tylko samiśmy do tego doprowadzili. Polacy są wspaniałym narodem, który wielokrotnie w historii to udowadniał, ale mamy też pewne cechy trudne do zaakceptowania. Szwajcarzy karnie i pilnie pracowali na zdobyciem obecnej pozycji (w czym oczywiście pomagało im ich położenie geograficzne, gdy nasze nam raczej bytu nie ułatwiało), ale Polacy zawsze, nawet w tych najlepszych czasach wyróżniali się egoizmem, warcholstwem i bezmyślnością. Wiem, że tu się od razu podniosą oburzone głosy, ale będę się upierał, bo żeby się o tej smutnej prawdzie przekonać, nie należy czytać rozmaitych późniejszych opracowań, tylko sięgnąć do literatury źródłowej; od Galla Anonima, Kadłubka, przez Paska, do pamiętników XVIII i XIX wieku wszystko to widać jak na dłoni, to samo w niektórych arcydziełach poezji romantycznej.

Co do kategorii narodowych, to – jak wszystko – sprawa złożona, którą zwykle ujmujemy zbyt powierzchownie. Trzeba pamiętać o tym, że jesteśmy narodem wyniszczonym nie tylko fizycznie, ale przede wszystkim moralnie. Najpierw przez zaborców, potem przez komunizm, teraz się to kontynuuje z powodu moralnego upadku zachodniej kultury. Społeczeństwo etycznie wrażliwe wychowuje się stuleciami; na Polaków teraz należałoby długo chuchać i dmuchać, by wyleczyć ich głębokie rany, przede wszystkim duchowe. Tylko komu na tym zależy, skoro można wziąć, co nam dają i cieszyć się tym, że rzucili ochłap?

Cała koncepcja „ja rozszerzonego” jest swego rodzaju eufemizmem, pod którym ukrywa się krańcowy egoizm. Ja to nazywam estetyzowaniem etyki. To znaczy sposobem takiego przedstawiania zła, by się wydawało złem mniejszym lub w ogóle dyskusyjnym. Spotykamy się z tym obecnie na każdym kroku. Nie używa się słowa „kradzież”, tylko „przekręt”, słowo „burdel” zastępuje się „agencją towarzyską”. Wygląda to porządniej i sympatycznej, ale oczywiście to tylko kolejny rodzaj oszustwa, bo stosowanie tego typu nazewnictwa samo w sobie jest nieetyczne.

  • Czy cechy narodowe faktycznie istnieją, determinując losy narodów?

Oczywiście z tym zjawiskiem dzieje się tak samo, jak ze wszystkimi innymi. Jeżeli dany przedmiot ma jakąś cechę, to jasne, że ta cecha wpływa na całościową jakość tego przedmiotu, na jego przydatność, na stosunek człowieka do niego i w sumie na jego los. To jest prawo ogólne nie ma powodu, by się do narodu nie stosowało, tylko w wypadku narodu wszystko się ogromnie komplikuje. Naród jest zjawiskiem tak złożonym, że nic w nim nie jest proste czy oczywiste i każda opinia na podobne tematy jest z góry skazana co najmniej na niepełność lub jednostronność. Ale spróbujmy coś na ten temat bardzo ogólnie powiedzieć. Zacząć trzeba od tego, że naród to nie tylko gatunek, rasa, etniczne pochodzenie, geografia i inne determinujące przyrodniczo dane zbiorowisko czynniki. Naród to przede wszystkim historia. A historia każdego narodu zaczyna się wraz z pismem. Dopóki nie było pisma, nie było historii, a o narodzie bez historii niewiele można orzec. Najwcześniejsze pisma rozmaitych narodów to zawsze fantazje, legendy, mity, których badanie jest trudne, lecz niesłychanie owocne. Nigdy oczywiście nie będzie dokładnie wiadomo, ile tak zwanej prawdy kryje się w tych opowieściach, ale wystarczy porównać na przykład mity greckie i germańskie, by gołym okiem ujrzeć tak ogromne różnice, że od razu wiadomo, iż nie może być w ogóle o tym mowy, by mitologia z jednej strony nie ukazywała oblicza danego ludu, a z drugiej strony jego cech nie kształtowała. A do tego punktu wyjścia dochodzi dopiero cała dalsza historia narodu, znana już ze źródeł pisanych współcześnie z omawianymi wypadkami, co wcale nie oznacza, że mówiących prawdę. I trzeba by to wszystko niezwykle precyzyjnie zbadać i porównać, by powiedzieć coś konkretnego i konsekwentnego o każdym narodzie. Tego rodzaju komparatystyka byłaby bardzo kłopotliwa, niepewna, a poza tym by się ciągnęła w nieskończoność. Więc raczej wypowiada się na powyższy temat najróżniejsze domniemania nie mające wiele wspólnego ani ze stanem faktycznym, ani z odpowiedzialnymi analizami. Tyle dla wyjaśnienia, jak wygląda nasza wiedza o narodowych cechach.

Każdy z nas nieodpowiedzialnie wypowiada w życiu zdania typu: Niemcy są tacy a tacy, Francuzi znów inni, Czesi owacy i tak dalej, a w takich opiniach nie ma wiele poza zwykłą powierzchownością, a co gorsza poza bardzo nieraz nieprzyjemnym resentymentem. Jak sądzę, prawda, której się nie da podważyć, jest bardzo prosta, a mianowicie tylko ogólna, taka, że każdy naród ma inne cechy, ale w sumie zawsze przeważają cechy wspólne, gatunkowe, bo wszyscy jesteśmy ludźmi; że w żadnym narodzie wszyscy nie mogą być tacy sami i dlatego wszelkie generalizacje są błędne; że na wzajemne sympatie czy antypatie mniejszy mają wpływ narodowe cechy niż położenie geograficzne i sąsiedztwo lub oddalenie, a to się w sumie składa na interes. Do tych prawd, które uważam za poniekąd uniwersalne, dodam własne zdanie wyrobione na podstawie wielu kontaktów, obserwacji i podróży; otóż mimo wielkich różnic wszystkie narody są wspaniałe, bo wspaniały jest człowiek; naród tak długo wydaje się nam mało sympatyczny, dopóki się w niego nie wniknie i nie pozna, bo wówczas wydaje się nam, że mamy w nim ciągle do czynienia z jakimiś miłymi wyjątkami; wreszcie trzeba zwrócić uwagę na to, że każdy naród inaczej ocenia siebie, niż oceniają go sąsiedzi i narody odleglejsze, a każda z tych opinii będzie inna. I w ogóle zawsze trzeba brać pod uwagę geografię; to nie tylko kwestie sąsiedzkich zgodności, bo przecież każdy widzi, do jakiego stopnia różnią się na przykład południowcy od ludów z północy. No i jakże przy takiej charakterystyce można wątpić, czy narody mają odrębne cechy? I przecież nie wszystkie z tych cech należy od razu oceniać w kategoriach etycznych. Historia zawsze rzutuje na rozumienie etyki. No i dopiero na koniec to, o czym już była mowa, że nasze cechy determinują nasze losy.

  • Bo może to jest tak, że roszczeniowość, myślenie tylko w kategoriach „ja i moja rodzina” czy też „ja i moja kieszeń” stanowi prywatę, która już kiedyś przywiodła Polskę do zguby w postaci rozbiorów. Wtedy „panowie” też nie zastanawiali się, czy ich „prywata” będzie miała jakiekolwiek skutki dla ojczyzny. A może ta teza jest nazbyt ryzykowna i wręcz absurdalna? Może nie wolno przywoływać takich analogii?

W humanistyce teoretycznie wszystko wolno. Lecz znowu to sprawa nieprosta. Po kolei; błąd zasadniczy (choć to oczywiście bardzo utopijna teza) jest taki, że działamy zgodnie z myślami „moja rodzina”, „moja kieszeń”, a ewentualnie także „mój naród”, „mój kraj”. Te dwa punkty widzenia, które dodałem, bezwzględnie pojawiają się zbyt rzadko! Mój naród! Mój kraj! To są zaniedbywane wartości i słowa wypowiadane mechanicznie, bez konicznego w ich towarzystwie uczucia, ale się jeszcze zdarzają. Zmierzam do jeszcze szerszego punktu widzenia. O ile zbyt rzadko myślimy czy mówimy „mój naród”, „mój kraj”, to już skandalicznie rzadko myślimy i mówimy „mój glob”, „mój świat”, właśnie z podkreśleniem zaimka dzierżawczego m ó j! Przy obecnym układzie Europy, przy obecnej globalizacji musimy rozszerzyć nasze myślenie i nasze odczuwanie, rozumieć, że Unia i cały świat jest (wreszcie) nasz! Musimy tak teraz postępować, by podwójnie dbać o dobro, własne i innych, bo teraz inni są także najczęściej swoi. Pamiętamy czasy, kiedy Polacy jeździli do NRD i kradli tam w sklepach gwizdki od czajników. Podaję ten przykład, bo mi się wydaje, że głupszego bym nie wymyślił. Otóż wówczas mogli niektórzy uważać, że to Niemcom na złość czy na szkodę, ale dzisiaj nie mamy już nie tylko powodu i prawa tak myśleć, nie mówiąc już o postępowaniu, dzisiaj musimy wciąż uważać na to, co robimy i niczego nie robić bezmyślnie. Musimy zdawać sobie sprawę z tego, że cokolwiek złego zrobimy na drugiej półkuli, to jest złe dla mnie, dla mojej rodziny, dla mojego kraju etc., bo nasze wspólne największe dobro – Ziemię! – doprowadziliśmy w ostatnich dziesięcioleciach do stanu dramatycznego, do skraju agonii. A ratunek nie przyjdzie z zewnątrz, musimy ratować się sami, bo my, ludzie, jesteśmy na tym globie sami! Bóg bardzo daleko i chyba niezbyt nami zachwycony.

A co do Pani odniesienia historycznego, to znowu kij ma dwa końce. Tak zwani „panowie” to była szlachta i magnateria. Zwykliśmy nie wszystkich razem tak samo winić. Nie wiem, jakie są najnowsze poglądy na ten temat, bo nie mogę śledzić wszystkiego, więc znów wypowiem swoje zdanie, oczywiście w pewnym uproszczeniu. Rolę magnaterii można całkiem konstruktywnie tłumaczyć, bo wielu z tych wielkich panów było tylko częściowo Polakami, więcej mieli krwi obcej niż polskiej, to była arystokracja kosmopolityczna o niezwykle wymieszanym rodowodzie, skoligacona bardzo blisko z rodami zagranicznymi, w tym oczywiście przede wszystkim z zaborcami. Z kolei drobna szlachta była gnieciona i wykorzystywana przez magnaterię, która monopolizowana grunty; zamiast się przeciw niej burzyć, wolała dać się kupić. Monarchowie obieralni to piękna idea, ale nasi obieralni królowie byli za słabi i nie czuli się zbyt pewnie w Polsce w przeciwieństwie do magnaterii, która była nie tylko u siebie, ale też silna i wspierana przez zagranicę. Tron dziedziczny jest przeważnie mocny, ale tego musieliśmy się nauczyć na własnej skórze. Można to było zmienić, poprawić, stąd Konstytucja 3 Maja, ale nastały rozbiory i wszelka nauka poszła w las.

  • A może to jest tak, że z punktu widzenia etycznego – rząd wreszcie podzielił się z narodem?…

Nie bardzo rozumiem to pytanie. Czym niby rząd ma się dzielić z narodem? Może nie tyle należy powiedzieć rząd, ile warstwa rządząca. Warstwa ta jako taka, rządząc, nie ma niczego – poza dobrami prywatnymi (które zresztą wymagają większej kontroli) – i na pewno niczego do dzielenia. Wszystko, czym dysponuje, należy do narodu. To co najwyżej naród mógł się podzielić czymkolwiek z rządem. Podzielił się zbyt nierozważnie i hojnie, i stąd wszelkie kłopoty i kryzysy.

  • A może po prostu demokracja się już przeżyła? Może stała się zbyt anachroniczna i nie przystająca do współczesnej rzeczywistości? Jaki jest punkt widzenia filozofa na kwestię demokracji?

Och, demokracja to okropny temat! Największe, bardzo spóźnione, rozczarowanie XX wieku, choć wciąż do niewielu to dociera. Demokracja się nie przeżyła, tylko od początku była chybiona. Najlepiej się sprawdzała w starożytnych Atenach, gdzie opierała się na solidnych zasadach niewolnictwa. Wówczas nie tylko nie była anachroniczna, ale jeszcze się nieźle sprawdzała. Choć też wykazywała pewne bolączki, a w sumie nie trwała zbyt długo. Lecz dziś? Kiedy wszyscy jesteśmy niewolnikami gwałcącej nas na każdym kroku cywilizacji? Ale pozostając przy tematach politycznych, czy naprawdę nie wystarczą obserwacje wyborów w Ameryce? Przecież widać gołym okiem, że tam o wszystkim decydują pieniądze utopione w kampaniach. Ale rzecz w czym innym. Dawno już powinno się stać dla wszystkich oczywiste, że nie ma gorszej zasady niż podstawowe założenie demokracji, że o wszystkim decyduje większość. Mówiliśmy już o tym, że postawiono na masowość wykształcenia, skutkiem czego ogólny jego poziom nieprawdopodobnie się obniżył. Gdy teraz przypatrzymy się większości, pierwsze, co się nam nasuwa, to fakt, że większość – mówiąc eufemistycznie – jest źle wychowana i jeszcze gorzej wykształcona. Jakim cudem taka większość może mieć zawsze rację? Przecież zdrowy rozsądek wskazuje, że taka większość właśnie racji mieć nie może. Gorzej, jeżeli ktoś w ogóle i nigdy nie może mieć racji, to właśnie wszelka większość. Więc co z tym zrobić? Jest pewne, że głosowanie to najgorszy możliwy sposób na uzyskanie rozsądnego wyniku. Decyzje powinny być odgórne, ale jak to zrobić, by zarazem były sprawiedliwe? Rządy filozofów też niestety nigdy do niczego dobrego nie doprowadziły, podobnie oligarchie intelektualistów. Od czasu do czasu wypływa myśl, że mimo wszystko konstytucyjna monarchia dziedziczna była najlepszym rozwiązaniem. Jestem bliski tej myśli, ale na taką pozycję brak rozsądnie wysuniętego kandydata. Wypowiedziała Pani myśl, że demokracja może nie przystawać do współczesnej rzeczywistości. Pewnie, tylko że nie ma dziś takiej rzeczy, która by do obecnej rzeczywistości przystawała. Ta rzeczywistość jest bowiem coraz bardziej nieludzka. A wszelkie możliwe modele zostały już przetestowane i żaden nie jest dla ludzkości odpowiedni. Wracamy do tego, o czym mówiłem, że ludzkość jako taka jest eksperymentem nieudanym. Trzeba z tego wyciągnąć wnioski.

  • Obywatele, którzy głosują, mają potem niewielki, wręcz żaden, wpływ na to, co zrobi „ich” poseł czy senator. Bo ten może na przykład zmienić barwy partyjne i przejść ze strony lewej na prawą lub odwrotnie, bo akurat to mu się najbardziej opłaci. Obywatel może tylko obserwować programy informacyjne, do posła już nie ma dostępu ani też żadnego na niego wpływu. To chyba trudno nazwać demokracją, kiedy nieliczni decydują za społeczeństwo, które nie ma żadnej możliwości, poza może demonstracjami, by wywrzeć wpływ na „swoich” posłów czy senatorów.

Chce mnie Pani sprowadzić na ziemię, od której, jak potrafię, uciekam. Każda próba postawienia na ziemi następnego kroku, prowadzi nas w tym samym kierunku, mianowicie ku temu, że wszelka etyka w praktyce upadła i cały Zachód stoi na glinianych nogach. Problem uchodźców, inwazji islamu, ataków terroryzmu to jest stały kontakt ze złem zewnętrznym, ale gorsze jest zło wewnętrzne: właśnie upadek etyki, inwazja narkotyków i innych zagrożeń, dołowanie wykształcenia prowadzące do kompletnej bezmyślności, lenistwo i nieróbstwo zachodnich społeczeństw, zalew instytucjami i urządzeniami, które decydują za człowieka, ale chcą, żeby jednocześnie człowiek pracował za nie. Proszę zwrócić uwagę na zawody, które do niedawna były uważane za zbyteczne, a dziś są niemal najważniejsze, choć ich praca jest w zasadzie pozorna, jak bankowcy czy ochroniarze. Kiedyś w sytuacjach kryzysowych pomagało (w pewnym sensie też zbyteczne) wojsko, bo musiało, dzisiaj wojsko pomaga, choć nie ma go zbyt wiele; chyba nawet nie potrzeba go zbytnio przymuszać. Ale ochroniarze nie pomogą, bo by przestali ochraniać. Czy to wszystko nie są tragiczne paradoksy?

Wracając do Pani przykładów. Co do tego, że nieliczni podejmują decyzje za społeczeństwo, to przed chwilą żeśmy mówili. To, że niby większość decyduje, to tylko jedna ze złud demokracji. Zresztą przy obecnym stanie ignorancji społecznej, to aż trach sobie wyobrazić, co by się działo, gdyby każdego dopuścić do decydowania. Ci, co się obecnie zajmują polityką, na razie wystarczają do robienia dalszego bałaganu. Natomiast poseł, który przechodzi podczas wyborów z prawa na lewo czy odwrotnie, jest po prostu człowiekiem nieuczciwym i natychmiast powinien zostać wykluczony. To, o czym Pani wspomina, brak dostępu do polityków, jest tylko odmianą nowego typu izolacji wewnątrzspołecznej, która jest preferowana przez środowiska administracyjne. Przykłady są wszędzie. Pierwszy lepszy redaktor w jakimś brukowcu czy dziadowskim wydawnictwie jest dzisiaj niedostępnym bożyszczem jak kafkowski Klamm. Nie mówię o sytuacji covidu-19, bo wspomniane zjawisko pojawiło się dużo wcześniej. Podobnie inni urzędnicy czy nawet lekarze, do których nie sposób się dobić. Nakłania się ludzi siłą, by załatwiali wszystko drogą elektroniczną bez względu na to, kim są, co mogą i potrafią, a to są nieludzkie metody rzekomej demokracji, od razu wskazujące na to, że człowiek jest na ostatnim miejscu. Instytucje robią wszystko, by własne obowiązki zepchnąć na klienta i samemu tylko za to brać jeszcze opłaty. Dlaczego polityka miałaby wyglądać inaczej?

  • Z drugiej strony – zaangażowanie obywatelskie w sprawy kraju jest u nas niewielkie. Ruchy społeczne organizują się niemal wyłącznie przeciw, a nie za jakimiś działaniami. Mamy narodowy problem z działaniami pozytywnymi, wspierającymi, na rzecz innych?

Trudno wymagać zaangażowania obywatelskiego w sprawy kraju, skoro rzekomo decydująca większość jest poważnie niezadowolona. Odkąd tylko sięgam pamięcią, bez względu na zmiany ustrojów, systemów, rządów czy partii, zawsze większość była u nas i jest niezadowolona. Dlaczego? Znów odpowiedź jest złożona. Ludność jest niezadowolona, bo zmiany na lepsze są powolne, zbyt małe, nie w dziedzinach, które bezpośrednio dotyczą poszczególnego człowieka; żaden rząd nie daje tyle, ile by ludzie chcieli. Lecz z drugiej strony ludzie chcieliby zbyt wiele. Bo z tego, co obserwuję w ostatnich dziesięcioleciach, to ludzie stawiają maksymalne wymagania przy minimalnych nakładzie ze swej strony. To dotyczy, podkreślam, nie tylko Polaków, ale ogólnie człowieku Zachodu.

Obserwuje się wzrost postaw unikających wszelkiego trudu. U nas jest to bardzo widoczne. Proszę zwrócić uwagę na to, że młode pokolenia wybierają najchętniej zawody związane z rozrywką, zabawą, odpoczynkiem, przyjemnością, w kulturze, w sztuce, w mediach, co najmniej w turystyce czy sporcie. Fatalne jest to, że pchają się do kultury, sztuki czy mediów wszyscy, bez względu na to, czy mają odpowiednie predyspozycje czy też nie. Kiedy ja rozpoczynałem pracę w Polskim Radiu (1974 r.), to musiałem, by otrzymać posadę, zdać trójstopniowy egzamin, nieformalny, ale właśnie dlatego miarodajny, pokazujący, co potrafię. Ale już dziesięć, piętnaście lat później przyjmowano wyłącznie po protekcji i znajomości, a teraz w wielu instytucjach przyjmuje się wyłącznie „swoich”, to znaczy kumpli, bacząc, by przypadkiem nie stanowili zbyt silnej konkurencji. W takim trybie daleko się nie zajedzie. Ale to tylko przykład na to, że ludzie nie chcą się angażować w ciężką pracę, na budowie czy w podobnych zawodach zatrudnia się przede wszystkim gości ze Wschodu, bo Polacy nie chcą pracować ciężko. Pamiętam czasy, kiedy najcięższą pracę przyjmowano z pocałowaniem ręki. Obecnie ludność jest rozleniwiona i zepsuta, już taką nawet niewielką dawką dobrobytu, jaki ma obecnie, a co by było, gdyby każdemu zapewnić pełny życiowy komfort?

Problem, który Pani poruszyła w dużej mierze właśnie z powyższego wynika. Ludzie chętnie protestują, bo to polega głównie na gadaniu i krzyczeniu, ale opozycja konstruktywna wymaga pracy myślowej i organizacyjnej, która w dodatku naraża jednostkę na kłopoty. A my doszliśmy do tego właśnie, że jesteśmy niezadowoleni, ale jak trzeba coś wykonać dla poprawy sytuacji, to nikomu się nie chce i wszyscy się oglądają na innych. Osobiście nie mam prawa tego nikomu mieć za złe, bo także należę do tych, którzy najchętniej teoretyzują, ale przynajmniej staram się to przelać w dorobek pozytywny, w artykuły i w książki.

Czy mamy narodowy problem z działaniem pozytywnym? Tego nie wiem, bo obserwuję na co dzień ludzi, którzy właśnie oglądają się na innych. Młodzież inteligencka, artystyczna, robi swoje, ale działanie ogólnospołeczne pozostawia „ludziom czynu”. Nie bardzo wiadomo, kto obecnie miałby być „człowiekiem czynu”. Nie ma już niezadowolonych robotników, a tylko oni robią rewolucje. Nowy kapitalizm doskonale sobie z tym problemem poradził, klasa robotnicza o postawie rewolucyjnej nie została zaspokojona, tylko zlikwidowana. I to ostatecznie metodami nader humanitarnymi. Tymczasem, może właśnie z takich powodów, doszliśmy do sytuacji, kiedy nie ma rewolucjonistów, ale nie ma też zadowolonych. Polacy na pewno są wymagający, ale nigdy nie mogłem zrozumieć tego, że kiedy dostaną się na Zachód, przestają być wymagający, pracują nie oglądając się na innych, by cokolwiek zrobili za nich. A w dodatku na tle innych zwykle się dodatnio wyróżniają. To z kolei natomiast nigdy mnie nie dziwiło, bo jesteśmy wyjątkowo inteligentnym narodem. Gdybyśmy tę inteligencję łączyli z pracowitością, przodowalibyśmy w świecie.

  • Badacze społeczni podkreślają, że nas Polaków, charakteryzuje „akcyjność”, czego chyba najlepszym dowodem jest sukces Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, i to już od dwóch dekad. Ale taka codzienna mrówcza praca nieco gorzej nam wychodzi. Jak Pan Profesor to skomentuje jako etyk i filozof?

Bez wdawania się w dalsze teoretyzowanie przypomnę zdanie pewnego Anglika, który kiedyś powiedział porównując nas ze swoimi; w prywatnej rozmowie i na podstawie własnych doświadczeń. Brzmiało to mniej więcej tak: „U nas, w Anglii, jak jest jeden, to nic nie robi, kiedy się znajdzie drugi, to zastanawiają się, co by tu zrobić, a kiedy dołączy trzeci, zabierają się do pracy. A u was jest odwrotnie, jeden pracuje, kiedy się zjawi drugi, to już się kłócą, a kiedy przyjdzie trzeci, to się biorą za łby i roboty nie ma”. Moje obserwacje to potwierdzają. Może nie tyle co do Anglików, o których nie mam najlepszego zdania (mówiąc o masie ludzkiej, nie o inteligencji angielskiej, która jest wyśmienita), natomiast co do Polaków, to jest to opinia idealnie trafiona. Można to różnie określić, jedni powiedzą politycznie, że jesteśmy narodem indywidualistów, drudzy, że narodem warchołów. To drugie jakoś mi się wydaje bardziej oczywiste. Nie wierzę w tę „akcyjność”. W Wielkiej Orkiestrze w sumie idzie przecież o rozrywkę i o zabawę; ciekaw jestem, czy gdyby tych samych ludzi zaprosić, by sumy dawane na te cele musieli na bieżąco w czynie społecznym wypracować, cała akcja się natychmiast by się nie rozpadła. Do mrówczej pracy na pewno nie jesteśmy stworzeni. Polak raczej chętnie będzie krzyczał o przenoszeniu gór, ale też trzeba przyznać, że gdy mu się da do rozwiązania jakiś problem techniczny czy koncepcyjny i powie, że to się innym nie udało, to stanie na głowie i zrobi to, rozwiąże, by pokazać, że jest lepszy. Byle nie mrówcza praca. To bardzo dobra cecha, choć u jej podłoża tkwią po trosze i wygórowane ambicje, i zarozumialstwo, i kompleksy.

  • Czy sam angażował się Pan Profesor społecznie? W jakie działania?

Nie, nie, to jest pytanie poniżej pasa. Ja społecznikiem na pewno nie jestem (proszę, jakie to u nas typowe!). Choć w szkole muzycznej byłem przez dwa lata przewodniczącym samorządu uczniowskiego. Ale przyznam, że to dobrze ilustruje moją własną tezę, bo ówczesna praca przewodniczącego polegała na organizowaniu uczniowskich koncertów, czyli znów na przyjemności i rozrywce, choć oczywiście też nie bez pewnej pracy, ale to oczywiste, bo bez pracy nie ma niczego na świecie. Powiem jednak o sobie (żeby się ratować), że niezwykle chętnie i bezinteresownie zawsze pomagam innym, kiedy tylko się da, że zdarza mi się to robić anonimowo i także że mam dużą odwagę cywilną i często tam pomagałem, gdzie inni się bali. Ale zawsze jednak dotyczy to konkretnej jednostki, bardzo rzadko zbiorowości.

  • Wracam do cech narodowych. Genetycy mogliby to nazwać pamięcią komórkową. Tacy jesteśmy, i już. Tacy, czyli jacy? Jacy jesteśmy, my Polacy, w oczach filozofa i etyka o wielkim doświadczeniu życiowym i perspektywie badacza, naukowca?

Genetyka to wspaniała nauka, ale w tym wypadku nie wierzę w ani jedno słowo. Pamięć komórkowa to chyba bardziej wyróżnik gatunkowy niż narodowościowy? A poza tym co nam po tej pamięci, skoro może ona na poziomie komórkowym nie najgorzej działa, ale ma chyba jakieś problemy z tym, by się zebrać do kupy! Chyba dosyć już powiedziałem o tym, jacy moim zdaniem jesteśmy. Podsumuję, mamy wiele wspaniałych cech narodowych, lecz powinniśmy mniej uwagi zwracać na nasze wspaniałe cechy, tylko więcej na najgorsze. Bo przecież powinno się mniej chwalić, a więcej pracować nad sobą, a tymczasem nam wciąż mało samozachwytu. Myślmy raczej o tym, jak się pozbyć lenistwa, bałaganiarstwa, łapczywości w sprawach materialnych, kłamliwości, bezmyślności, a przede wszystkim zawiści. Jesteśmy bardzo zawistnym narodem! A zawiść to jedna z najgorszych, najobrzydliwszych wad człowieka, Polacy są zawistni w bardzo wysokim stopniu, moim zdaniem bardziej niż inne narody Europy. Poza tym co jeszcze… słabe poczucie obowiązku, niesłuszny upór, nieumiejętność słuchania innych, skłonność do widzimisię. Każdy patrzy na drugiego nie z myślą, jak mu pomóc, tylko z chęcią podstawienia mu nogi. Przecież osiągnięcia jednostek sumują się w dorobek narodowy! Jeżeli sobie wzajem przeszkadzamy dojść do zamierzonych osiągnięć, to przeszkadzamy sami sobie. Niemcy, jak mówiłem, moim zdaniem mniej od nas inteligentni, zdobyczami przerastają nas wielokrotnie z tego właśnie powodu, że są pracowici, dokładni i współpracują ze sobą. Kiedy jeden coś zrobi, to wszyscy dookoła myślą, jakie z tego wyciągnąć profity dla siebie, ale nie materialne, lecz koncepcyjne.

  • Panie Profesorze, podoba się Panu rzeczywistość, w której żyjemy?

Rzeczywistość to bardzo szerokie pojęcie. Jeżeli myślimy o jego najszerszym rozumieniu, to owszem, bardzo mi się podoba rzeczywistość kosmosu, rzeczywistość naszego globu, rzeczywistość w sensie abstrakcyjnym naszego bytu. W znaczeniu węższym ogromnie podoba mi się rzeczywistość geograficzna Polski, niczego tak nie podziwiam, jak wielkich równin i morza, jeżeli góry to w miarę niskie, dla człowieka, jak Karkonosze. Ilekroć byłem daleko od Polski, to tam, poza miastami, nie bardzo zachwycał mnie krajobraz. Lubię w ogóle rzeczywistość miast. Lecz wiem, że Pani nie o to pyta. Rzeczywistość w sensie ludzkim, społecznym, codziennym, politycznym nie podoba mi się i nie sądzę, żeby komukolwiek myślącemu dzisiaj się podobała. Mówię o ludzkiej rzeczywistości, codziennej, społecznej na całym globie. Nigdzie nie jest dobrze, tu i ówdzie lepiej, w innym miejscach znacznie gorzej. Nie ma miejsc dobrych dla zwykłych ludzi. Dla milionerów wszędzie jest dobrze, ale oni są z kolei pokarani zachłannością i niezadowoleniem, bo nic im nie wystarcza. Im jestem starszy, tym bardziej myślę o tym, że człowiek jest nie tylko istotą niedoskonałą, ale wręcz skazaną na niedoskonałość i na stopniowy upadek, nad którym sam pracuje. Przyspieszenie, nadmierna technicyzacja, przerost cywilizacji nad kulturą to najgorsze zjawiska dla dziedziny ducha. Czasem wręcz wydaje mi się, że rację mają ci, którzy powiadają, że świat byłby piękny bez ludzi. To oczywiście głupie gadanie, ale fakt, że pojawiają się tego typu tęsknoty jest symptomatyczny.

  • Jak się próbuje Pan w niej odnaleźć? Co można doradzić innym ludziom, tym, którzy właśnie w tej współczesnej rzeczywistości się nie odnajdują? I to z różnych względów, ekologicznych, społecznych, politycznych, wreszcie – pandemicznych?

Mam na wszystko gotową receptę, lecz ona się przeważnie nie sprawdza w wypadku innych osób. Z tego powodu pandemii osobiście niemal nie odczuwam. Po prostu wypełniam swoje założenie: pracować nad sobą i się doskonalić. Zawsze jeszcze jest coś do przeczytania, do obejrzenia, do napisania. Jestem obłożony lekturą na najbliższe dwadzieścia lat, chociaż nie czytuję byleczego. Kiedy mam dosyć czytania i pisania, chętnie oglądam stare kino (ekspresjonizm niemiecki i filmy powojenne do końca lat 70-tych). Ćwiczę na fortepianie, słucham dzieł muzyki klasycznej z nutami i partyturami przed oczyma. Prawdziwa sztuka i kultura zawsze, w każdej epoce była ucieczką przed wszelkimi bolączkami, a przede wszystkim przed przerostem cywilizacji. Nigdy nie sięgam do sztuki masowej, a nawet drugorzędnej. Zawsze myślę o tym, co mnie wzbogaca duchowo. Co z kolei nie oznacza, że stronię od przyjemności cielesnych (o ile jeszcze mogę im podołać). Jestem człowiekiem bardzo nastawionym na zmysłowość, bo wyczulenie zmysłowości ma ogromny wpływ na rozwój ducha (o czym mało się mówi). Po to przecież mamy zmysły. Jeżeli mam dawać innym rady, to polecam to samo, przede wszystkim poznawać na co dzień dorobek wielkiej kultury i wielkiej sztuki, nic innego pożytku duchowego nam nie daje i nas nie rozwija. Ale żeby z tej rady skorzystać, trzeba mieć silny charakter, bo ludziom niewprawionym w obcowanie z arcydziełami materia sztuki czy wyższej kultury stawia opór, jak wszystko w życiu, z czym się stykamy po raz pierwszy. Ten opór trzeba pokonać, nie ma innego wyjścia. Kto się tego nie nauczy, pozostanie do końca – jak to powiadał mój ojciec – na poziomie jamochłona.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała Paulina M. Wiśniewska

Foto Andrzej Pietrzyk

IMG_0566

Prof. Krzysztof Lipka: „Jeżeli ktoś kiedyś spojrzał krowie głęboko w oczy…”. Rozważania o istocie cierpienia zwierząt i losach tego świata

Rozmowa z prof. Krzysztofem Lipką, muzykologiem, filozofem i etykiem.

  • Stwierdził Pan Profesor, w jednym z naszych wywiadów, że „… czy gdyby nie było zła, nie docenialibyśmy dobra? Jeszcze raz: zła jako takiego nie ma, zdarza się tylko brak dobra. I to wystarcza, byśmy się nie czuli komfortowo? Wystarcza”. A moim oczom ukazuje się bezmiar cierpienia zadawanego z rąk człowieka – przede wszystkim zwierzętom, bo to one są na naszej planecie najsłabsze, je najłatwiej skrzywdzić i człowiek chętnie i z wielkim upodobaniem, na skalę masową to czyni. Gdyby powiedział Pan Profesor umęczonym zwierzętom laboratoryjnym czy hodowlanym, że to nie zło, tylko „brak dobra”, oburzyłyby się, gdyby były w stanie. Dla mnie to, co człowiek robi zwierzętom, to zło w najczystszej postaci. Nie brak dobra, ale ZŁO.

W Pani wywodzie skupia się kilka problemów, które trzeba od siebie oddzielić. Sprawa pierwsza: kiedy mówię o naszym komfortowym samopoczuciu, mówię z punktu widzenia człowieka i jego egoistycznego interesu. Taki punkt widzenia jest właściwy ludziom, bo przecież żyją, korzystają z życia i mało się nad nim zastanawiają. Nie muszą to być od razu ludzie ani źli, ani głupi, po prostu nieco bezmyślnie, bez zastanowienia, nieco automatycznie wykorzystujący wszystko, co daje świat i społeczeństwo. Wystarczyłoby może głębiej i skuteczniej (metody to inne zagadnienie) uświadomić im krzywdę, jaką ludzie (niekoniecznie oni sami) czynią zwierzętom, przyrodzie i całej planecie. Sprawa druga: Nie możemy ludzkich ocen przysądzać zwierzętom. Rzeczywiście bezmiernie tragiczny los zwierząt, w którym wszyscy mamy swój udział, nie jest na sposób ludzki zwierzętom czytelny. Etyka, szczególnie w rozszerzonym, ponad- czy pozaludzkim sensie, to wiedza dostępna człowiekowi (wykształconemu), a zwierzę nie rozumie tego, co my nazywamy „poczuciem krzywdy”. Zwierzę czuje, że je coś boli, że cierpi, że ucieka z niego życie, ale jego mózg przecież tej wiedzy świadomie nie rejestruje, zapewne rejestruje wyłącznie lęk i bezsilną chęć obrony. Trzecia sprawa: zło, które człowiek czyni zwierzętom, jest w pewnym wymiarze konieczne.

Teraz po kolei wyjaśnię mój własny punkt widzenia na tę – nie zaprzeczam, a przeciwnie, przyjmuję zarzut – niewątpliwie złożoną i przykrą kwestię. Po pierwsze, przyroda tak jest zbudowana, że jedne gatunki utrzymują się przy życiu kosztem drugich. Nie idzie o to, by zwalać winę na naturę, tylko o obiektywną konstrukcję systemu przyrodniczego na globie (a może we wszechświecie). Niestety natura nie zna takich pojęć i kryteriów, jak sprawiedliwość, altruizm, poświęcenie, zrozumienie krzywdy każdego gatunku z osobna. Taki punkt widzenia wyrobił sobie tylko człowiek. Być może jest to punkt widzenia zgodny z etyką uniwersalną (o ile taka istnieje) czy poniekąd i częściowo z etyką chrześcijańską. Mówię „poniekąd i częściowo”, gdyż wystarczy sięgnąć do Starego Testamentu, by ujrzeć zwierzęta tysiącami zarzynane Bogu na ofiarę, która to ofiara była według tego tekstu przez Boga przyjmowana z lubością; tu zatem jest nawarstwiony kolejny węzeł problemów całkiem innej natury. Czy tak Bóg urządził świat, że jedno stworzenie pożera drugie? Niewątpliwie Bóg stworzył Naturę i pozostawił w jej władaniu organizację i zasady współistnienia gatunków (tak możemy sądzić). W te zależności nie możemy dalej wnikać, bo to wymaga długich dysput przedstawicieli różnych dziedzin wiedzy.

Po drugie, nie tylko życie człowieka zależy od mordowania zwierząt, przede wszystkim zwierzęta mordują jedno drugie. Zatrzymajmy się jednak przy człowieku. Bez materiałów zwierzęcych ludzkość nie zbudowałaby ani cywilizacji, ani kultury. Na każdym kroku natykamy się na materię pochodzenia zwierzęcego, nie tylko futra są tu wskaźnikiem ludzkiego zła, są tylko najbardziej widoczne. Zabijanie zwierząt na każdym kroku zostawia ślad, od naszych butów począwszy, na ebenistyce (artystycznym meblarstwie) skończywszy. Nawet prawdziwe perły otrzymuje się kosztem mordowanych żyjątek. Z tego punktu widzenia człowiek rzeczywiście jest pasożytem i mordercą. Ale tak krańcowy, surowy punkt widzenia nie jest ludzki, tylko ze strony jakiejś wyimaginowanej – często przy znacznej dozie histerii – instancji obiektywnej. Bez spożywania mięsa nie każdy człowiek się uchowa (w co wierzą wegetarianie); medycyna doskonale zna przypadki ludzi, którzy unikaniem mięsa wpędzili się w ciężkie choroby, w niedomagania natury psychosomatycznej, a nawet psychicznej czy osobowościowej (w tym kłopoty z pamięcią). Jakie jest wyjście z sytuacji, do tego wrócimy na końcu, na razie nakreślam różnorodność i zakres problemów.

Po trzecie, kilka słów o wegetarianizmie. Wegetarianie nie chwytają rozległości zagadnień, które ich tak bulwersują. Przede wszystkim tego, o czym już wspomniałem, że kultura i cywilizacja zbudowane są na trupach zwierząt. Ale jest też drugi aspekt. Na jakiej podstawie ludzie wierzą w to, że krzywdzą zwierzęta, a przy tym podobnie – nie krzywdzą roślin? Przecież każde żywe stworzenie – a życie jako takie jest identyczne w krowie i w marchewce, i człowiekowi nie wolno wartościować życia innych stworzeń – ma wszystkie te same funkcje życiowe, nawet jeżeli nie ma wykształconych po temu specjalnych organów. System nerwowy lub przynajmniej wrażliwość nerwową ma nie tylko ssak, ale także rozwielitka czy pietruszka, wszystko co żyje. Wiemy już doskonale nie tylko o istnieniu czucia w roślinach, ale nawet o ich gatunkowych systemach porozumiewania się. Jeżeli ktoś uważa, że skrobana i duszona marchew nie cierpi, to po prostu brak mu wyobraźni. Kartofel smażony rozpacza i wrzeszczy wniebogłosy, tylko są to innego typu wrzaski, niesłyszalne dla człowieka. Wiem, że brzmi to humorystycznie, ale temat ten poruszają myśliciele co najmniej od XVII w. (na przykład Cyrano de Bergerac).

Po czwarte, pozwolę sobie podjąć nutę osobistą. Uwielbiam zwierzęta, niemal wszystkie, ale może właśnie szczególne te domowe, z którymi mamy przecież często bezpośredni kontakt. Kontakt z krową nazwałbym wprost osobistym. Jeżeli ktoś kiedyś spojrzał krowie głęboko w oczy, to zapewne odczuł, że trudno mu się samemu powstrzymać od łez. W oczach krowy jest wypisany los całego jej gatunku, zwierzęcia, które żyje tylko dlatego, by człowiek je mógł mordować. Tego spojrzenia się nie zapomina do końca życia. Ale mimo to przyznam, że najlepiej mi smakuje polędwica wołowa i nic na to nie mogę poradzić… Mogę tylko ograniczać jej konsumpcję. Kultura nauczyła nas, jak rozdzielać różne porządki. Jest porządek zabijania i jest porządek jedzenia, w naszej wyobraźni one się nie splatają, nie łączą. Gdyby każdemu kazać samodzielnie zarżnąć krowę na ten wymarzony stek, to zapewne znalazłoby się wiele osób, które wolałyby ze smakowitego mięsiwa zrezygnować. Ja na pewno. Ale takiej sankcji jeszcze nikt nie wprowadził, bo wybuchłyby potężne protesty.

  • To co dla zwierząt jest jednoznacznie krzywdzące i złe, to dla całej rzeszy ludzi – wprost przeciwnie, bo dochodowe. To źródło utrzymania dla rolników, hodowców, ale także dla naukowców – całej rzeszy badaczy, którzy w laboratoriach uczynili prawdziwe piekło dla zwierząt. W imię nauki zadają ból, cierpienie, w ogóle się nad tym nie zastanawiając, bo zwierzę to tylko przedmiot badań, a nie czująca istota. Mają dobrze płatne posady, poważanie społeczne, karierę naukową. W pogoni za pieniędzmi zatraciliśmy wszelką moralność, co w odniesieniu do zysków czerpanych z krzywdy i cierpienia zwierząt jest szczególnie przerażające. Zarazem panuje powszechne społeczne przyzwolenie na ból zadawany zwierzętom. Pana Profesora jako etyka to nie martwi?

Wszystko, co Pani mówi, to niezaprzeczalna prawda, lecz kiedy zadaje mi Pani pytanie, co mnie martwi, to gorączkowo rozglądam się raczej za jakimś zagadnieniem, które mnie nie martwi. Człowiek myślący nie może dziś nie być zmartwiony! Chyba, że ma cały świat w nosie. Zdarzają się i tacy. Ja natomiast, choć nie zostawiam po sobie żadnego potomka, bardzo się przejmuję losem świata, tym, co czeka ludzkość, jak się ta cudowna epopeja człowieka skończy. Czy to idylla, czy farsa, czy hekatomba? Jak w ogóle można o tym nie myśleć? Nie pytam: jak można nie rozpaczać?, bo nie jestem histerykiem, ale nie myśleć o tym to głupota, znieczulica i brak wyobraźni.

Z takiego myślenia o wszystkim, wybiegającego w przyszłość rodzą się także pewne pomysły na rozwiązanie czy przynajmniej pragnienia, marzenia. Najgorsze to, że nic nowego, odkrywczego nie da się już wymyślić. W kwestii zwierząt wiadomo już od dawna, że rozwiązanie jest jedno i to w dodatku gorzej niż połowiczne. I przy tym dalej dręczy pytanie czy raczej może wątpliwość: jak mamy z tym wszystkim dalej żyć? Bo zmienić się całkowicie to mrzonka. Wyjście jest tylko jedno: mordować jak najmniej zwierząt. Oszczędzać gatunki! Mordować tylko te i tylko tyle, ile niezbędnie koniczne. Zapyta Pani – i słusznie – kto to może ustalić i kto tego dopilnuje? Ale to jest pytanie generalne! W każdej sprawie. Tak samo, jak z pytaniem, kto nas powstrzyma od kłamstw na każdym kroku! I znów jest tylko jedno wyjście: każdy może tylko powstrzymać sam siebie. My możemy tylko apelować: człowieku, bądź człowiekiem! A nie bydlęciem. Powtarzam to także sam sobie. Żeby się utrzymać w ryzach. Naprawdę. A tymczasem zbydlęcenie, wraz z rozwojem kultury, a szczególnie cywilizacji, nie łagodnieje wśród ludzi, tylko przeciwnie, pogłębia się. Ale za wszystko przyjdzie ludzkości odpowiedzieć i ponieść karę. I nie mam na myśli pewnego eschatologicznego wymiaru, bynajmniej. Nie jestem i nie chcę być jakimś prorokiem, bo sam mam do tego odrazę. Ale na to, na karę, przecież wskazuje i logika, i historia, i wszelkie nauki czy wiedza, która choćby trochę się z kondycją naszego globu wiąże. To nie ja tu prorokuję, ja tylko z przerażeniem wypowiadam to, czym krzyczy do nas Natura i Ziemia, a my udajemy, że tego nie słyszymy! Przecież tylko chyba głuchy i ślepy dzisiaj nie rozumie, że gospodarowanie naszym jedynym wspólnym dobrem, globem, jest już od dawna nie tylko rabunkowe. Jest wręcz mordercze. To nie zwierzęta mordujemy, to mordujemy Ziemię i samych siebie. Ludzkość jest na najlepszej drodze do niefrasobliwego samobójstwa. W każdej niemal dziedzinie można to wytknąć. A od czasów Nietzschego co najmniej dwudziestu filozofów to powtarzało. Cóż z tego, skoro ludzkość, źle uświadamiana i źle wychowywana, niczego nie chce słuchać. Każdy tylko się ogląda za własnym czubkiem nosa, za interesem, przyjemnością, wygodą, a nie myśli o otoczeniu. I stąd wciąż ten sam apel: człowieku, jeżeli nie potrafisz myśleć o innych, to myśl rozsądnie przynajmniej o samym sobie i swych bliskich, bo mordujesz sam siebie i ich. A jeżeli nie siebie, to już na pewno własne wnuki.

Rozumiemy chyba przecież, że zwierzęta to tylko czubek góry lodowej. Nie możemy rozpaczać nad zwierzętami (czy choćby t y l k o nad zwierzętami), bo musimy rozpaczać nad dosłownie wszystkim, co robimy i dokąd zmierzamy. Ale pozostańmy przy zwierzętach, dokończmy temat. Ludzkość niestety morduje nie tylko tyle zwierząt, ile jest konieczne. Wiem, że w wypadku morderstwa buchalteria nas nie ratuje, bo mord pozostaje mordem. Ale jednak, mimo wszystko, system naturalny tak jest sformatowany. Zgódźmy się, że życie to doznawanie, a doznawanie jest dwojakiego rodzaju: przykre i przyjemne. Zawsze przykrego więcej. Tego się nie zmieni. Otóż trzeba oszczędzać zwierzęta. Przede wszystkim hodowlane, bo prędzej czy później i tak ich zabraknie – przyjmując tu czysto praktyczny, ludzki, egoistyczny punkt widzenia. Dalej, nie mordować gatunków niejadalnych czy też nienadających się do jakiegokolwiek zutylizowania (o ile w ogóle jeszcze takie znamy). Oczywiście myślę tu o wszelkiego typu polowaniach, safari czy o korridzie etc., bo to już są naprawdę niewybaczalne zbrodnie, które leżą na sumieniu całej ludzkości. Mordowanie dla zabawy i dla rozrywki. Ale cóż tu mówić o zwierzętach, skoro ostatnio nasilają się w telewizji (i w produkcji) filmy o polowaniach dla rozrywki na ludzi! No więc jak mamy kochać zwierzęta, skoro mordujemy dla przyjemności bliźnich? Gdzie my żyjemy? Czy świat nie jest jedną wielką rzeźnią? Jednym wielkim polem wzajemnego zarzynania? Wie Pani, że ostatnio coraz częściej, i to poważnie, nawiedza mnie myśl, że całe ziemskie życie to rzeczywiście czyściec? Nie piekło, bo tu na piekło jeszcze zbyt łagodnie. Ale naprawdę czyściec. Tylko czy to, co widzimy wokół, kogokolwiek czyści? Czy raczej wręcz przeciwnie? Pani zadaje mi tak ważne pytania! Jednak ja nie umiem odpowiedzieć na wiele z nich, bo coraz poważniej zastanawiam się nad tym, kim jest człowiek, bo naprawdę na jego określenie brak złych i dostatecznie wyrazistych słów. Mówi Pani o mordowaniu dla zysku. Zgoda, jasne, zysk to właśnie to, co ludzkość zabija. Proszę wziąć przykład słonia. Czy jest na ziemi cudowniejsze zwierzę? Piękniejsze, dziwniejsze, tak fantazyjne i malownicze? I to ogromne zwierzę się morduje dla kawałka jego zęba! Przecież wartość tej kości człowiek sam sobie arbitralnie zmyślił i wmówił. To prawda, że piękne i szlachetne są przedmioty z kości, ale czy brakuje kości bawolich, po zwierzętach, które same padły, albo zabijanych dla mięsa? Czym kość słoniowa jest lepsza? Czy gładkość i czystość barwy upoważnia do mordu? Ale – znów to samo – jak tu rozpaczać nad słoniem, skoro coraz są częstsze wypadki, że morduje się człowieka, by mu odebrać serce, wątrobę czy nerkę dla handlu narządami do przeszczepu?! Jak można na takim świecie żyć? T o jest pytanie! Nie słoń, którego tak przecież żal, ale człowiek. Drugi człowiek. I jaka może być kwalifikacja takiego czynu? I jaka kara? Bo starotestamentowe „oko za oko” to przecież zbyt mało. Bo odebranie sprawcy jego organu to tylko mechaniczna kara za mechaniczne działanie. A gdzie kara za potworność samego pomysłu, bezwzględność, sadyzm, zwyrodnienie sumienia? I w dodatku takie tematy stają się kanwą filmów rozrywkowych! Jakbyśmy nie wiedzieli, że patologia ma skłonność do umasowienia! Przecież wszelkie diagnozy, że świat oszalał, to wszystko zbyt mało! Pani mnie pyta jako etyka. To są problemy, na które Bóg by nie znalazł odpowiedzi.

  • Zakładając, że Bóg ten świat stworzył, to może jednak zna odpowiedzi?…

Oczywiście, moje wyrażenie, że Bóg by nie znalazł odpowiedzi, jest chwytem retorycznym. Bóg wie niewątpliwie wszystko, lecz na pewno nie chce, byśmy wiedzieli to, co On wie i dlaczego tak jest. Wiara wymaga pełnej ufności, filozofia się w te sprawy nie miesza. Są sprawy, których rozum człowieka nie ogarnia i do tych spraw należą Boże rozstrzygnięcia. Wiara podpowiada (a Leibniz potwierdza), że rozwiązania te są najlepsze z możliwych.

  • Cierpienia zwierząt związane są z ekspansją gatunkową człowieka, który zdominował ten świat. „Idźcie i rozmnażajcie się (…) posiądźcie Ziemię i uczyńcie ją sobie poddaną”. Człowiek dosyć dosłownie potraktował te biblijne nawoływania. Jest nas dużo i faktycznie posiedliśmy Ziemię. To powód do radości ze zwycięskiej ekspansji czy raczej – do przerażenia?

Nie jestem pewien, czy człowiek zbyt dosłownie potraktował wskazówki Boga. Człowiek postąpił według otrzymanych wskazań. Ale i ten problem trzeba rozpatrywać w kontekście historycznym, w rozumieniu rozwoju ludzkości. Bóg wówczas dopiero rozpoczynał edukację człowieka. Dał pewne impulsy i oczekiwał, że wraz z rozwojem gatunku człowiek dojrzeje do zrozumienia swojego miejsca w świecie i praw, które otrzymał. Stało się jednak inaczej, człowiek poszedł własną drogą, wbrew Bogu. Księgi prorockie są pełne potępienia dla postepowania ludzi, ale nawoływanie do opamiętania nigdy do ludzkości nie trafiały, dopóki nie doszło do sytuacji obecnej, ostatecznego krachu wiszącego na włosku. Człowiek miał zdominować świat, ale zdominować, to oznacza podporządkować go sobie i traktować jak swoje dobro, swoje dziedzictwo. Nie wyniszczać i pustoszyć, tylko dbać i pielęgnować. Oczywiście, jest nas za dużo, by wszędzie i wszystko rozpatrywać i traktować po gospodarsku. Za dużo, więc natura się buntuje. Przecież nie tylko covid wykańcza ludzkość. Rozmaite choroby, nieznane dawniej, nawiedzają ludzkość coraz to dotkliwiej, coraz groźniejsze i dziwniejsze odmiany raka, potem wirus hiv; za mojego dzieciństwa nikt nie słyszał o chorobach dziś tak popularnych jak parkinson czy alzheimer, depresje miały charakter co najwyżej dzisiejszego stresu. To przecież tak właśnie natura broni się przed przeludnieniem globu. Nie uważam, by był to powód do przerażenia, bo przerażenie jeszcze nigdy nikomu w niczym nie pomogło. Ale jest to na pewno alarm wzywający do przemyślenia sytuacji i podjęcia decyzji zaradczych w skali globalnej. Walka z covidem to akcja doraźna. A tu trzeba ostrej prewencji. Jakiej? Na to muszą odpowiedzieć specjaliści.

  • Dowodzi Pan Profesor, że przeciętny człowiek jest bezmyślny. I z tego braku refleksji bierze się „brak dobra”. Ale może bezmyślność, póki nie czyni zła, nie jest aktywną bezmyślnością – taka zła nie jest? To coś jak lenistwo – nic nie robisz, czyli nikomu nie szkodzisz. A jak zaczynasz działać, zmieniać, to zwykle odbywa się to cudzym kosztem. Pochwała lenistwa, której poświęcono tak wiele miejsca w filozofii i etyce… Człowiek doprowadził ten świat na skraj, może powinien przestać działać, a tym samym – przestać siać zniszczenie?

Bardzo trafna uwaga! Naprawdę. Choć nie w każdym punkcie. Wnosi też nieco uspokojenia w mój podniosły ton. Ale muszę się przy okazji usprawiedliwić. Nie jestem w zasadzie egzaltowany i skłonny do dramatycznych gestów i przemówień. Lecz musimy sobie zdać wreszcie sprawę z tego, że nadszedł najwyższy czas. Istnieją gesty i słowa dramatyczne i są one na miejscu w sytuacjach dramatycznych. Moim zdaniem w takiej sytuacji właśnie żeśmy się znaleźli i sobie z nią nie radzimy. Myślę nie tylko o covidzie, bo to jedynie moment w całej sprawie. Ale jeżeli nie w obecnej sytuacji mamy mówić o dramacie ludzkości, to kiedy? Jeszcze trochę i nic się nie da powiedzieć, bo spowodujemy ostateczny kataklizm.

Więc nieco lżejszym tonem o głupocie. Tak jest, proszę Pani, głupota to środek znakomity, kiedy jest wrodzony. Nie ma szczęśliwszych, pogodniejszych i może także milszych ludzi niż głuptasy. Potrafią być nieszkodliwi (jeśli się ich nieco pilnuje) i nawet wzruszający. Z leniwymi natomiast gorzej, bo za wrodzoną głupotę nikt nie jest odpowiedzialny i walczyć się z nią nie da. Ale za lenistwo każdy odpowiada i z lenistwem walczyć to obowiązek każdego, z własnym i z cudzym. Kant czy Bergson od razu by wytknęli, że leniuch powstrzymuje rozwój duchowości. Bezmyślność co prawda zawsze czyni zło, ale nie dobrowolne, świadome i zamierzone, dlatego użyłem sformułowania, że głuptasów trzeba pilnować. Tylko delikatnie i ostrożnie! Nie wolno ich krzywdzić! Tolerować i pomagać. Ale pozostawić samopas, to galimatias gotowy. W tej sytuacji, skoro głuptasom niczego zarzucać nie sposób, cała odpowiedzialność spada na myślących i to właśnie fatalne. Bo myślący powinni myśleć za siebie i za innych, a oni myślą nie za siebie, tylko o sobie. I nie o innych, a o sobie wyłącznie. I tu nie ma mowy o nieświadomości, tu jest wyłącznie zła wola. No ale nic nowego nie mówię, bo na takie podstawowe tematy w zasadzie od dawna wiemy wszystko. Wiemy, rozumiemy i dalej postępujemy niedobrze. Taka już natura człowieka. Co gorsza ani walka z nią, ani pogodzenie nie jest dobre i donikąd nie prowadzi poza narzekaniem. Kieruję te słowa także (a w tej konkretnie sytuacji przede wszystkim) do siebie.

  • Ludzkość jako taka powinna się może samoograniczyć?… Jest nas dużo, miliardów może 7, może 8. Zajmujemy coraz więcej przestrzeni, nie pozostawiając jej dla innych gatunków. Homo sapiens w centrum. A przecież jesteśmy tylko częścią tego świata, czego w ogóle jako gatunek nie chcemy przyjąć do świadomości i do wiadomości. Czy wierzy Pan Profesor, że uda się odwrócić ten szaleńczy pęd ludzkości ku zniszczeniu tego świata, tej naszej planety, czyli ku samozagładzie? A może jednak wierzy Pan Profesor w zwycięstwo tego pierwiastka dobra w gatunku ludzkim?…

Ludzkość bezwzględnie powinna się samoograniczyć, tylko na razie nikt nie znalazł na to sposobu, jak do samoograniczenia doprowadzić. Jest nas dużo, za dużo, dużo za dużo. Toteż zajmujemy za dużo przestrzeni, ale czy kosztem innych gatunków, to trudno orzec. Bo czy znamy dokładne proporcje, jakie powinny być zachowane pomiędzy gatunkami? Wiemy tylko, że wiele gatunków trzeba w pewnym procencie trzebić i skwapliwie to wykorzystujemy, w dodatku ze szkodliwym naddatkiem. To jednak, że to właśnie my jesteśmy w centrum świata, jest naturalne, i to nawet z podwójnego puntu widzenia. Po pierwsze, z porządku, który – jeśli wierzyć Staremu Testamentowi – wyznaczył Bóg, po drugie, z obiektywnej złożoności naszego gatunku i miejsca w hierarchii zwierząt. Jesteśmy najwyższym osiągnięciem ewolucji, na szczytowej pozycji wśród najdoskonalszej grupy, ssaków. Czy jednak daje to nam prawo do tego, by czuć się i być panami życia i śmierci, istnienia i nieistnienia innych gatunków, to jest oczywiście rzeczą co najmniej wątpliwą. Nie myślimy bowiem o tym, że należymy do systemu przyrody, który sami niszczymy – tak to ujmuję, bo do człowieka nie przemawia już nic, co leży w interesie innych. A czy wierzę, że uda się odwrócić pęd ludzkości ku samozagładzie? Nie wierzę. Straciłem już wiarę w ludzkość. Pamiętam, jaki w młodości byłem ufny i tęsknię za tamtym odczuciem, za niewinnością. Wierzę w Boga. W człowieka już nie wierzę. A co gorsza, wydaje mi się, że Bóg także już stracił wiarę w człowieka.

  • Ale przecież Bóg stworzył człowieka? A zakładając, że jest wszechwiedzący, to chyba wiedział, co zrobi człowiek i do czego to doprowadzi? No to nie powinien ani się dziwić, ani tracić wiary, bo to trochę tak, jakby podważał samego siebie i swoje nieskończone wszechwiedzące kompetencje. A może człowiek wymknął się spod Bożej kontroli i wyalienował, stając tak złym, ze zaskoczył samego Boga – twórcę człowieka?

Nie wiem, czy to pytanie jest potrzebne, bo odpowiedź jest tylko taka: Pani stanowisko jest typową postawą, która imputuje Bogu ludzki sposób myślenia, ludzką mentalność, ludzką logikę. A może istnieje inna logika, niebieska, która odpowiedziałaby na te pytania bez sprzeczności?

  • A jak filozofia odnosi się do kwestii przepowiedni takich jak te, które przypisuje się Nostradamusowi? O końcu świata i innych apokaliptycznych katastrofach…

Niepotrzebny Nostradamus, by wierzyć w apokaliptyczne wizje. Przyszłość kosmosu jest niewątpliwie znacznie dłuższa niż przyszłość naszego gatunku i wszelkich innych gatunków na globie. Ale tylko wówczas, jeżeli pozostawimy wszystko naturalnemu biegowi. Najprawdopodobniej jednak ludzkość sama sobie sprawi apokalipsę na zakończenie swojej ziemskiej drogi. Przecież zmierzamy do katastrofy, prędzej czy później ją na pewno spowodujemy. A wszystkie wizje w sztuce, obrazy z gatunku science fiction są właśnie niczym innym jak przeczuciem. Zbiorowe przeczucia zawsze nawiedzały ludzkość. Mamy zdolność do masowej psychozy i do masowej intuicji. Wędrówka ludów nastąpiła w chwili upadku cesarstwa rzymskiego, całkiem niezależnie w sensie genetycznym od tego upadku. A przecież właśnie w tym momencie. Podobnie i teraz, fale ludności napływające do Europy to nowa wędrówka ludów. Poszukują one miejsca dla siebie, kierując się intuicją, wcale nie muszą wiedzieć, że Zachód, z powodów czysto etycznych, stoi na glinianych nogach.

Ale nie można do tego mieszać filozofii. Filozofia jest zbyt poważną sztuką, by się zajmować przepowiedniami, wizjami, prorokowaniem, mistycyzmem i podobnymi prądami czy poglądami, których miejsce wypada poza rozumowaniem. Gdyby filozofia zajmowała się takimi kwestiami, przestałaby być poważna i musiałaby się cofnąć do przedkantowskiej metafizyki. A to na szczęście już niemożliwe.

  • Pandemia w tym kontekście mogłaby zostać uznana za karę, która spotkała gatunek ludzki za zło czynione temu światu, przede wszystkim – zwierzętom. Pojawia się wiele tego typu głosów, które tak właśnie interpretują obecną pandemię. Jakie jest postrzeganie obecnej pandemii przez Pana Profesora, gdzie upatruje Pan cel i sens, a gdzie winę i karę? Czy to w ogóle można w takich kontekstach rozpatrywać?

Wszystko można rozpatrywać we wszelkich kategoriach, ale nie w ramach podejścia filozoficznego. Mogę tylko powiedzieć, co myślę na ten temat prywatnie, jako zwykły zjadacz chleba (którym przecież jestem). Rozumowanie w kategoriach winy i kary, celu i sensu jest typowym myśleniem ludzkim. Przenoszenie tych kategorii na mechanizmy przyrody, a także ruchy ludności czy wielkie katastrofy na globie to

Nie, nie, tu idzie zdecydowanie o filozoficzne, w ramach tak zwanej Kategorienlehre czysto myślowy antropomorfizm. Fakt, że na naszym globie mamy do czynienia ze zmianą warty, jedne gatunki znikają z jego powierzchni, inne się pojawiają. Dinozaury wyginęły, zanim pojawił się człowiek. Są w tym zarysy jakiegoś bardzo ogólnego planu Natury, o którym jednak przecież nie możemy nic wiedzieć. Kto zechce zagłębiać się w zgadywankę, co się stanie z człowiekiem i kto się pojawi na jego miejsce w roli wiodącej na naszym globie? Ale niewątpliwie możliwość takiej zmiany istnieje i można mieć wrażenie, że pewne ogólne wypadki są zapowiedzią czy wstępem…

  • Wielu poszukuje odpowiedzi na pytanie – dokąd zmierza ludzkość, dokąd dąży ten świat. Jakie Pan Profesor uzyskuje własne odpowiedzi na te pytania?

Wielu poszukuje tych odpowiedzi, ale nikt rozsądny nie znajdzie.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała Paulina Wiśniewska

Foto: Andrzej Pietrzyk

foto Andrzej Pietrzyk.

Dendroterapia na zakładkach książkowych

Zakładki do książek dedykowane tematycznie dendroterapii przekazaliśmy naszej Autorce – dr Katarzynie Simonienko. Właśnie potwierdziła ich otrzymanie. Autorka prowadzi warsztaty z zakresu terapii lasem i na pewno przydadzą się dla uczestników zajęć i wielbicieli drzew, oczarowanych magią lasu.

A my poniżej załączamy plik PDF, który można pobrać i samodzielnie wydrukować na domowej drukarce. Wskazany byłby sztywniejszy papier i drukarka dwustronna.

Zakładki książkowe z motywem leśnym – Zadkładka Terapia lasem 2021 v1 l

Zakładki do książek z „psimi” motywami

Przygotowaliśmy specjalne zakładki do książek z motywami z książki o pierwszej pomocy przedweterynaryjnej dla psów. Otrzymają je do swojej dyspozycji obie Autorki dr Joanna Stojer-Polańska oraz lek. wet. Katarzyna Dołębska, które prowadzą „psie” warsztaty oraz wykładają na Uniwersytecie Dziecięcym /m.in. Kraków, Katowice/. Zakładki otrzyma także „Radio Sochaczew” – można je zdobyć zgłaszając się do tego radia na organizowane konkursy czytelnicze /Sochaczew, Warszawa/.

Autorem projektu zakładek jest nasz grafik, Tomasz Brończyk, bazował na ilustracjach uczennicy Leny oraz artysty grafika Elżbiety Krenz, a także na zdjęciach z książki o pierwszej pomocy dla psów.

Niech nasze „psie” zakładki idą w świat i cieszą naszych Czytelników i wielbicieli psów!

Nasze dwustronne zakładki można sobie też po prostu wydrukować na domowej drukarce na nieco bardziej sztywnym papierze.

Plik do pobrania: Zakładka Pierwsza pomoc

albo ten: Zakładki Pierwsza pomoc v6