Dr K. Simonienko: Terapia lasem kontra „syndrom trzech krzeseł”

Rozmowa z Autorką naszego bestselleru – „Terapia lasem w badaniach i praktyce”. 

Dr n. med. Katarzyna Simonienko – psychiatra, przewodnik kąpieli leśnych oraz Białowieskiego Parku Narodowego. Wieloletni pracownik Kliniki Psychiatrii Uniwersytetu Medycznego w Białymstoku, obecnie pracująca w poradnictwie psychiatrycznym, członek PTP, założycielka Centrum Terapii Lasem.

  • Pandemia spowodowała, że nagle słowo „zdrowie” znalazło się na ustach wszystkich. Najwyraźniej wcześniej jakoś mniej przejmowaliśmy się kwestiami zdrowia jako rzeczami oczywistymi. Dokładnie jak w fraszce „Szlachetnie zdrowie” zajęliśmy się nim, kiedy się „zepsuło”. Tak faktycznie było, że nie szanowaliśmy swojego zdrowia i do kwestii zdrowotnych mieliśmy stosunek lekceważący?

Zdrowie to pojęcie dość szerokie. Często odnosimy je tylko do stanu naszego ciała lub psychiki. Okazuje się jednak, że jeśliby popatrzeć szerzej, to ważny jest również aspekt społeczny i ogólnośrodowiskowy. Wydaje mi się, że „zdrowy styl życia” od dawna jest dość popularny, choć ostatnio niewątpliwie na popularności jeszcze zyskuje – interesują nas diety, aktywność fizyczna, redukcja  stresu – i jest to poniekąd odpowiedź na to, jak coraz bardziej niezdrowe staje się nasze środowisko. Wcześniej nie mieliśmy tylu problemów z zespołem metabolicznym i idącą za tym słabszą odpornością, co jest jednym z czynników gorzej rokującego przebiegu covid-19. Samochód mieli tylko niektórzy, jeszcze za czasów moich rodziców do pracy chodziło się pieszo lub jeździło autobusem, trzeba było się sporo ruszać. Uprawialiśmy ogródki, bo nie wszystko było dostępne na wyciągnięcie ręki. Żywność była bardziej ekologiczna, nikt nie miał komputera, za którym spędzał 8 godzin dziennie, a jeszcze wcześniej – nawet prądu. Siłą rzeczy stres codzienny, przewlekły stres był mniejszy, odporność większa, i nie było „mody” na zdrowy styl życia, ponieważ wymuszała go poniekąd rzeczywistość. Co do pandemii – w ciągu ostatnich dekad świat skurczył się i wszystko jest na wyciągnięcie ręki. Wiele osób stać na podróże lotnicze, które niejako stały się standardem wakacyjnym, ludzie mieszają się, przemieszczają z zawrotną prędkością, a klimat zmienia się w kierunku coraz mniej chroniącego. Zanika bioróżnorodność, odcinamy się od „ubezpieczającego nas” od wieków środowiska naturalnego – chorób będzie niestety coraz więcej i obawiam się, że ich charakter będzie dryfował w kierunku globalnych, nowotworowych i autoagresywnych.

  • Troska o zdrowie może bardziej uwidaczniała się poprzez troskę o wygląd fizyczny, kondycję, stąd – popularność klubów fitness i siłowni. Korzysta Pani z siłowni ćwiczeń w klubach fitness?

Nie. I nie mówię, żeby brać ze mnie przykład! Wiem, że to zdrowe, ale to nie dla mnie. Nie lubię ćwiczyć w zamkniętym terenie z obcymi ludźmi. Mam szczęście mieszkać pod lasem, tam chodzę biegać – sama lub z psami. Nie uprawiam sportu wyczynowo, ale zawsze stanowił on taki raczej naturalny element mojego życia. Na początku, jeszcze w szkole, to były to elementy sztuk walki, szermierka – w gronie przyjaciół z rekonstrukcji historycznej. Przez wiele lat tańczyłam w grupie wspaniałych kobiet – był to spory wysiłek fizyczny kilka razy w tygodniu połączony z wzajemną akceptacją, wsparciem, wypadami towarzyskimi, nie miał nic wspólnego z biciem rekordów – ale nie chorowałyśmy, byłyśmy szczupłe i łatwiej nam było pokonywać codzienne stresy. A ile frajdy podczas występów – kostiumy, dodatki, rekwizyty – można było na moment znów zanurzyć się w beztroskę i dzieciństwo. Obecnie mieszkamy w różnych miejscach, nawet krajach, więc mój sport odbywa się w towarzystwie drzew, saren i chrząszczy. Nadal w połączeniu, w grupie wsparcia, nadal bez presji. Kiedy mam dłuższą przerwę w bieganiu, czuję się źle nie tylko fizycznie, ale też mam mniej energii i radości. Sport to dbanie o siebie i wierzę, że nie musi być wyczynowy, ale każdy może znaleźć coś dla siebie, żeby nie popaść w „chorobę trzech krzeseł”- w domu przed telewizorem, w pracy przed komputerem i w samochodzie pomiędzy.

  • „Nurtem, który równolegle zyskuje coraz większą popularność, jest ekologia życia codziennego. Ma to związek z postępującymi zmianami klimatycznymi i zanieczyszczeniem środowiska” – to cytat z Pani książki o terapii lasem. Jak bardzo trend ekologiczny staje się widoczny i słyszalny?

Wprost proporcjonalnie do degradacji środowiska. Zaczynamy odczuwać na sobie ciężar tego, co zrobiliśmy środowisku w imię własnego, krótkowzrocznego komfortu – jednorazowych opakowań, regularnych samolotowych podróży emitujących znaczny ślad węglowy, masowych hodowli i konsumpcji na ogromną skalę itd. Z jednej strony cieszę się, że ludzie stają się bardziej  świadomi, z drugiej obawiam, czy zdążą jeszcze cokolwiek zdziałać, zanim życie w oceanach wymrze z powodu ton pływającego tam plastiku, klimat podgrzeje się od nieustającego eksploatowania i korzystania z energii elektrycznej, wyginą tysiące gatunków, a las będzie można oglądać jako kuriozum, bo zastąpią go plantacje i osiedla.  Nie jesteśmy gatunkiem samowystarczalnym. Żyjemy, zanurzeni w sieci połączeń z wieloma organizmami – od bakterii występujących tylko w kompleksach roślinnych, przez drzewa, ssaki, ptaki – na poziomie żywnościowym, ale też komunikacji biochemicznej, wzajemnego wspierania procesów życiowych, jak chociażby immunologicznych. Przyroda to nie tylko to, co można zjeść. To makrobiom i mikrobiom, to terpeny, fitoncydy, bodźce zmysłowe i uwarunkowania ewolucyjne. Podcinamy gałąź, na której siedzimy. Dosłownie.

  • Ale ludzie w większości nie rozumieją, że środowisko i jego stan, to stan naszego zdrowia. Plastiki, mięso faszerowane antybiotykami, lekomania… Co jeszcze?

Dieta na pewno – nie tylko jakość żywności, ale też to, jak ona jest pakowana (mikroplastik, czyli cząsteczki tworzyw sztucznych o średnicy mniejszej niż 5 milimetrów, przenika do pożywienia. Zdziwiliby się Państwo, ile plastiku znajduje się wewnątrz ciał naszych dzieci!), jak ona powstaje – karmienie zwierząt lekami, nawozy sztuczne, dodatki, polepszacze smaku i zapachu, które np. w Polsce są dopuszczalne, ale w innych krajach już figurują na liście substancji toksycznych. Źle pojęta ucieczka do przyrody. Zawłaszczanie dzikich terenów w imię „miłości do natury”. Najprostszym sposobem wydaje się budowanie całych osieli szeregowców pod lasem (który trzeba w tym celu wyciąć) – podczas, gdy mnóstwo starych chat stoi pustych, spędzenie czasu w kurorcie w dzikości – tego obawiam się najbardziej w związku z prywatyzacją terenów leśnych. Obserwuję to zjawisko na przykładzie podbiałostockich wiosek, które powoli zmieniają się w konglomeraty willowe z własnymi supermarketami, stacjami paliw i wszystkie romantycznie pasące się sarenki wynoszą się coraz dalej i dalej. Jeśli każdy zechce postawić sobie hotel w puszczy – to tej puszczy nie będzie – będzie skwer i osiedle hoteli. Czasem mniej znaczy lepiej – potrafię odmówić sobie dalekich podróży do egzotycznych krain na rzecz spaceru po okolicy w skali mikro, która potrafi być równie fascynująca. Kochać oznacza czasem zostawić w spokoju, nawet jeśli nas to pociąga. Może właśnie tak będzie lepiej dla kochanego obiektu. Utrata relacji z przyrodą to kolejny aspekt niszczący nasze zdrowie. Mało osób zdaje sobie sprawę, że w toku ewolucji wytworzyliśmy połączenia, tak jak drzewa i grzyby, niosące wzajemne korzyści. Mamy takie relacje z drzewami – wydzielane przez nie terpeny stymulują naszą odporność i wpływają kojąco na układ nerwowy. Maleńkie bakterie glebowe pobudzają nasze mózgi do produkcji serotoniny. Jeśli stracimy zainteresowanie ogrodnictwem, zbieraniem grzybów czy byciem z ziemią w kontakcie, odcinamy kolejną nić, która naturalnie wspiera nasze zdrowie. Osłabiamy się w ten sposób. Jak zatem być blisko natury, skoro to budowanie osiedli w naturze jest dla niej niedobre? Zmienić kierunek. Nie wchodzić do natury z cywilizacją, żeby być bliżej niej. Zapraszać ją do cywilizacji. Kwietne łąki w miastach, skwery, parki, lasy podmiejskie i miejskie, starodrzewy na skwerach, bujne, dzikie ogrody, ogródki, balkony, to jest dobry kierunek.

  • Jak ocenia Pani dietę i sposób odżywiania przeciętnego Polaka i Polki?

Są naprawdę różne. Od ortoreksji, przez tradycyjną kuchnię, po fastfoody. Na pewno ogólnie dużo mięsa i jeszcze więcej plastikowych opakowań. Bez tego nie da się obecnie zrobić zakupów. Na swoim przykładzie mogę powiedzieć, że im więcej roślin mam w diecie, tym czuję więcej energii na co dzień. Mięsa unikam, mam kilku znajomych weterynarzy, którzy mówią, co tam jest w środku, bo je badają. Sami nie jedzą. Świetnym źródłem białka i aminokwasów egzogennych  w ogóle są np. grzyby. W tym roku uprawialiśmy (w domu!) boczniaki. Spaghetti z boczniakami do dziś jest hitem kulinarnym naszej kuchni.

  • Kto bardziej zwraca na te aspekty życia uwagę – kobiety czy mężczyźni?

Z moich doświadczeń wynika, że są to głównie kobiety w przedziale wiekowym 27-50. Świadome, które już wiedzą, czego chcą, często mają dzieci, ale też nie zawsze, rozwijają się zawodowo i w swoich pasjach. Mają szerokie horyzonty, myślą przyszłościowo, z troską i odpowiedzialnością. Z tego czerpią siłę i frajdę. Robią świetną robotę.

  • Propaguje Pani popołudniowy odpoczynek, ale to przecież strata cennego czasu… Nie wygra się wyścigu szczurów z poobiednia drzemką…

Gdzieś kiedyś usłyszałam „w żadnym wyścigu nie biorę udziału, a do szczura też raczej nie jestem podobna”. Wyścig szczurów to mit. To archetyp poszukiwania świętego Graala sukcesu, który na koniec okazuje się i tak niewystarczający. Zawsze będzie ktoś gorszy i lepszy, a porównywanie się do innych budzi tylko frustrację. Tak się nas szkoli, ale warto czasem zmienić paradygmat. Mam ostatnio w życiu bardzo zajęty czas. Nie ścigam się z nikim. Mam natomiast mnóstwo wspaniałych możliwości współpracy. I w wieku około 40 lat doszłam do czegoś, co chciałabym przekazać młodszym, żeby wiedzieli dużo wcześniej. Czasem odpuszczenie fajnej, korzystnej i  niosącej różne atrakcyjne możliwości okazji jest OK. Prestiżowej, dobrze płatnej, ze świetnymi ludźmi. Jest naprawdę w porządku. I taka decyzja, jeśli wynika z troski o siebie, nie powinna budzić wyrzutów sumienia na resztę życia. Doba jest jedna. Życie też. Niestety, nie będę miała drugiego na chodzenie po lesie, trzeciego na czytanie książek, czwartego na zabawę z dzieckiem, mężem, przyjaciółmi, psami.

  • Jakie techniki dbania o własne zdrowie są najważniejsze? Na czym polegają?

Ja zaczęłabym od podstaw. Zdrowe relacje międzyludzkie – w rodzinie i pracy. Jeśli na tym polu nam nie idzie – baaaardzo warto pójść na psychoterapię. Nie dlatego, że zaraz musimy być zaburzeni. Ale żeby poprawić jakość życia, odporność, stworzyć lepsze warunki dla siebie i swoich bliskich, rozwinąć się i poznać swoje możliwości, ale i ograniczenia. Zaakceptować niedoskonałości. Polubić mrok. Umieć stawiać granice. Kolejne sprawy to styl życia, dieta i proporcje – praca – wypoczynek – relacje społeczne – frajda. Na tę ostatnią sobie często nie pozwalamy. Np. w imię tego, ze musimy się poświęcać dla innych. Człowiek niespełniony nie będzie miał energii, żeby dzielić się nią wokół. Porządne zadbanie o świat, to też porządne zadbanie o siebie.

  • Leczenie lasem, czy to się przyjmie?

Przyjmie się, już się przyjęło. Dzisiaj miałam przyjemność uczestniczyć w międzynarodowym spotkaniu poświęconym tej tematyce, a jest ich coraz więcej. Pandemia pokazała nam, że bycie w przyrodzie niesie nam odporność fizyczną i psychiczną – co też sprowadza się do sprawniejszego funkcjonowania immunologicznego.

  • Kąpiele leśnie mają swoją długą historię, ale dlaczego tak niewiele o tym wiemy?…

Pomimo publikacji w indeksowanych czasopismach, badań klinicznych, nawet metaanaliz na ten temat, chyba nie byliśmy jeszcze na Zachodzie na to gotowi. Baliśmy się zarzucenia nierzetelności naukowej, hochsztaplerstwa, bycia niepoważnym. Japonia i Korea mają zupełnie inną mentalność i tam o kąpielach leśnych od początku mówiło się w kontekście medycyny akademickiej, a nie alternatywnej. U nas trzeba było zaryzykować. Głównie reputację szanującego się lekarza  i porządnego gabinetu. Jak się okazało – ryzyko popłaca, medycyna akademicka zaczyna włączać ekopsychiatrię, ekopsychologię i podejście interdyscyplinarne w swój codzienny nurt. Trwają wspaniałe badania nad bioróżnorodnością, odpornością i zdrowiem psychicznym. Międzynarodowe – Polska też bierze w nich udział. Oczywiście o kąpielach leśnych piszą też ludzie spoza środowiska medycznego, włączają je do praktyk ezoterycznych, medytacyjnych. Z mojego punktu widzenia – to nadal w porządku Jeśli ktoś promuje zdrowy styl życia i udowodnione naukowo praktyki w innej grupie odbiorców niż fani danych naukowych, to tylko poszerzy grono zainteresowanych tematem. Fakty bronią się same, z wynikami badań się nie dyskutuje, więc nie boję się, że ktoś zarzuci kąpielom leśnym bycie parapsychologią. Las jest dla wszystkich, nie legitymuje z podejścia do życia, nie zadaje pytań.

  • Co medycyna mówi o leczeniu lasem, o terapii leśnej?

Bardzo dużo i wciąż coraz więcej, Znamy wpływ środowiska leśnego na komórki NK, produkcję granzymów i granulizyny, na normalizację ciśnienia krwi i tętna, aktywację metaboliczną kory mózgowej, czynność bioelektryczną mózgu, balans układy współczulnego i przywspółczulnego, poziom kortyzolu, adrenaliny – jest tego cała masa. Najciekawsze jest to, że las działa kompleksowo. Jak – to dopiero odkrywamy. Kilka dróg już znamy – biochemiczną, biofizyczną, percepcyjną, teorię przywracania uwagi i miękkiej fascynacji – mnóstwo jeszcze przed nami do okrycia.

  • Medycyna to farmacja i szpitale. Pani dowodzi, że medycyna wywodzi się z lasu.

Zanim zbudowano szpital, pacjentów trzeba było gdzieś leczyć. Zanim wynaleziono aspirynę, salicylany pozyskiwano z kory wierzby. Nie rozgraniczałabym tego drastycznie. Lubię spotkania wpół drogi z możliwością opracowania trzeciej. Szpitale z dobrą ekspozycją na tereny zielone – wewnątrz czy z widokiem przez okno, mają szanse na lepsze prosperowanie ekonomiczne. Badania dowodzą, że pacjenci pozostający w trakcie procesu zdrowienia, np. pooperacyjnego w kontakcie z naturą w warunkach szpitalnych zgłaszają mniej skarg, mniej zatem angażują personel, potrzebują mniej środków przeciwbólowych i są szybciej wypisywani do domu. Czemu nie skorzystać?

  • Czym jest ekopsychiatria?

Termin wprowadziło w latach 70-tych  Amerykańskie Stowarzyszenie Psychiatrów (American Psychiatric Association). To myśl ekologiczna przyświecająca pogłębianiu wiedzy i prowadzeniu praktyki w zakresie psychiatrii, branie pod uwagę otoczenia pacjenta, jego środowiska życia i relacji społecznych oraz tego, gdzie na co dzień żyje, jakie relacje międzygatunkowe go dotyczą. Ekologia otoczenia to bardzo silny czynnik warunkujący zdrowie psychiczne: zanieczyszczenie powietrza, ruch, przeludnienie, gęsta zabudowa wpływają na problemy społeczne, jak bieda, bezdomność, przestępczość, bezrobocie, co wiąże się z funkcjonowaniem psychicznym. Podobnie ważną rolę odgrywa nasz biotop – środowisko wysoko zurbanizowane jest dla nas stresujące, zanieczyszczone, pogłębiające choroby cywilizacyjne, infekcje, alergie , zwiększające śmiertelność. Bioróżnorodność jest gwarantem stabilności – opierania się klęskom żywiołowym, chorobom zakaźnym, wkluczeniom społecznym również.

  • A jak ocenia Pani kondycję psychiczną Polaków?

Pandemia dała nam w kość i nie da się tego ukryć. Jest źle, zwłaszcza wśród młodych osób – maturzystów, młodych studentów.  Podobnie osoby pracujące zdalnie czy te, które pracę straciły – trzymają się coraz gorzej. Nie wiem, ile jeszcze to potrwa. Dlatego przyroda jest teraz tak szczególnie dla nas ważna.

  • Jest Pani autorką książki o terapii lasem. Proszę opowiedzieć o swojej książce, dla kogo Pani ją pisała i co pragnie nią osiągnąć?

Ta książka dedykowana jest osobom pracującym z tematem zdrowia  w kontekście środowiska przyrodniczego. Mogą sięgnąć po nią lekarze, psychologowie, naukowcy, pracownicy społeczni, terapeuci zajęciowi, nauczyciele, edukatorzy, pracownicy takich placówek, jak sanatoria, SPA, domy opieki, ośrodki wychowawcze, właściciele agroturystyk, przewodnicy kąpieli leśnych, psychoterapeuci – to konkretne dane, uporządkowane, zestawione w tabelach. Chciałam stworzyć rzetelne kompendium wiedzy, gdzie informacje byłyby zebrane w jednym miejscu, przetłumaczone na język polski i z odnośnikami do piśmiennictwa międzynarodowego. Takie praktyczne narzędzie z możliwością inspiracji do dalszej pracy zawodowej. Jeśli ktoś chciałby zapoznać się z tematem kąpieli leśnych od strony mniej naukowej, a czysto praktycznej lub przyjrzeć się  niuansom psychologicznym , kulturowym filozoficznym – zapraszam do lektury innych moich książek. Polecam też książki Qinga Li, Clemensa Arvaya, Petera Wohllebena czy Florence Williams. Książkę Florence „Natura leczy” najchętniej polecałabym w pakiecie do tej mojej tutaj. Ja piszę o badaniach – a Florence Williams opisuje tych właśnie cytowanych naukowców od strony bardzo ludzkiej – pojechała się z nimi spotkać. Dzięki temu dowiedziałam, się, który z tych badaczy uwielbia kawę, ma specyficzne poczucie humoru, mamrocze, śmieje się sam do siebie czy uwielbia ekstremalne wypady w góry.

  • Książka stanowi wynik Pani doświadczenia zawodowego i specjalizacji. Jest Pani też „leśną aktywistką” i społecznikiem. Proszę o tym opowiedzieć.

Żyję zanurzona w relacjach, w sieci połączeń między ludźmi, krajobrazem, ziemią, na której się wychowałam, innymi gatunkami, które zjadam, uprawiam, szanuję, zaprzyjaźniam się z nimi albo po prostu z nimi współistnieję. W lesie wszystko działa ku utrzymaniu jak największej stabilności, jedne organizmy dbają o drugie, w ten sposób uzyskując korzyść dla siebie, swego potomstwa i stabilizacji środowiska. Wydaje mi się, że jako element Puszczy mam zakodowany ten sam mechanizm. Postrzegam siebie nie tylko w kontekście pojedynczej osoby czy rodziny, ale też społeczności i ekosystemu, do którego przynależę i istot, z którymi go buduję. Jeśli mam czas i siłę, staram się angażować w społeczne inicjatywy ochrony lokalnej przyrody, organizowania zajęć w terenie na rzecz osób, które szczególnie tego potrzebują, zagrożonych zwierząt. Bywało tak, że w mojej rodzinie ilość zwierzaków przewyższała ilość ludzi. Teraz mamy równo pół na pół. Bardzo fajne stado. Skąd to się bierze? Może to efekt biofilii? A co to takiego znowu ta biofilia? Chyba z tym pytaniem Państwa zostawię, czasem ciekawość to najfajniejszy motor do odkrywanie różnych rzeczy. A kiedy to robić, jak nie wiosną, kiedy wszystko tętni życiem?

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała Paulina M. Wiśniewska

Czytaj także:

https://wydawnictwo-silvarerum.eu/produkt/k-siemonienko-terapia-lasem-w-badaniach-i-praktyce/

Prof. Krzysztof Lipka: „Wolisz ludzi dobrych? To staraj się być jednym z nich”

Rozmowa z prof. Krzysztofem Lipką, muzykologiem, filozofem i etykiem.

  • Etyka i filozofia to żywioły Pana Profesora. Świat pełen jest zła, niesprawiedliwości… Gdyby jednak nie było zła, nie mogłoby zaistnieć dobro albo też nie byłoby zauważalne. Czy można uznać, że zło jest „dobre”, bo potrzebne?

Nie chciałbym uchodzić za kogoś, kim nie jestem, stąd najpierw parę słów o sobie. Nieraz się sam nad sobą zastanawiam, kim właściwie jestem, artystą czy naukowcem, a jednak żadne z tych określeń nie może scharakteryzować mnie i mojej twórczości dokładnie czy w pełni. Uprawiając czynnie literaturę, w tym także filozoficzną, i będąc czynnym muzykiem, bardziej czuję się, przynajmniej od pewnego czasu, teoretykiem niż praktykiem. Mam niewątpliwie temperament teoretyka, a chyba nie najgorsza znajomość życia doprowadziła mnie do tego, że moje teoretyzowanie w dziedzinie sztuki, bo od tego zaczynałem, przeniosło się na szersze pole teoretyzowania o wszystkim (nawet o tym, na czym się nie znam, bo na wszystkim znać się nie można); i stąd moje przejście na grunt filozofii. Próbowałem się ograniczyć do filozofii sztuki, ale to nie wychodzi, dzisiaj sztuka wiąże się ze wszystkim, a nade wszystko z etyką, więc etyka rzeczywiście nieco więcej mnie wchłonęła, niż początkowo zamierzałem. Z czasem także przekonałem się, że na polu etyki nie na wiele zda się teoretyzowanie. Doktryny etyczne są oczywiście ciekawe, ale świat i ludzie wymagają czegoś innego, przede wszystkim zdecydowanego poglądu, zasad, wskazówek, przykładów etycznego postepowania, a od teorii się ucieka. Będę więc formułował tak odpowiedzi, by przede wszystkim były zrozumiałe i trafiały do przekonania, a nie tak, by prezentowały teorie czy systemy etyczne.

Zacząć trzeba od tego, że pojęcia dobra i zła są zwykle dwojako rozumiane, a różnica bierze się właśnie z rozdwojenia teorii i praktyki. Albo pojęcia te traktuje się jako abstrakcje, i w ten sposób pojmowane nie są bynajmniej relatywne, co za chwilę rozwinę, albo jako zjawiska występujące w świecie, a te z kolei mają skłonność do przedstawiania się relatywnie, a ich ocena zmienia się wraz z punktem widzenia.

Abstrakcyjne pojęcia, czy raczej idee, nie dopuszczają żadnych wątpliwości. Jeżeli chcemy o nich myśleć poważnie, to, moim zdaniem, nic nie uchroni nas przed platonizmem: idea dobra, najwyższa i najszlachetniejsza ze wszystkich idei, jest wieczna, niezmienna i całkowicie obiektywna. Dobro obiektywnie nie prowokuje żadnych relatywnych postaw, relatywne mogą być tylko oceny. Pytania typu: czy idea dobra mogłaby istnieć, gdyby nie było człowieka ani żadnego innego rejestrującego jej istnienie podmiotu, nie prowadzą donikąd; to jest właśnie niezbyt użyteczne ludziom teoretyzowanie. Dobro wymaga od nas wiary. Jeżeli wierzymy w Boga, istnienie dobra jest oczywiste i nie ma co z tym dyskutować. Jeżeli odrzucamy wiarę w Boga, nie musimy wcale odrzucić wiary w dobro, tylko wówczas to dobro i ta wiara wymagają od nas szczególnego uzasadnienia. Może ono być w zasadzie tylko jedno: dobrem jest samo istnienie ludzkości, dobrem jest życie człowieka i przy takim założeniu żaden człowiek w dobro nie może wątpić. Mądry człowiek, wartościowy, musi postępować dobrze; tak twierdzili liczni filozofowie od Sokratesa do Kanta. Przy takim podejściu zło nie ma prawa bytu; myślący człowiek sam dojdzie do tego, że złe postepowanie jest przeciw wszystkim i przeciw niemu samemu. Zło wówczas jest tylko brakiem dobra (św. Augustyn) i od nas zależy, ile dobra ocalimy, ale ile go odrzucimy i zaprzepaścimy.

Z naszego nasze postępowania wynika  – tu przechodzę do praktyki – że czyny oceniamy jako dobre lub jako złe i gdybyśmy potrafili się zdobyć na obiektywizm tej oceny w każdej sytuacji, bardzo wiele zła moglibyśmy uniknąć. Jednak postępowanie niezmiennie dobre zawsze wymaga zastanowienia, świadomej analizy i mądrej decyzji. Łatwiej jest oczywiście tego uniknąć. A przecież dobre życie bez tego nie jest możliwe, bo właśnie brak zastanowienia powoduje wzrost zła i niesprawiedliwości na świecie; to odpowiedź na to, o co Pani pyta. Nasze zastanowienie nad postepowaniem powinno iść w kierunku następującym: czy taki a taki postępek w danej sytuacji jest dobry tylko dla mnie, czy także dla innych?; czy jeżeli postąpię w sposób dobry tylko dla mnie, będę mógł o sobie samym dobrze myśleć?; czy będę mógł ocenić siebie jako osobę dobrą?; czy chciałbym, żeby tak właśnie ze mną postąpili inni? Jeżeli świadomie wiem, że na wszystkie te pytania mogę odpowiedzieć pozytywnie, to nie ma możliwości, bym postąpił źle, bo w takiej sytuacji tylko głupota czy brak wiedzy może wywołać postępek odwrotny.

Czy świat jest pełen zła i niesprawiedliwości? Pewnie jest, ale tu trzeba by się głębiej zatrzymać nad powodami takiej sytuacji. Zło nie ma bytu ontologicznego; zła nikt świadomie nie chce; w teorii wszyscy by chcieli dobrze. Zatem dlaczego świat jest pełen zła i niesprawiedliwości? Świat i nasze życie ulegają coraz większej komplikacji, coraz mniej mamy czasu na zastanowienie, coraz więcej zjawisk się nam przeciwstawia, codzienny byt wymaga od nas coraz więcej wysiłku, myślenia, umiejętności technicznych, środków finansowych, a przecież i odpoczynku. Nawet zakładając wiele dobrych chęci w każdym człowieku (co jest wysoce wyidealizowanym poglądem), rzeczywistość nabrała zbyt wielkiego tempa, byśmy mogli się jej przeciwstawić i spokojnie zastanawiać nad wieloma ruchami, które zastanowienia wymagają. Często powodem zła jest po prostu zwykły bałagan, jaki robimy w świecie i jeżeli naszego ludzkiego świata nie uporządkujemy, będzie coraz gorzej. Na naszych oczach coraz więcej rzeczy się nam z rąk wymyka.

Pyta Pani, czy gdyby nie było zła, nie docenialibyśmy dobra? Jeszcze raz: zła jako takiego nie ma, zdarza się tylko brak dobra. I to wystarcza, byśmy się nie czuli komfortowo? Wystarcza. Wystarczy, że człowiek zmęczy się pracą (a to trudno nazwać złem), siada i wypoczywa, odczuwa dobro odpoczynku, ale i zadowolenie w dobrze wykonanej pracy. Dwie różne odmiany dobra, czy to mało? Nie można uznać, że zło jest dobre, bo potrzebne. Nie sądzę, by ktokolwiek tak myślał poważnie. Można teoretycznie stawiać takie pytanie, ale nikt chyba, nawet teoretycznie, nie zgodzi się z takim postawieniem sprawy. Cały czas mówię oczywiście o ludzkim sposobie widzenia i oceniania. Są możliwe i inne spojrzenia, mniej optymistyczne, ale o tym teraz nie mówimy.

  • Człowiek decyduje o tym, czy w życiu będzie kierował się dobrem czy złem. Ale skoro pojęcia te są względne, uwarunkowane historycznie i kulturowo, to jak można zaklasyfikować czyny człowiecze jako złe lub dobre w sposób obiektywny?

Myślę, że z tego, co już powiedziałem, jasno wynika, iż właśnie stąd się bierze brak dobra, że człowiek się nie zastanawia nad tym, czy postępuje dobrze czy źle. Jedni się nie zastanawiają z głupoty, inni z lekceważenia jeszcze, inni z przemęczenia, z braku czasu czy sił. Trafnie Pani użyła zwrotu, że oceny dobra i zła są zmienne historycznie i kulturowo, ale to nie znaczy, że są relatywne. Relatywizm odnosi się do jednoczesności. Dwie osoby inaczej to samo oceniają i to zjawisko jest dwuznaczne. Nie to, że pewne rzeczy inaczej oceniało średniowiecze, a inaczej my. Kiedy jednak dwie osoby oceniają to samo diametralnie różnie, to powinno nas zastanowić i skłonić do wyjaśnień. Problem w tym, że przy każdej okazji będę występowały zupełnie różne powody.

Ale generalnie chcę zaprotestować przeciwko tak zwanemu obiektywnemu sposobowi patrzenia i oceniania. Nie ma obiektywnego punktu widzenia. Bo co by to miało znaczyć? Z punktu widzenia przeciętnego człowieka? Przeciętny człowiek jest bezmyślny. Z punktu widzenia środowiska opiniotwórczego? Jest ono tak samo (albo i bardziej) nieobiektywne; podobnie jak każdy poszczególny człowiek, a w zasadzie im bardziej świadomy, tym mniej obiektywny. Z punktu widzenia nauki? Nauka jest zawsze tylko chwilowym stanem wiedzy. Z punktu widzenia Kościoła? Zbyt wiele wiemy na temat zachowania kleru, by w to wierzyć. Z punktu widzenia Boga? Na ten temat wiedzieć nie możemy nic. Nie ma obiektywnego punktu widzenia, są tylko różne punkty widzenia, mniej lub bardziej subiektywne. Z ich zsumowania wynika statystyczny obiektywizm, niewątpliwie całkiem pozbawiony humanizmu i mylny. I myślę, że w sumie nie jest to sytuacja negatywna. Że należy w pełni świadomie postępować subiektywnie, ale za to odpowiedzialnie. Jeżeli wiem, co robię i wiem, dlaczego, i potrafię ocenić własną postawę, to to jest właśnie odpowiedzialny subiektywizm. Wówczas zachowanie, jeżeli jest w pełni świadome, musi być pod względem etycznym pozytywne. Inaczej mamy do czynienia ze świadomym i zamierzonym czynieniem zła, czyli ze zwyrodnieniem, a o tym nie rozmawiamy.

Nie wiem, czy rzeczywiście tego typu postanowienia, że będę zawsze postępował dobrze (lub źle), są w jakikolwiek sposób miarodajne. Człowiek ma tę właściwość, że co innego postanawia, a co innego robi. Potem żałuje i dalej postępuje tak samo. To jest ludzkie, ale to oczywiście nie jest żadne usprawiedliwienie, przeciwnie, to tym gorzej. To co ludzkie, a niedobre, trzeba wyplenić. Oczywiście wychowaniem. Czasem nawet surowym. A jeśli zgadzamy się z tym, że surowe wychowanie jest niedobre, no to już nie ma wyjścia. To musimy się modlić o to, by ludzie stawali się dobrzy wbrew naszemu wychowaniu. No i wpadamy w farsę.

  • Czy wśród celów, jakie Pan Profesor wyznaczał sobie w życiu było czynienie dobra? Czy zakładał Pan sobie osiąganie innych celów, jakich?

No, naprawdę, to pytanie jest jakby dla mnie stworzone! Mam z nim osobiste kłopoty. Nigdy nie potrafiłem zrozumieć, jak to jest z tym stawianiem sobie celu przez innych ludzi, bo cel, który ja sam sobie wystawiłem bardzo dawno temu, bardzo wcześnie, zawsze budził wątpliwości u innych. Albo osądzali, że jestem nieszczery, albo że jestem dziwakiem. Wrócę do tego, dlaczego. Ale chcę, zawsze zresztą, być naprawdę szczery. Nigdy nie stawiałem sobie celu, by być dobrym dla innych. I teraz muszę się tłumaczyć, dlaczego. Jest wiele powodów. Przede wszystkim jako dziecko bez wątpienia byłem zły. Jako dziecko rozpieszczany, miałem przewrócone w głowie, na wszystko mi pozwalano, a ja jako dziecko miałem skłonności do intrygowania w rodzinie. Nawet mam pretensje do ojca, że był dla mnie zbyt pobłażliwy. Ale w miarę dorastania sam jakoś zacząłem się zmieniać. Na pewno odczuwałem potrzebę dobra, obserwując moich bliskich, matkę, ciotki ze strony ojca, które mnie wychowywały, trzy wybitne humanistki, obserwując intelektualistów, z którymi bardzo wcześnie stykałem się w domu i w życiu. Ale to nie było świadome; moje postepowanie, odkąd uzyskałem pełną świadomość samego siebie, było nastawione na dobro bez specjalnych postanowień, jakby instynktownie, z potrzeby serca, dzięki szczególnej intuicji, która mną, i chyba dobrze, kieruje całe życie. Nie uważam siebie za wzór cnót i dobrego postepowania, nie wiem zresztą, czy wzory w ogóle chadzają pomiędzy nami, ale bez wątpienia, odkąd jestem dojrzały, staram się jak potrafię, postępować tak, jak powinienem. Odebrałem zresztą (niezbyt niestety rygorystyczne) protestanckie wychowanie, i to właśnie, tę specyficzną dobroć bez fałszywej czułostkowości, bardzo sobie cenię. Teraz wracam do celu, który sam sobie wytyczyłem, jeszcze dosłownie jako dziecko. Stało się to bardzo świadomie i od tamtej pory staram się, do dzisiaj, realizować ten cel bardzo konsekwentnie. Nie wiem, skąd on mi się wziął, bo nikt mi się go nie starał wpoić, przeciwnie, zawsze on zadziwiał, nawet najbliższych, nawet mojego ojca, intelektualisty. Ale ów cel od początku był we mnie niezwykle konsekwentny i determinujący. Otóż postanowiłem sobie – bo wydawało mi się, że powinno to być calem każdego człowieka – maksymalnie na swoje możliwości poznać dorobek kulturalny i intelektualny ludzkości, głównie oczywiście (choć nie wyłącznie) Zachodu. Czytałam i czytam niezwykle dużo przez całe życie, zajmowałem się od wczesnej młodości kinem (było wówczas jeszcze wielkie kino), fascynowałem się sztukami plastycznymi, muzyka poważna była i jest moją codziennością, filozofia (śladem ojca) towarzyszyła mi przez całe życie. Jeżeli wyrosłem na porządnego, a może i dobrego człowieka, to niewątpliwie pod wpływem wielkiej literatury i muzyki klasycznej, która szczególnie wpływa na uszlachetnienie ludzkiego ducha. Dużo też podróżowałem, głównie by oglądać pomniki architektury (francuskie i niemieckie katedry!), zwiedzałem muzea, na własną rękę zgłębiałem dziedziny całkiem mi zbyteczne. Pozostałości prehistoryczne, systematyczne lektury z historii starożytnej, z historii nauk ścisłych, szczególnie z fizyki teoretycznej i z astronomii, zajmowałem się w swoim czasie dość poważnie także filozofią matematyki, historią religii, kulturą materialną itd. Uważałem zawsze, że szczególnym obowiązkiem człowieka jest poznać dorobek artystyczny i intelektualny ludzkości i to na tym najpoważniejszym poziomie i w najszerszym zakresie. Nigdy na przykład nie traktowałem żadnej literatury, plastyki czy muzyki rozrywkowo, przeciwnie, ta najtrudniejsza, najwyższa, najbardziej wysublimowana półka we wszelkich sztukach pociągała mnie najbardziej. Kiedy miałem lat szesnaście, przeczytałem (uważając, że już poznałem wszystko inne) dzieło Prousta, a Hegla i Bergsona (obu bardzo lubiłem) czytywałem do poduszki, niemal jak rozrywkowe powieści. Często nawet, nie mając szczególnej ochoty, sam się do tego z poczucia obowiązku zmuszałem. Były to zawsze jakby osobne studia poza i obok szkoły. Dzisiaj czasem wydaje mi się to nawet nieco śmieszne, ale dalej postępuję tak samo; mam to we krwi i  nie trawię żadnej pseudo-sztuki, która będąc rozrywką, i to najczęściej bezmyślną, kradnie prawdziwej sztuce nazwę i miejsce w społeczeństwie. Sądzę całkiem poważnie, że taka postawa wobec kultury, jaką sam sobie narzuciłem i wykształciłem, jest konieczna, by człowiek był twórczy (a to jest najważniejszym zadaniem człowieka), i wiem, że faktycznie jestem twórczy dzięki takiemu właśnie konsekwentnemu i systematycznemu postepowaniu.

I jedno mnie z tego dziwactwa usprawiedliwia we własnych oczach, najgłębsze przeświadczenie, że dzisiaj nie można żyć bez znajomości własnego celu. W świecie tak rozbałaganionym, tak się wymykającej bezładnej i nielogicznej codzienności, człowiek jest narażony na utratę celu. A nie ma nic gorszego. Poczucie bezsensu jest najgorszą erozją, jaka może opanować ludzkiego ducha. Przed tym trzeba się strzec przede wszystkim.

  • Mając tak ograniczoną perspektywę trwania własnego życia, jak możemy ocenić, który wybór jest dobry, a który zły?

To zależy nie od rodzaju celu, tylko od naszej hierarchii wartości. Hierarchia wartości powinna nas prowadzić, jeżeli nie do pełni szczęścia, to przynajmniej do zadowolenia ze siebie. Zakładam, że celem każdego człowieka jest różnie rozumiane szczęście.

Jednym zapewnia pełnię życie zgodne z ideałami, innym zgodne z komfortem codzienności. Potocznie przeciętny człowiek uznaje za szczęście miłość, która go zadowala, niektórym wystarcza dobry seks. To właśnie ludzie najchętniej uznają za szczęście. Nikt nie ma w zasadzie prawa krytykować ideałów innych osób, o ile nie przekraczają one zasad prawnych. Ale wymaga to tolerancji, ponieważ wielu na przykład intelektualistów odczuwa w stosunku do zwykłego ludzkiego szczęścia, a przynajmniej do żyjących według takich zasad osobników, pogardę. Jest to postawa krzywdząca, gdyż każdy ma prawo do prowadzenia życia zgodnego z własnymi zapatrywaniami, a nie z poglądem innych. A nawet więcej, ludzie, którzy żyją według ideałów dyktowanych przez autorytety, często, z powodu zbyt wysokich i niedostosowanych wymagań wobec siebie, nie są właśnie szczęśliwi. W tych sprawach nie można nikomu niczego narzucać, bo każdy dokonuje własnego wyboru celów i ocenia stopień ich osiągnięcia według własnych potrzeb. A w tym zakresie inni są raczej mało tolerancyjni i skłonni do potępiania. Postawa właściwa to pozwolić wszystkim żyć według ich zasad, w granicach zakreślonym prawem, i nie oceniać ich z punktu widzenia wyższości obcych im celów. Oczywiście cele można dość jednoznacznie wartościować z etycznego puntu widzenia, ale nie wszyscy w ten sposób do tego zagadnienia podchodzą. Można w tym miejscu dodać słowo „niestety”, ale nic więcej.

Nie wypada mi dawać przykładów innych, więc powiem o sobie. Wysoki cel, jaki sobie narzuciłem, bardzo często stawał na drodze mojego osobistego szczęścia; nie chcę przez to powiedzieć, że go z życiu nie zaznałem, ale kiedy musiałem wybierać, zawsze wybierałem swój ideał, i jestem z tego zadowolony, choć oczywiście zdarzało mi się przy tym cierpieć, a także zapewne krzywdzić innych. Jednym słowem na pytanie o to, co należy wybrać, jest, według mnie, tylko jedna odpowiedź: należy wybrać wszystko. A potem trzeba patrzeć na rezultat takiej decyzji i go modyfikować. Mój cel wymagał ode mnie, bym większość życia poświęcał na studia, choć przez wiele lat mi się zdawało, że w praktyce prowadzi to donikąd; miałem poważne chwile zwątpienia, ale w końcu okazało się, że wszystko się razem całkiem zgrabnie składa w pewną niespodziewaną całość i nawet poboczne drogi, które wydawały mi się swego czasu chwilowymi manowcami, okazały się w końcu owocne.

Warto też pamiętać o tym, że życie nie jest jednostronne, że jednak nie składa się wyłącznie ze zdobywania, osiągania i zadowolenia, że – jak Pani zaznaczyła – to, co gorsze stanowi przeciwwagę i tło dla sukcesów. Człowiek powinien być maksymalistą i pragnąć wszystkiego, jak najwięcej, bo do odważnych świat należy i żyje się także po to, by jak najwięcej przeżyć, ale jednak zawsze też trzeba pamiętać o granicach. Pytać, dokąd mi wolno, gdzie zaczyna się teren innych, a przede wszystkim pamiętać, że pomoc innym jest też, a najczęściej przede wszystkim, naszym osobistym osiągnięciem. I to wielkim! A żyjemy w czasach, kiedy granice się wokół nas zagęszczają i coraz więcej ludzie czują się nimi spętani. W jaki sposób uczyć się z dnia na dzień coraz to nowych ograniczeń i ulegać coraz to nowym wymogom, na to nie znam odpowiedzi. Dzisiejszy świat coraz bardziej mi się wydaje nie do przyjęcia. Człowiek zbyt wiele chce we wszystkich możliwych kierunkach i coraz bardziej sam siebie pęta. Ale odrzucać to tracić.

Z tego wszystkiego wyłania się chyba problem zasadniczy. Ten mianowicie, że sam sobie przeczę, że wypowiadam zdania ze sobą niespójne, że myślę na ten sam temat raz tak, a za chwilę snów inaczej. Tak jest, wiem o tym od dawna i nie mam zamiaru z niczego się wycofywać. Bo taki się właśnie zrobił nasz świat, że nie ma jednoznacznych rozwiązań. Pokomplikowaliśmy go sobie sami w taki sposób, że zaczynamy coraz wyraźniej szukać wyjścia, do którego nie mamy już dostępu, że zbyt wiele dróg jest przed nami, a każda prowadzi nie w tym kierunku, którego poszukujemy. I nie chcemy przyznać, że tradycyjna skala wartości była pewniejsza.

  • Czym w takim razie warto się kierować w życiu? Jak się nie pogubić?

Chyba już na to odpowiedziałem. To są wybory indywidualne. Lepsze i gorsze, ale możliwe do oceny tylko z subiektywnego punktu widzenia. Warto się kierować tym, co daje efekt, a mówiąc dosadniej korzyść. Ale i to słowo jest wieloznaczne, bo przecież czyniąc dobro innym, odnosimy niewątpliwą korzyść, choćby w postaci poprawienia swego wizerunku we własnych oczach. To niezwykle dużo nam daje, a więc to bardzo wymierna korzyść. Coraz jednak trudniej być dobrym Samarytaninem, bo coraz ich mniej, a coraz więcej chętnych, by dobrych wykorzystać. Jest jeszcze jeden sposób podejścia do życia, może nie najszlachetniejszy, ale w praktyce zapewne najprostszy do zastosowania. To recepta Kanta, która się składa z dwóch wskazań. Pierwsze to postępuj tak, jak byś chciał, by postępowano z tobą (upraszczam sformułowanie). Jest to mówiąc wprost zwykły handel, a nie szlachetność, ale czy ktoś jeszcze wierzy w tę jedynie prawdziwą chrześcijańską szlachetność, która polega na autentycznym poświęcaniu samego siebie dla innych? Powiem szczerze, że dawno, zbyt dawno nie zaobserwowałem już takiej postawy. Chyba po raz ostatni w dzieciństwie. Kant, przeciwnik wojen, odpowiedziałby na to: zbyt dawno nie było wojny. To smutna prawda. Wojna ludzi konsoliduje. Drugie wskazanie Kanta to pamiętaj o tym, że najważniejszy jest obowiązek wobec samego siebie. To można rozumieć różnie, ale właściwe rozumienie jest jedno: postępuj tak, żebyś nic nie miał sobie do zarzucenia, a jeżeli wszyscy tak by postępowali, to naprawdę świat byłby dla wszystkich ideałem. Co oznacza w tym wypadku obowiązek wobec samego siebie? Po prostu: żyj zgodnie z powołaniem człowieka, którym jest samorozwój pod każdym względem, samodoskonalenie, postęp ludzkości. Także oczywiście w dziedzinie etyki.

  • Dobro dla każdego oznacza coś zupełnie innego. Nie da się dobra zobiektywizować. Może dlatego jest z nim taki kłopot?…

Dobro ma to do siebie, że nie tyle jako pojęcie dla każdego oznacza co innego, ile daje się stopniować. Zjedzenie dobrego kotleta jest dobrem, nikt temu nie zaprzeczy (choć niektórzy wybiorą kotlet kartoflany). Ten niezbyt wyśrubowany typ dobra, jak mi się wydaje, rozumieją wszyscy. Ale dobrem jest także – niektórzy powiedzieliby: przede wszystkim – stworzenie dobrego dzieła, na przykład namalowanie dobrego obrazu, napisanie dobrego wiersza czy skomponowanie dobrego utworu na fortepian. I nawet tu nie ma chyba zastrzeżeń co do obiektywności osądu, choć niektórym trzeba by to może nawet dość długo tłumaczyć (bo wciąż jeszcze, w XXI wieku!, pokutują tendencje do traktowania twórców jako darmozjadów).

Kłopoty zaczynają się wówczas, kiedy dobro jest pojmowane w sensie etycznym. Jak wytłumaczyć pasażerowi bez biletu, że pobierany od niego mandat ma społecznie dobre skutki? A przecież ma. Tego typu kłopoty wynikają z braku odpowiedniej postawy społecznej, z braku wychowania i wykształcenia. Tam, gdzie w grę wchodzi osobisty strach człowiek, to przytaknie, powie na przykład, że więzienie jest społecznie dobre, ponieważ sam boi się zamkniętych w nim przestępców. Ale w wypadku mandatu będzie raczej stał po stronie gapowicza, bo się go nie boi, a stratę pieniędzy rozumie. Mechanizm jest prosty, ale nie są proste, a na pewno fatalne przyczyny tego rodzaju myślenia, bo jest ono niczym innym jak zanikiem społecznego zaufania. Bo na temat mandatu większość obywateli powie: tak, tak, dobrze wiemy, co oni z tymi pieniędzmi robią! Tu zwracają uwagę dwa aspekty mentalne; po pierwsze, brak zaufania, że ściągnięta kwota będzie trafnie zużyta, po drugie, sformułowanie „oni” wskazuje na przerwaną więź między szarym człowiekiem i „władzą”. To jest oczywiście w sumie ciężka choroba społeczeństwa. Ale przecież na dobrą sprawę, to faktycznie nikt z nas nie wie, co „oni” z tymi pieniędzmi zrobią. Bo rzecz nie w tym, że przeciętny człowiek nie ma do „nich” zaufania, ale w tym, że nikt już nie ma. Bez uzdrowienia stosunków społecznych, bez odpowiedniej troski o wykształcenie, nie może być mowy o dobru i złu właściwie rozumianym, o ich rozgraniczeniu i o słusznych wyborach.

  • Podobnie zło nie jest takie jednoznaczne, nawet coś, co w pierwszym odruchu jesteśmy w stanie zaklasyfikować jako zło, to przy bliższej analizie okazuje się jednak wartością pozytywną… Okoliczności sprawiają, że relatywizujemy zło i dobro. Wydawanie wyroków, co jest dobre, a co złe, to bardzo trudne. Dla Pana też?

Nigdy bym się nie zgodził ze sformułowaniem, że „zło okazuje się wartością  pozytywną”. Przeciwnie, zło jest jednoznacznie złe. Co innego, że, oczywiście, na tle zła dobro ukazuje się w całej swej krasie. Tylko że dobro nie potrzebuje takiego kontrastu, zawsze się przedstawia jako dobro, choć może nieco mniej krzykliwie. Zło może także odgrywać pozytywną rolę, na przykład w sztuce, nawet wysoce pozytywną. Wnosi niewątpliwie pewien szczególny nastrój (który poza sztuką by nas najdalej od siebie odrzucał) pozwalający zatriumfować dobru jako sile zwycięskiej. Nie myślę tu o jakichś dziełach szczególnie umoralniających, bo sztuka nie zawsze musi być pouczeniem, ale o pewnej dozie zła (bez prostackiej mordowni), która zaznacza, że świat nie jest jednoznacznie różowy. Jednak kiedy się przedstawia przedmioty rzekomo artystyczne, w których zło pompatycznie króluje, jak coraz częściej, szczególnie w kinie, gdzie tylko agresja załatwia wszystko, a oczywiście najgorszymi bandytami okazują się przedstawiciele prawa, to trudno powiedzieć nawet, że jest to niewychowawcze i demoralizujące. To jest po prostu krzywda, którą się robi społeczeństwu, a przede wszystkim ludziom młodym. Od dawna czekam na sytuację, kiedy jakiś czynnik oficjalny (czemu by nie rzecznik praw obywatelskich) wystąpił z żądaniem milionowych odszkodowań za dopuszczenie takiego „dzieła sztuki” do oficjalnego obiegu. Bo to się tak właściwie powinno skończyć. Potężne kary dla poszkodowanych albo na cele społeczne, załatwiłyby sprawę raz na zawsze, bo przecież tego rodzaju produkcje robi się wyłącznie dla zysku. Więc trzeba uderzyć w zysk.

Nie ma nic gorszego od relatywizmu. Relatywizm jest drogą po równi pochyłej, nie ma z niej odwrotu. Uważam, że człowiek o wypracowanym, silnym charakterze prędzej będzie zły niż podda się relatywizmowi. Mówię o wypracowaniu charakteru, bo charakter wrodzony, w sensie pozytywnym, dzisiaj się już chyba nie zdarza. Z kolei jeżeli wydawanie wyroków, co jest dobre, a co złe, sprawia trudność, to jest to ostateczny koniec kultury i cywilizacji. Dla mnie tego rodzaju oceny nie są trudne, bo zawsze się kieruję, jak już mówiłem, intuicją i sercem. Może to szczególna zdolność, a może tylko mechaniczne. Na pewno w wielu wypadkach też ryzykowne. Ale co dzisiaj nie jest ryzykowne?

  • Czy często był Pan jako filozof i etyk pytany o istotę dobra i zła? Co Pan zwykle odpowiadał? Jak ująć tak skomplikowany temat w krótkiej odpowiedzi w ramach wywiadu?

To zależy od tego, kto pyta. Jednym się mówi o abstrakcyjnych ideach, a innym trzeba wprost powiedzieć: daj spokój teoretyzowaniu, dobro i zło to nieuchwytne idee, myśl tylko o tym, że są ludzie dobrzy i źli. Wolisz tych dobrych? To staraj się być jednym z nich. Wszystko zależy od tonu takiej prostej wypowiedzi. Jeżeli mówi się to z odpowiednim uczuciem, przekonująco, to lepiej trafia się do serca niż rozwijając filozoficzne doktryny. Dlaczego wciąż zapominamy o tym, że mamy serce? Czy naprawdę umysł, w dodatku u większości ludzi zdecydowanie wadliwie działający, może zastąpić wszystko? Przypomnijmy sobie o sercu! W takim zwykłym, ludzkim, codziennym wymiarze! Uczmy tego siebie i tym duchu wychowujmy młodych. Nie oko za oko i nie nadstawianie drugiego policzka, ale zwykłe ludzkie dobro dla innych. Impuls serca, który się odbija w sercach i powraca do nas właśnie jako dobro.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała Paulina M. Wiśniewska 

Fot. Jerwoj

Staramy się być EKO – wysyłka z opcjami

Staramy się być EKO i dodaliśmy w opcjach wysyłek pakowanie bez dodatkowej folii bąbelkowej. Wystarczy kliknąć:

  • Pakowanie bez zabezpieczającej folii bąbelkowej – zamówienia pakowane są w koperty bąbelkowe oraz folię bąbelkową. Jeżeli chcesz zrezygnować z dodatkowego zabezpieczającego pakowania w folię bąbelkową – kliknij w tym miejscu. Będzie bardziej ekologicznie, ale wówczas bierzesz na siebie ryzyko uszkodzenia czy zagniecenia książki podczas przesyłki kurierskiej…: 1

Teraz tak można zamawiać, ale zobaczymy, czy nie będziemy mieli zwrotów z powodu uszkodzenia przesyłek. Nie jesteśmy w stanie bowiem dopilnować firm kurierskich, by w delikatny sposób traktowali przesyłki. To grozi zagnieceniami, uszkodzeniami rogów czy okładki książki.

Niestety, możliwość ta jest ograniczona tylko do pojedynczych zamówień, w przypadku większej liczby egzemplarzy musi być zastosowane pakowanie zabezpieczające w folię bąbelkową w celu ochrony zawartości – nie jesteśmy w stanie dopilnować zewnętrznych firm kurierskich, by dbały o stan przesyłek.

Tę opcję włączyliśmy po głosach naszych Czytelników, Klientów i na prośbę naszej Autorki – dr Katarzyny Simonienko, która u nas wydała „Terapię lasem w badaniach i praktyce” – polecamy! Bez folii bąbelkowej zabezpieczającej :)

Źródło grafiki: <a href=’https://pngtree.com/so/postman’>postman png from pngtree.com</a>

Heros z książką o pierwszej pomocy dla psów

Uroczy owczarek o imieniu Heros wraz ze swoją przewodniczką Aleksandrą Wentkowską odebrali książkę o Pierwszej pomocy dla psów.  Dr hab. Aleksandra Wentkowska szkoli swoje psy w zakresie poszukiwań osób zaginionych i ratownictwa wodnego. Od wielu lat zajmuje się kynologią ratowniczą, działa na rzecz rozwiązywania problemów przy poszukiwaniu osób zaginionych oraz współpracy grup poszukiwawczych.

Jeszcze raz dziękuję Jej za wsparcie przy pisaniu książki, a Herze, Hektorowi i Herosowi życzymy dużo  zdrowia!

dr J. Stojer-Polańska

Fot. Aleksandra Wentkowska

Zapraszamy do lektury:

https://wydawnictwo-silvarerum.eu/produkt/k-dolebska-j-stojer-polanska-pierwsza-pomoc-dla-psow-kolor/

Terapia lasem i kąpiele leśne na okładkach /projekty robocze/

Prezentujemy projekty robocze okładek do książki o zbawiennej działalności lasu na zdrowie człowieka. Od razu zaznaczamy, że Autorka, dr n. med. Katarzyna Simonienko, nie wybrała żadnej z poniższych propozycji graficznych. Ta fascynująca pozycja została wydana z własnym projektem graficznym samej Autorki. Jak nam wyjaśniała, ma wielki sentyment do konkretnego zdjęcia Puszczy Białowieskiej, które wykorzystała do swojej okładki.

A oto nasze, odrzucone, propozycje /kliknij w projekty/:

Terapia lasem Terapia lasem1 Terapia lasem2 Terapia lasem3 Terapia lasem4 Terapia lasem5 Terapia lasem6 Terapia lasem7 Terapia lasem8

Oto wybrane z powyższych:

Przewodnicy GOPR postanowili pokazać psom służbowym Kraków

Psy pełniące służbę w Górskim Ochotniczym Pogotowiu Ratunkowym – Mija, Hora i Watra – podczas odwiedzin Krakowa, z wizyta na rynku i u Smoka Wawelskiego. Przewodnicy postanowili pokazać psom Kraków – zawsze to okazja do socjalizacji psa, pokazanie mu nowych miejsc i przygotowanie na nowe sytuacje. Przy tej okazji przewodnik psów o wdzięcznych imionach Hora i Mija odebrał egzemplarz „Pierwszej pomocy dla psów” – historie obu czworonogów znalazły się w książce.

J. Stojer-Polańska

Fot. Krystian Fałtyn

Polecamy całą serię kryminalistyczną! Wszystkie książki dostępne w naszej e-księgarni, wysyłamy je prosto z drukarni.

Bogatsze zbiory Publicznej Biblioteki Pedagogicznej w Poznaniu

Nasze książki wzbogaciły zbiory Publicznej Biblioteki Pedagogicznej w Poznaniu.

Cieszymy się, że będą służyć kolejnym Czytelnikom!

Link:

https://katalogi.pbp.poznan.pl/sowacgi.php?KatID=0&typ=repl&plnk=__wydawca_Silva+Rerum&sort=byscore&view=1

Poniżej zdjęcia katalogu Biblioteki.

Dziękujemy p. Ewie Nawłoka /Publiczna Biblioteka Pedagogiczna w Poznaniu, Dział Gromadzenia i Opracowania Zbiorów/ za przekazanie nam tych informacji.

 

Prof. K. Wolny-Zmorzyński: Gorzka prawda o współczesnym dziennikarstwie polskim

Rozmowa z prof. zw. dr hab. Kazimierzem Wolnym-Zmorzyńskim, naukowcem, medioznawcą, badaczem i teoretykiem literatury, pisarzem.

  • Źle się dzieje w państwie duńskim, czyli we współczesnym dziennikarstwie polskim? Czy raczej – jest dobrze?

Zależy jak na tę sprawę spojrzeć. Z jednej strony wydaje się, że jest bardzo źle, z drugiej, że nie tak źle. Źle, gdy przyglądamy się tytułom brukowym, portalom plotkarskim, gdzie sensacja goni sensację, nie liczy się rzetelność ani prawda tylko gonitwa dziennikarzy za głupotą nieodpowiedzialnych i często niedokształconych ludzi, głupotą, która pociąga za sobą masy. Nie jest dobrze, gdy źródłem informacji dla dziennikarzy są tylko politycy, którzy grają wyłącznie na siebie i swoje interesy, a dziennikarz nie sprawdzi tego, czego się od polityka dowiedział. Źle się dzieje, gdy dziennikarze publikują niesprawdzone informacje nawet w mediach opiniotwórczych, informacje, którymi robią krzywdę innym, o których piszą. Ale czy to są dziennikarze? Nie, to bez charakteru, bez godności, najdelikatniej rzecz ujmując, by nie powiedzieć dosadnie – pismaki w pełnym tego słowa znaczeniu. Ale tacy ludzie bez charakteru byli, są i będą, jak wszędzie, w każdym zawodzie. Wystarczy sięgnąć do historii dziennikarstwa, by uświadomić sobie, że sensaci, mąciwody, piszący pod czyjeś dyktando to nie tylko domena współczesności Na przykład nijaki Ferdynand Hauser, dziennikarz „Le Journal” 4 listopada 1911 roku napisał obrzydliwy, pełen zmyślonych informacji tekst na temat Marii Curie, w którym oskarżył uczoną o to, że oderwała profesora Paula Langevin`a od rodziny, mimo że od ponad roku już był w separacji ze swoją żoną. Tą plotką chciał przedstawić profesor Marię Curie w złym świetle, nawet umniejszyć jej wartości, wskazując na to, że taka niemoralna kobieta nie zasługuje na Nobla. Hauser historię rozpętał tuż przed wręczeniem jej tej nagrody. Ale nie musimy szukać daleko. Stefan Żeromski zauważył w 1907 roku w „Krytyce”, że w Polsce wyroki wydaje wściekłość partyjna i co gorsze, dziennikarskie oszczerstwo, gdzie się po „pismach ścinają, mordują nożami i wieszają aż do śmierci nienawidzący się wzajem rodacy”. Reporter Przemysław Semczuk, w nowym, uzupełnionym, tegorocznym wydaniu swojego reportażu pt. Wampir z Zagłębia pokazuje, jak niektórzy poważni dziennikarze, wydawałoby się naówczas autorytety dziennikarskie, pisali pod dyktando władzy i milicji wszystko, byle tylko pokazać, że Marchwicki jest winny, ale byli i tacy, którzy woleli nic nie pisać, bo nie wierzyli ani milicji, ani prokuraturze, ani sądowi. To, co czytamy, o czym słyszymy, co widzimy w mediach w wydaniu dziennikarzy, to nie nowość. Szkoda tylko, że niczego ci dziennikarze, którzy nie przestrzegają zasad etyki, nie zapamiętują, o czym my, nauczyciele akademiccy, im do głowy wkładaliśmy podczas wykładów. Rzucają się na głęboką wodę, idą z nurtem, a nie pod prąd. Jest jednak spora grupa dziennikarzy rzetelnych, niepoddających się nienawiści, ulewaniu politycznej żółci. Jednak tych dziennikarzy oraz ich podejścia do świata, tego jak mówią o problemach, się nie eksponuje. Zawsze bierze górę jakiś „skandalik”, nawet najmniejszy, to on przyciąga uwagę tłumu, masy, bo i media są dzisiaj dla mas. One królują. A kim jest masa, co sobą reprezentuje? Wiadomo.

  • Stawiając diagnozę dotyczącą kondycji współczesnego dziennikarstwa polskiego, gdzie upatruje Pan Profesor przyczyn istniejącego stanu rzeczy?

Dużo zależy od tego skąd nasz ród, co wynieśliśmy z domu, kim jesteśmy, jaką atmosferą nasiąkliśmy, do czego przyzwyczajali nas rodzice, dziadkowie, czego nauczyli w domu. Dziś nie ma „kindersztuby”, wszystko każdemu wolno, dobre obyczaje są niemile widziane, są passe. O czym tu mówić? W szkole, na uniwersytetach zdobędziemy wiedzę, ale nie wychowanie. Może trochę szlifu towarzyskiego nabędziemy, ale to nie wystarczy. Dom, dom i jeszcze raz dom. To umiejętność wzajemnego szanowania siebie, zwracania się do siebie, dobrego zachowania w każdej sytuacji, z wyczuciem, taktem. Nie chcę upraszczać, ale takie dziennikarstwo, jakie czasy. Nie liczy się dobre zachowanie, przestrzeganie zasad dobrych obyczajów, wiedza, ale – przepraszam za dosadność – chamstwo, które wkradło się „na salony”. Ale o jakich dzisiaj salonach można mówić? Granice pod każdym względem się rozmyły, nikt nikogo nie dyscyplinuje, jest złe pojmowanie wolności. Chcę zaznaczyć, że są też wyjątki, ale bardzo nieliczne.

  • Jak ocenia Pan Profesor stan wiedzy o Polsce i świecie współczesnym polskich dziennikarzy?

Rzetelne dziennikarstwo to tytuły opinii, chcę podkreślić: poważne tytuły, a nie brukowce, które niestety też kształtują opinię, ogólnopolskie redakcje radiowe, telewizyjne. Tu nie jest najgorzej. Redakcje regionalne też mobilizują dziennikarzy do zgłębiania wiedzy, ciągłego doskonalenia warsztatu, ale z tym jest różnie. Liczy się tzw. „bieżączka”, byle szybciej i właśnie pobieżnie. Gdy byłem jeszcze do niedawna przewodniczącym jury konkursu „Tygodnika Angora” dla dziennikarzy regionalnych i lokalnych, miałem możliwość przyglądania się pracy tych dziennikarzy z bliska. Niestety musieliśmy zakończyć coroczny konkurs, bo nie było już za co nagradzać tych dziennikarzy. Pisali coraz gorzej. Tej mizerii nie dało się czytać. Podobnego zdania są eksperci skupiający się wokół Kliniki Dziennikarstwa Uniwersytetu Wrocławskiego, której jestem kierownikiem. Próbujemy uleczyć to dziennikarstwo polskie, wskazujemy na błędy dziennikarzy, ich zachowanie. Wierzymy, że uda się nam coś zmienić na lepsze. W końcu to Klinika!

  • Czy dziennikarze potrafią poruszać się we współczesnych gatunkach dziennikarskich, czy korzystają z nich świadomie i poprawnie?

Mówię z pełną odpowiedzialnością: nie! Nie umieją odróżnić raportu od reportażu, wszystko dla nich jest albo artykułem albo felietonem. Nie wiedzą, czym się felieton charakteryzuje, jakie są jego cechy dystynktywne. Najgorsze jest to, że tacy dziennikarze też nauczają na uniwersytetach i robią młodzieży wodę z mózgu. Niedawno ukazała się książka Magdaleny Ślawskiej z Uniwersytetu Śląskiego o świadomości gatunkowej dziennikarzy. Każdy z przywoływanych tam dziennikarzy podawał swoją teorię danego gatunku, nawet ciekawą, bo każdy ma prawo do teoretyzowania. Jednak żadna teoria, definicja nie była trafna, nikt z nich nie ma pojęcia o fundamentach gatunku, które są constans i zmieniać ich nie wolno. Można, a nawet należy eksperymentować, modyfikując formę, by może i nowy gatunek powstał, ale korzenie muszą być zawsze jednakowe.

  • Jaka forma dziennikarska stanowi dla młodych adeptów dziennikarstwa najtrudniejsze wyzwanie i dlaczego?

Gdy się dobrze poprowadzi młodego dziennikarza, powie, jak co napisać, podpowie wzory to –bazując na moich doświadczeniach z moimi studentami – muszę powiedzieć, że wszystko młody adept potrafi napisać i to dobrze, z polotem, nawet zachwycić odbiorcę. Powtarzam – wszystko napisze poprawnie. Gorzej może jest z pisaniem felietonu, bo nie każdy potrafi cały czas wprowadzać odbiorcę w dobry nastrój, bawić, śmieszyć, ośmieszać coś. Ja mam bardzo dobre doświadczenia z moimi studentami, których uczyłem i uczę redagowania poszczególnych gatunków dziennikarskich. Na każde zajęcia warsztatowe są znakomicie przygotowani i „rozpisani”. Wielu z byłych moich studentów to znani dziennikarze prasowi, radiowi, telewizyjni, także pracujący w portalach internetowych. Jak obserwuję ich poczynania, radzą sobie ze wszystkimi gatunkami znakomicie i świetnie się w nich realizują.

  • Polszczyzna, zdaniem Pana Profesora, to mocna czy słaba strona dziennikarzy?

Zależy jak na problem spojrzeć. Jedni są znakomici, drudzy beznadziejni, niedokształceni. Najgorzej jest z tymi, którzy nie znają pojęć, znaczeń polskich słów, nie znają podstaw gramatyki języka polskiego. Kiedyś jeden z dziennikarzy wrocławskich, kiedy chciał przeprowadzić ze mną wywiad, zaczął od pytania: „Jak się panu profesorowi kolaboruje z dziennikarstwem wrocławskim?” Zamarłem! Gdy doszedłem po chwili do siebie, z kolei ja zapytałem: „A gdzie pan kończył dziennikarstwo?”. Usłyszałem krótką odpowiedź. „Jestem samoukiem!” Nie rozmawiałem dalej z tym panem, bo bałem się, że poprzekręca moje wypowiedzi.

  • A może to, że dziennikarze nie posługują się (a przynajmniej nie wszyscy) poprawną piękną polszczyzną, nie potrafią odnaleźć w gatunkach dziennikarskich, zupełnie nie przeszkadza współczesnemu odbiorcy? Może właśnie chodzi o wiarygodność i zrównanie erudycyjne nadawcy z odbiorcą, bo przez to przekaz staje się nie tylko bardziej czytelny, ale właśnie wiarygodny w efekcie dociera do odbiorcy?

Odbiorcy to nie przeszkadza, bo skąd ma on wiedzieć, jakie są granice gatunków i czym się one charakteryzują? Odbiorca zastanawia się tylko nad tym, czy przekaz jest czytelny, czy nie i czego się dowiedział o prezentowanej rzeczywistości. Może tylko powiedzieć „to jest dobre, albo nie, podoba mi się, albo mi się nie podoba”. Źle jest, gdy nadawca – dziennikarz chce się zrównać z odbiorcą. Zawsze powinien być o krok do przodu przed nim, jego wiedza ma być bogatsza. Ale jest i tak, że odbiorca jest mądrzejszy od nadawcy, wie więcej i lepiej, bo dziennikarz „nie doczytał”. Jeśli nie doczytał, sam się kompromituje, dlatego ważne jest pogłębianie źródeł informacji. Wracając do równania się nadawcy z odbiorcą: dziennikarz o sprawach skomplikowanych, specjalistycznych ma mówić, pisać tak, by każdy go zrozumiał, ale to jest możliwe tylko wtedy, gdy sam dziennikarz dobrze zrozumie problem, a jak go zrozumie to i bez problemu klarownie, nawet o fizyce jądrowej opowie, co udowodnił dawno temu Kazimierz Dziewanowski swoimi reportażami w tomie pt. Reportaż o szkiełku i oku.

  • Jakie kierunki studiów, zdaniem Pana Profesora, najskuteczniej przygotowują do tego zawodu – studia politologiczne czy polonistyczne, a może inne?

Każde, nazwijmy to wprost – dobrze odbyte studia, zgodne z zainteresowaniami danej osoby. Ktoś po maturze idzie na wymarzone studia, pogłębia wiedzę, kończy je po pięciu latach rzetelnego studiowania i dopiero wtedy powinien pójść na roczne, może półtoraroczne podyplomowe dziennikarstwo, które nie powinno być kierunkiem studiów tylko przygotowaniem do zawodu. Programy studiów dziennikarskich częściowo przygotowują do zawodu, ale jak mają dobrze przygotować, gdy na studiach dziennikarskich jest tylko pobieżne zapoznawanie studenta z problemami kultury, historii, polityki, socjologii, gospodarki? „Wszystkiego po trochu”. Swoim studentom zawsze powtarzam, pogłębiajcie wiedzę w tej dziedzinie, która was interesuje, rozwijajcie zainteresowania, stawajcie się specjalistami w czymś jednym, a nie bądźcie „doktorami besserwisserami”. Jeśli chodzi o polonistykę, dawniej studia polonistyczne przygotowywały do zawodu dziennikarza. Taki absolwent polonistyki umiał bezbłędnie pisać, mówić, był oczytany, znał gramatykę, kulturę i stylistykę języka polskiego. Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby dziennikarstwo było przy polonistyce tak jak jest teraz, np. na Uniwersytecie Rzeszowskim czy Zielonogórskim, też dziennikarstwo wrocławskie wyłoniło się z polonistyki. Doskonałe dziennikarstwo, jedno z pierwszych w powojennej Polsce było też przy polonistyce na Uniwersytecie Jagiellońskim. Nie ma w tym nic dziwnego, bo przecież dziennikarstwo narodziło się z literatury. Natomiast dziennikarstwo przy politologii to nieporozumienie. To prawdziwa kuźnia „inżynierów dusz”, naginanych i kształtowanych pod kątem przekonań politycznych. Dobrym krokiem było powołanie w 2015 roku pierwszego w Polsce Wydziału Dziennikarstwa i Bibliologii na Uniwersytecie Warszawskim oraz odłączenie się w 2018 roku dziennikarstwa od politologii na Uniwersytecie Śląskim.

  • Jakość współczesnego dziennikarstwa polskiego zależy też od warunków pracy dziennikarzy. A ci bardzo często pracują na umowach tzw. śmieciówkach, nie mają stabilnych umów o pracę, a jeśli już to np. na jedną szesnastą etatu. O takich wartościach przekonałam się pracując przed laty jako dziennikarka w oddziale lokalnej telewizji. Większość dziennikarzy i tak była zatrudniona na podstawie umowy-zlecenia, potem zostali zmuszeni do założenia własnej działalności gospodarczej. W prasie z kolei wyznacznikiem poziomu zarobków jest zwykle nie umowa etatowa, lecz tzw. wierszówka. Kiedy dziennikarz zachoruje, otrzymuje niewiele, bo na takie warunki zatrudnienia się zgodził. A musiał, żeby w ogóle mieć tę swoją wymarzoną pracę. Czy studenci dziennikarstwa zdają sobie sprawę z tego, co ich czeka?

Tak, wiedzą o tym, ale nie zniechęcają się niczym. Odnoszę wrażenie, że wierzą w sukces, są przekonani, że noszą – jak mawiał Napoleon o swoich żołnierzach – buławę marszałka w tornistrze i każdemu się uda. Miejmy nadzieję, że w przyszłości coś się zmieni na ich korzyść.

  • Kiedy dziennikarz nabędzie umiejętności, stanie się profesjonalistą, co przychodzi z wiekiem, to się okazuje, że jest już za stary. Mamy niewielu dziennikarzy, zwłaszcza dziennikarek, po 45. czy 50. roku życia. Jak można mówić o profesjonalizacji zawodu, skoro to młodzież zajmuje stanowiska dziennikarskie, a doświadczonych żurnalistów się zwalnia?

Szkoda, że u nas faktycznie nie szanuje się doświadczonych dziennikarzy. W Niemczech dziennikarze seniorzy są nauczycielami młodej kadry, mają w redakcjach swoje gabinety, uczestniczą w kolegiach redakcyjnych, służą radą, doświadczeniem. Myśmy się pogubili w tej zmianie pokoleń. Szkoda!

  •  A może właśnie o to chodzi, żeby skutecznie zmanipulować młodego niedoświadczonego dziennikarza, żeby był bardziej dyspozycyjny, choćby nieświadomie?

Pewno tak. Na dodatek, gdy młody człowiek będzie myślał tylko o karierze, która się rozwija dzięki „wstawiennictwu i opiece” przełożonych, podda się i zrobi dla szefa wszystko, by być sławnym. Kosztem honoru. To jest chore, ale prawdziwe.

  • Kiedy pracowałam w poznańskiej prasie, masowo zwalniano starsze dziennikarki. Szczytem ich marzeń stawało się pozyskanie stanowiska rzecznika prasowego jakiejś dużej firmy. Dziennikarze jakoś się ostawali. Głośna przed laty stała się też sprawa, kiedy dziennikarki były odsuwane od czytania serwisów radiowych, ponieważ uznano ich głosy za mniej wiarygodne niż męskie tenory i barytony. Czy zauważa Pan Profesor dyskryminację płciową w zawodzie dziennikarza?

Naprawdę nie zauważam, albo o czymś nie wiem, co też jest możliwe.

  • Odrębną kwestię w polskiej rzeczywistości politycznej stanowi swoiste „upolitycznienie” mediów. Można to ująć słowami – powiedz mi, jakie czytasz czy oglądasz media, a powiem ci, jak głosujesz. O obiektywne media trudno, choć każde z nich dowodzi, że właśnie takie jest, ale jednocześnie każde z nich przekazuje obraz zupełnie innej Polski. Zwolennicy obozu władzy /dodajmy – każdej kolejnej/ utwierdzają się w swojej wizji rzeczywistości, oglądając „swoje” rządowe media, a opozycji – „swoje”. W obrazie medialnym od lat funkcjonują dwie Polski, absolutnie skrajne. I wygląda na to, że jedna drugiej nie potrzebuje. Jeżeli ktoś ogląda różne media, uzyskuje schizofreniczny, niespójny obraz rzeczywistości. Potrafi Pan Profesor wyjaśnić ten fenomen, ten całkowity brak dialogu, budowania pomostów i szukania porozumienia na gruncie medialnym i poprzez media?

Mówi Pani o rządowych mediach, czyli nie bójmy się tego słowa – publicznych. Obecna partia opozycyjna powiedziała nareszcie prawdę o telewizji publicznej. Za rządów obecnej opozycji radio i telewizja publiczne też były rządowe, tylko nikt tak tego głośno nie nazywał. Obserwuję od dawna rynek mediów polskich i co się na nim dzieje oraz to, jak partie polityczne zabiegają szczególnie o radio i telewizję publiczną, więc sobie nie dam wody z mózgu zrobić. Drażni mnie fałsz polityków i głupota, brak wiedzy, nieznajomość historii ludzi, którzy dają sobą manipulować. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że dziennikarze też poddają się wpływom polityków, bo są niedokształceni, nie znają historii Polski i jej kultury, zwyczajów, dają sobie wmówić wszystko i nie mając dobrych korzeni, znajomości historii ani źródeł danych zdarzeń czy zachowań, pobieżnie naświetlają różne sytuacje. Mówią tak, jak każe mówić właściciel, zwolennik danej partii politycznej. Nie liczy się prawda ani wiedza, ale liczą się wyłącznie korzyści towarzyskie, majątkowe, a z tymi ostatnimi łączą się polityczne. A dzisiaj w mediach nie chodzi o dialog tylko o transmisję informacji: od góry do dołu, tak jak ją pojmował Lenin, twórca i wyznawca leninowskiej teorii prasy socjalistycznej. Transmisja zawsze idzie w jedną stronę, ale to problem szerszy. Zaznaczę tylko, że dzisiaj w ta idea leninowska znakomicie wpisuje się w nasze czasy, czasy postmodernizmu, w ten chaos medialny. Niewielu to zauważa, nawet gdy zauważa, nie powie tego głośno, bo nie wypada. Ale ja mówię głośno! W to się jeszcze wpisuje kultura ponowoczesna. Każdy ma rację, każdy ma swoją prawdę, każdy może mówić, co chce. Czy dzięki temu mamy schizofreniczny obraz rzeczywistości? Nie. Taki obraz mają ci, co nie znają kontekstów, zapomnieli o podstawowych faktach z historii, nie mają wiedzy i takimi ludźmi najłatwiej manipulować. Gdy ktoś potrafi zdystansować się do tego, co przekazują dziennikarze, a ma wiedzę, nawet podstawową, jakieś pojęcie o etyce, wtedy szybko zorientuje się, o co chodzi, kto ma rację. Ja czytam prawie wszystkie tytuły prasowe, oglądam prawie wszystkie serwisy informacyjne różnych stacji telewizyjnych, bo zajmuję się mediami. Nawet oglądałbym programy nadawane przez diabła, bym wiedział, co on nadaje. Faktycznie od czasów transformacji ustrojowej niewiele się w mediach i stylu nadawania u nas zmieniło. Zmieniła się i rozwinęła technika, ale dziennikarze dalej serwują wiadomości idealizowane, gdy kogoś darzą sympatią, wartościujące – w zależności od tego komu mają przyłożyć lub go pochwalić, wreszcie selektywne – wybierają te, które im pasują do kontekstu. To, czego nie napisze o kimś jedna gazeta, napisze inna. Byśmy otrzymali pełny obraz rzeczywistości musimy czytać oglądać wszystko, ale to jest niemożliwe. Wniosek z tego taki, że dziennikarze nie są obiektywni, ani nawet w miarę obiektywni, nie uczą, a powinni, demokracji, bo sami są pod butem swoich pracodawców. Ale co my o demokracji możemy mówić? Nasza demokracja jest stosunkowo młoda, zabory przetrąciły nam kręgosłup kulturalny i moralny. Po odzyskaniu niepodległości tylko dwadzieścia lat wolności i ciągłych kłótni o władzę, następnie wojna światowa, a po niej krwawa wojna domowa wyklętych z władzą ludową, potem fałszywa „prawomyślność partyjna”, po 1989 roku chwila jedności i wolności, a potem znowu walka o władzę i dzisiaj nie liczy się to, kto ma rację, tylko kto jest przy władzy i liczy się dbanie o własne interesy. Żeby to wszystko pojąć trzeba się uczyć historii z dobrych, obiektywnych podręczników, np. prof. Wojciecha Roszkowskiego czy prof. Andrzeja Nowaka.

  • A może jest tak, że media obiektywne nie są potrzebne, bo nie budują „swojej” grupy odbiorców, utwierdzając ich w jedynie słusznej wizji świata? Przecież lubimy mieć rację, być utwierdzanym we własnych sądach i przekonaniach. BBC długo torowało sobie drogę do niezależności, ale też dzieje tamtejszej demokracji są dłuższe niż tej naszej, całkiem niedawno wywalczonej. Może my, polscy widzowie, wcale nie chcemy obiektywnych, niezależnych mediów? Bo przecież gdyby zaistniała taka potrzeba rynkowa, to taki produkt w postaci niezależnych mediów by zafunkcjonował na rynku usług?

Każdy potrzebuje obiektywnego przekazu o świecie i takiego przekazu oczekuje od dziennikarzy. Taki produkt, jak Pani ładnie to nazwała, na pewno zafunkcjonowałby na rynku, ale to „pobożne życzenia” Tylko, że dziennikarze nie są wolni, są zależni od swoich pracodawców, którzy kierują się wyłącznie biznesem, a nie dobrem odbiorców, na których – nie bójmy się tego słowa – żerują. To gorzka prawda. Dodam więcej, mówi się, że nie ma cenzury. Jest! Tylko wewnętrzna. Dziennikarz jest narzędziem w rękach pracodawców. Musi mówić tak, jak właściciel czy pracodawca każe. Komfortową sytuacją jest ta, gdy dziennikarz pracuje w takiej redakcji, której credo i jemu odpowiada, gdy jest inaczej, męczy się i męczy innych, jest sfrustrowany, niewiele może, źle się z tym czuje.

  • Kształci Pan Profesor studentów, przyszłych dziennikarzy. Jacy są ci młodzi ludzie, marzący o zawodzie dziennikarza?

Część jest wrażliwa i pełna ideałów, ale duża większość to młodzi ludzie, którzy nie kryją tego, że muszą zrobić karierę i to tylko w telewizji, bo chcą być rozpoznawalni, znani. Nieważne, co mają do powiedzenia, co umieją. Chcą, muszą być sławni. Tylko sława się liczy. Podkreślam, i nie kryją tego, nawet nie udają, że jest inaczej.

  • Co stara się im Pan Profesor przekazać, a przed czym przestrzega?

W zeszłym roku wydałem książkę Biblia a korzenie reportażu. Ostatni rozdział poświęciłem temu, jak dziennikarze powinni postępować, skąd czerpać wzory w swojej pracy. Zrobiłem wypisy z listów apostolskich. Te listy to znakomity etyczny kodeks dziennikarski. Należy postępować uczciwie i nie traktować kogoś drugiego, jakbyśmy sami nie chcieli być potraktowani. Wystarczy się wczytać i zastanowić chwilę, jak głębia jest w nich zawarta, to gotowa recepta na dobre postępowanie. Nawet komentarze do tych listów są zbędne. Ich treść broni się sama, jest prosta w przekazie, trafia w sedno i doskonale pasuje do współczesności. O dziwo, studenci przyznali mi rację, nawet ci, którzy podkreślali, że są niewierzący, że to kodeks etyczny, którego powinni przestrzegać. Zaznaczam, że religii nie uczę, daję wolność wyboru, do niczego nie nakłaniam. Jako nauczyciel akademicki wskazuję tylko drogę, wzory. Właściwe zasady postępowania, sprawdzone, promujące dobro nikomu nie zaszkodziły. Mówię studentom, by byli uczciwi wobec siebie i swoich odbiorców to będzie wszystko w porządku, sami będą szanowani przez innych i będą uchodzić za autorytety epistemiczne i moralne, a w przyszłości i deontyczne.

  • I wierzy Pan, że im się uda?

Tym, którzy nawet, gdy będą pracować w mediach środowiskowych, tak – uda się im i jestem tego pewny. Będą szczęśliwi, że robią coś ważnego, pomagają, informują, dzielą się swoimi przemyślanymi opiniami, wiedzą. Bo chodzi o uczciwe traktowanie odbiorców, którymi manipulować nie wolno.

Dziękuję za rozmowę i poświęcony czas.

Rozmawiała Paulina M. Wiśniewska

Na zdjęciu: prof. K. Wolny-Zmorzyński

Fot. Renata Misz-Zmorzyńska

https://wydawnictwo-silvarerum.eu/produkt/k-wolny-zmorzynski-sekret-sabiny-powiesc/

https://wydawnictwo-silvarerum.eu/produkt/k-wolny-zmorzynski-czas-kwarantanny-powiesc/

 

D. Zieliński: „Pod kitlami mamy takie same t-shirty jak każdy”

O polskiej nauce dość często mówi się, że nie posiada waloru użyteczności. Z kolei naukowcom zarzuca się brak umiejętności współpracowania z otoczeniem zewnętrznym.  O tym, że pomiędzy nauką a gospodarką może, a wręcz powinna, być „chemia”, z Dawidem Zielińskim z Poznańskiego Parku Naukowo Technologicznego Fundacji Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza (PPNT FUAM) w Poznaniu rozmawia Maria Kubiak.

  • Według znacznej części polskich przedsiębiorców proces podejmowania decyzji w świecie naukowym jest zbyt wolny. Czy zgadza się z Pan z tym sformułowaniem?

Aspekt podejmowania decyzji w świecie nauki należy rozpatrywać wielopoziomowo. Nauka w Polsce jest obecnie na etapie największej transformacji w swojej historii. Zmieniają się priorytety oraz kierunki badawcze, a od samych naukowców wymaga się prowadzenia badań w dość precyzyjnie określonych nurtach, ściśle powiązanych z rozwojem gospodarczym i przemysłem. Plan na polską naukę jest taki, że ma być ona kołem napędowym przemysłu i rozwoju gospodarczego poprzez wskazanie kierunków rozwoju i promowanie współpracy z przedsiębiorcami. Wrażenie, że proces podejmowania decyzji w świecie naukowym jest zbyt wolny, wynika z doświadczeń przedsiębiorców w „starym” systemie funkcjonowania nauki, gdzie elementy aplikacyjne badań były na dalszym planie. Słynne powiedzenie „robienie nauki dla nauki” odchodzi już do lamusa. Pojawia się za to potrzeba kreowania rozwiązań technologicznych, bezpośrednio możliwych do implementacji w rodzimym przemyśle. Dzieje się tak również za sprawą napływu młodych naukowców, którzy często po studiach wyjeżdżają zagranicę, zdobywają doświadczenie w świecie nauki, który współgra z przemysłem, a następnie wracają do Polski i wprowadzają zmiany oraz własne porządki. Młodzi naukowcy dzisiaj są także bardzo ambitni. Ta ambicja i wiara we własne możliwości przekładają się właśnie na szybkie podejmowanie decyzji i zaangażowanie w wymagające projekty. W mojej opinii dzisiejsza nauka (naukowcy) podejmuje decyzję o podjęciu współpracy bardzo szybko, a to co ją opóźnia to biurokracja i niezliczone ilości dokumentów, które należy przygotować. Ponadto, aspekty prawne i proces przygotowywania umów generują ogromne opóźnienia w realizacji wspólnych badań, a po drodze naukowcy muszą jeszcze przekonywać macierzyste działy administracji i zarządzania o zasadności planowanych badań i współpracy.

  • Szczególnie na polskich uczelniach istnieje zbyt zbiurokratyzowany system obiegu dokumentów i rozliczeń. Jakie są tego konsekwencje?

Główną konsekwencją takiego rozbudowanego systemu administracji jest właśnie generowanie ogromnych opóźnień w realizacji prac badawczych. Bardzo często mijają lata od pierwszego spotkania z przedsiębiorcą do momentu rozpoczęcia pierwszych eksperymentów. Składają się na to problemy braku gotowych rozwiązań w zakresie umów o poufności, umów o współpracy badawczej czy regulacji prawnych dotyczących własności intelektualnej. Przez te braki w schemacie działania powstaje impas, w którym dla każdego przedsiębiorcy umowa o współpracy badawczej jest tworzona od podstaw. Taka sytuacja sprawia, że działy prawne uczelni są znacząco obciążone pracą i przez to też mają opóźnienia w realizacji zadań. Należy dodać, że ich praca jest o tyle trudna, że muszą współpracować z działami prawnymi wielu innych firm, zachowując przy tym czujność w zakresie tego, co zawierają umowy.

  • Poznański Park Naukowo Technologiczny FUAM w odpowiedzi na powyższe przygotował propozycję dla przedsiębiorców: HUB B+R. Na czym polega ten projekt?

To innowacyjne rozwiązanie, którego celem jest wsparcie transformacji nauki w kontekście wychodzenia naprzeciw przedsiębiorcom. Hub B+R to nowe narzędzie, które minimalizuje wszystkie procedury związane z rozpoczynaniem i prowadzeniem prac badawczo-rozwojowych w partnerstwie z firmami. Naszym nadrzędnym celem jest zapewnienie komfortu oraz najwyższego poziomu profesjonalizmu firmom, które do nas trafiają. W PPNT stworzyliśmy model, który jest wyposażony w ramowe umowy, zarówno dotyczące poufności, jak również samej współpracy. Ponadto, uregulowaliśmy aspekty własności intelektualnej, które są znane i jasne od samego początku partnerstwa. Hub B+R PPNT ma cechować się jasnością funkcjonowania i dostępnością dla każdego rodzaju przedsiębiorców. Nasz model współpracy jest elastyczny i umożliwia partnerom dużą swobodę decydowania o kierunku prowadzonych badań oraz czasie ich trwania. Jeśli wyniki będą niezadowalające, w każdym momencie istnieje możliwość zmiany harmonogramu badawczego lub zaprzestania dalszych badań. Rolą Hubu jest bycie zapleczem B+R dla firm, czyli jest to rodzaj „outsourcingu” działu badawczo-rozwojowego. Żeby ułatwić kontakt z Hubem oraz umożliwić sprawną analizę potencjału współpracy, wprowadziliśmy innowacyjne rozwiązanie – wywiad z doktorem. W naszym odczuciu, początki współpracy badawczej przypominają wizytę u lekarza, który musi przeprowadzić z nami wywiad, aby skutecznie wydać diagnozę. Po nawiązaniu kontaktu z Hubem, w miejsce tradycyjnej wymiany informacji mailowo lub telefonicznie, zapraszamy przedsiębiorców do nas. Mają oni okazję poznać infrastrukturę PPNT, naszych ekspertów oraz poddać się naszemu „wywiadowi z doktorem”. Hub B+R ma skracać dystans pomiędzy nauką a przemysłem i udowodnić, że te dwa, z pozoru różne światy, grają do jednej bramki.

  • Kto może skorzystać z Waszych usług?

Ośmielę się powiedzieć, że każdy. Hub B+R jest otwarty dla każdej firmy, od rodzinnego biznesu, poprzez średnie przedsiębiorstwa produkcyjne, po duże fabryki i liderów na rynku. Każdy, kto ma potrzebę wzbogacenia swojej oferty o nowe produktu, rozwoju istniejących produktów lub wszelkiego rodzaju innowacje z dziedziny szerokorozumianej chemii, inżynierii materiałowej, biotechnologii, tworzyw sztucznych, biochemii lub kosmetyków, jest mile widziany i znajdzie u nas wsparcie. W Hubie B+R nie ma ograniczenia w zakresie wielkości projektów, a jednym z założeń jest promowanie małych projektów B+R, które pozwolą szybko opracować i wdrożyć nowe technologie. Jako pasjonat modelu szczupłego rozwoju Lean Product Development, nie byłbym sobą, gdybym nie przytoczył teraz słów Henry’ego Forda „Firmy, które rosną dzięki rozwojowi i ulepszeniom, nie zginą. Ale kiedy firma przestaje być twórcza, kiedy uważa, że osiągnęła doskonałość i teraz musi tylko produkować – już po niej”.

  • Co Was wyróżnia od innych usługodawców? Jaki jest model rozliczeń?

Wyróżnia nas prostota funkcjonowania oraz racjonalizacja kosztów. Dzięki promowaniu partnerstwa na zasadach komercyjnych, nasi partnerzy mają możliwość zastosowania ulgi podatkowej B+R. Chcemy, aby przedsiębiorca był naszym partnerem, nie klientem. My inwestujemy swój czas i know-how, ponieważ widzimy potencjał we współpracy, a nie zarobek. Przedsiębiorca pomaga nam pokryć koszty surowców, aparatury i pracy. W Hubie B+R nie ma konieczności zapłaty całości kosztów od razu, preferujemy rozwiązanie, w którym co miesiąc pojawia się mniejszy koszt – tak, jakby przedsiębiorca zatrudniał pracownika. Pytanie, ile to kosztuje? Często nie więcej niż miesięczny koszt zatrudnienia wykwalifikowanego technologa. Dodatkowo, PPNT dysponuje bardzo rozbudowaną i nowoczesną aparaturą badawczą, która umożliwia nam realizację zaplanowanych badań. Wszystko, co potrzebne, mamy pod ręką, a to znacznie skraca czas prowadzenia prac badawczych. Stworzenie porównywalnego działu B+R we własnej firmie to koszty rzędu milionów złotych – u nas partnerzy mają to na wyciągnięcie ręki. Co jeszcze nas wyróżnia? Opracowanie harmonogramu badawczego, przegląd literatury naukowej i niekiedy wstępny eksperyment weryfikujący zasadność badań, nasi partnerzy mają za darmo!

  • Jakich efektów mogą spodziewać się klienci PPNT zakresie współpracy z Wami?

Przede wszystkim szybkich. Nasza oferta polega na takim konstruowaniu harmonogramu badawczego, który jest zracjonalizowany także w aspekcie czasu trwania. Projekty w Hubie trwają zwykle od 6 do 12 miesięcy, po tym czasie decydujemy, czy przechodzimy do fazy wdrożeniowej i w którym z proponowanych przez nas modelu. Z chwilą ukończenia prac badawczo-rozwojowych, nasi partnerzy stają się w 50% właścicielami wyników badań, a to jak dalej pokierujemy własnością intelektualną zależy od przedsiębiorcy. Hub B+R proponuje trzy modele wyjścia: (i) Wykupujesz większościowe udziały w opracowanej technologii, (ii) Pozostajemy współwłaścicielami technologii oraz (iii) Technologia trafia w nasze ręce. Szczegóły każdego z tych modeli omawiamy już indywidualnie z partnerami, którzy nie muszą na samym początku współpracy decydować, który model wybierają. Z naszej strony chcemy jednak, by znali oni nasz plan dotyczący własności intelektualnej – gramy w otwarte karty.

  • Czy może Pan wskazać przykłady waszych dobry praktyk w zakresie realizowanego przedsięwzięcia?

Hub B+R to nasze nowe rozwiązanie, ale jego podstawą są lata doświadczenia w zakresie współpracy z firmami i prowadzenia wspólnych badań. Mamy na koncie kilka bardzo ciekawych wdrożeń, które od momentu rozpoczęcia współpracy do gotowej technologii, zamknęły się w 12 miesiącach. Specjalizujemy się w wielu dziedzinach chemii, ale naszym konikiem są na pewno technologie związane z recyklingiem – udało nam się wdrożyć ciekawą technologię zawracania odpadowych surowców z tworzyw sztucznych, która nadaje im drugie życie i umożliwia ponowne wykorzystanie. Pracowaliśmy również nad technologiami zagospodarowania produktów ubocznych z linii produkcyjnych, które z sukcesem pozwoliły firmie na dywersyfikację rynku i wprowadzenie nowych wartościowych produktów. Chcemy pomagać również mniejszym przedsiębiorcom, dla których opracowaliśmy technologię modyfikacji ich surowców produkcyjnych, które pozwoliły wkroczyć na nowe rynki, oferując produkty dedykowane do nowych rozwiązań maszynowych. Nieustannie pracujemy w tematyce materiałów kompozytowych, gdzie kierując się założeniami zielonej chemii, opracowujemy technologie zmieniające konwencjonalne kompozyty w biokompozyty. Naszą cechą jest umiejętność słuchania przemysłu i racjonalne doradztwo. Zawsze powtarzam, że najważniejsze jest przemyślane działanie, zwłaszcza w tworzeniu nowych technologii i produktów. Gdzieś z tyłu głowy znowu słyszę słowa Forda „Jeśli jest w ogóle jakiś sekret sukcesu, leży on w umiejętności przyjęcia punktu widzenia innych i patrzeniu na rzeczy zarówno z pozycji rozmówcy, jak i własnej”.

  • Myśli Pan, że projekt osiągnie sukces na rynku?

Rynek zweryfikuje nasz projekt i skuteczność tego wypracowanego w PPNT modelu współpracy. Jestem z natury bardziej pesymistą niż optymistą, więc z ostateczną oceną wstrzymam się do momentu zakończenia co najmniej kilku projektów w Hubie B+R PPNT. Być może za rok będziemy „odcinać kupony” sukcesu i projekt okaże się strzałem w dziesiątkę. Niemniej jednak, jeżeli we współpracy z firmami dostrzeżemy, że nasz model ma pewne elementy problematyczne dla przemysłu, to będziemy zmieniać jego założenia – wszak celem Hubu jest zapewnienie komfortu firmom oraz ich satysfakcja i sukces na rynku.

  • Na zakończenie: Czego można Panu życzyć?

Myślę, że przede wszystkim zerwania ze stereotypami o trudnej współpracy nauki z biznesem. Życzyłbym sobie, by trafiało do nas wiele firm, które potrzebują pomocy w zakresie wdrażania nowych rozwiązań lub po prostu mierzą się z problemami technologicznymi czy ograniczeniami. Nie pogardziłbym także życzeniami dużej wytrwałości i motywacji w zmienianiu postrzegania samych naukowców. Moim celem jest pokazanie i udowodnienie przedsiębiorcom, że nauka w Polsce się zmienia, a obraz elegancko ubranych Panów w kitlach odszedł w niepamięć. Dzisiaj pod kitlami mamy takie same t-shirty jak każdy, a w sposobie współpracy z biznesem mamy takie same cele i staramy się rozumieć biznes.

  • Dziękuję.

Rozmawiała Maria Kubiak

Zdjęcie: Dominik Tryba

Lek. wet. K. Dołębska: O pierwszej pomocy dla psów

Rozmowa z lek. wet. Katarzyną Dołębską, współautorką książki o pierwszej pomocy dla psów. Drugą autorką jest dr Joanna Stojer-Polańska.

Jest Pani współautorką książki o pierwszej pomocy przedweterynaryjnej dla psów. Jako wydawnictwo od rana intensywnie zajmujemy się wysyłką tej naszej nowości, która okazała się strzałem w dziesiątkę, takie jest zainteresowanie czytelnicze. Spodziewała się Pani tego ?

Jest mi bardzo miło to słyszeć. Cieszę się, że jest zainteresowanie naszą książką. I szczerze, to nie spodziewałam się tego. Ale to dzięki moim wszystkim znajomym i przyjaciołom informacja o istnieniu tej książki dociera do coraz liczniejszego grona właścicieli psów, trenerów i instruktorów oraz przewodników. Obie z Joanną planujemy też spotkania na żywo z naszymi przyszłymi czytelnikami, gdy tylko pandemia nieco się uspokoi.

Jako lekarz weterynarii zapewne najlepiej pani wie, że wypadki najczęściej zdarzają się w czasie świąt czy nocy, kiedy dostęp do fachowej pomocy jest utrudniony. Ta książka ma radzić, co robić w sytuacji awaryjnej, ale jednak nic nie zastąpi pomocy prawdziwego, a nie tylko książkowego weterynarza. Właściciele jednak nie zawsze decydują się na wizytę w gabinecie weterynaryjnym. Czy faktycznie Pani to potwierdza?

Niestety, ma pani redaktor rację. Większość wypadków i nagłych sytuacji zagrażających życiu psa zdarza się w dni wolne od pracy. Myślę, że wiąże się to z tym, że ludzie spędzają czas poza domem albo na różnych wyjazdach, albo na łonie natury, gdzie psy są zdecydowanie bardziej narażone na potrącenie przez auto, pogryzienia czy np. udar słoneczny lub pogryzienie przez żmiję. Do tego jeszcze dochodzą nam rodzinne spotkania przy suto zastawionym stole czy grilu i mamy zatrucie u psa gotowe. Często efektem tych spotkań czy wypraw są zaginięcia czy też przeróżne bijatyki, gdzie wkraczają nasi funkcjonariusze na czterech łapach, nierzadko z narażeniem życia. W naszej książce jest mnóstwo informacji, jak udzielić pierwszej pomocy, jednak w 90 procentach na końcu widnieje informacja, aby jak najszybciej udać się do lecznicy.

Często też właściciele dzwonią do mnie prosząc o poradę, bo akurat nie mają samochodu lub drogę zasypał śnieg. Staram się zawsze udzielić jak najbardziej jasnych i trafnych porad, ale bardzo często bez podania leków czy też zszycia rany w znieczuleniu się nie obejdzie.

Zwierzęta, podobnie jak ludzie, coraz częściej chorują na podobne schorzenia, bo wszyscy żyjemy w zepsutym środowisku, otoczeni chemią, wdychamy trujące związki z powietrza. U zwierząt coraz częściej zdarzają się alergie, cukrzyca czy choroby onkologiczne. Mój pies miał jaskrę, której przez lata nikt nie potrafił zdiagnozować, a objawem była przekrwiona ciemna wystająca gałka oczna. Alergie potrafią dawać też przedziwne objawy…

Warto pamiętać, że tak jak w „medycynie ludzi” tak wśród lekarzy weterynarii też są różne specjalizacje. Lekarz weterynarii prowadząc sam niewielki gabinet nie jest w stanie perfekcyjnie zajmować się okulistyką i np. chirurgią czy dermatologią. Ja często odsyłam swoich pacjentów na konsultacje do specjalistów, którzy mają profesjonalny sprzęt do diagnostyki i sprawdzone metody leczenia. W większości chorób ważny jest czas, a szybka diagnoza może uratować życie zwierzakowi. Nierzadko też tacy pacjenci wracają do mnie na kontynuację leczenia zaleconego przez specjalistę.

Kiedy chcemy psu pomóc, często sięgamy po ludzkie leki bo akurat takie mamy pod ręką. Jest jednak zestaw leków, które absolutnie nie powinny być podane zwierzęciu.

Zazwyczaj właściciele zwierząt myślą, że jeśli dany lek im pomaga na różne schorzenia, to czemu miałby nie ulżyć w cierpieniu ich pieskowi. Niestety, w ten sposób mogą mu bardziej zaszkodzić niż pomóc. Niektóre substancje leków ludzkich są toksyczne, a nawet mogą spowodować nagłą śmierć zwierzęcia. Inne substancje lecznicze mogą być stosowane u psów ale kiedy dawka albo forma podania będzie nieprawidłowa również mogą zaszkodzić. W książce przestrzegamy, jakich leków absolutnie nie wolno podawać psu, ale również podajemy substancje lecznicze z apteki, które są bezpieczne i na pewno doraźnie przyniosą ulgę zwierzęciu.

Czy są jeszcze jakieś rodzaje postępowania przedmedycznego, które są dobre dla ludzi, ale mogą zaszkodzić naszemu psu?

Chociażby resuscytacja krążeniowo oddechowa. Do przeprowadzenia tych czynności człowieka układamy na plecach, natomiast psy układamy na prawym boku, z wyjątkiem psów brachycefalicznych, czyli tzw. krótkonosych, które układamy na mostku w pozycji na żabę.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała Paulina M. Wiśniewska

Na zdjęciu: lek. wet. K. Dołębska ze swoim psem

Link do książki:

https://wydawnictwo-silvarerum.eu/produkt/k-dolebska-j-stojer-polanska-pierwsza-pomoc-dla-psow-kolor/

Dr F. Bolechała: Samobójstwo rozszerzone jako skutek uboczny cywilizacyjnego pędu

Rozmowa z dr Filipem Bolechałą, medykiem sądowym

Czym jest samobójstwo rozszerzone? Ostatnio termin ten dość często pojawia się w medialnych wiadomościach, ukazując zwykle dramaty rodzinne.

Samobójstwo poagresyjne (w Polsce opisywane zazwyczaj jako „samobójstwo rozszerzone”) to nieograniczony czasowo ani przestrzennie, zwykle dwufazowy ciąg zdarzeń, w których występuje zabójstwo lub jego usiłowanie (pojedynczej bądź większej liczby ofiar), a następnie dokonane samobójstwo sprawcy. Samobójstwo poagresyjne skupia w swej istocie łącznie cechy samobójstwa oraz zabójstwa i dotyczy zwykle osób związanych ze sobą najbliższymi relacjami emocjonalnymi (rodzina, partnerzy życiowi). Szczególnie predysponowane do stania się ofiarami w takich przypadkach są dzieci. Istotą zjawiska jest fakt, że samobójstwo pozostaje w ścisłym związku motywacyjnym i przyczynowym z dokonanym wcześniej zabójstwem. Niezwykle ważne jest występowanie silnego, emocjonalnego, personalnego związku pomiędzy sprawcą a ofiarą, przy czym może mieć on zabarwienie zarówno negatywne, jak i pozytywne. Charakterystyczną cechą jest popełnienie samobójstwa najczęściej jako wcześniej zaplanowanej reakcji. Zwykle w chwili powzięcia zamiaru dokonania zabójstwa obecna jest już intencja samobójcza, która w istocie jest zamiarem głównym. Rzecz jasna ofiara w takich przypadkach absolutnie nie wyraża zgody na odebranie jej życia, jak ma to miejsce w przypadku samobójstw wspólnych, które dokonują się w tym samym lub odmiennym miejscu i czasie jako np. suicide pact.

W Chałupkach (woj. podkarpackie) 41-letnia kobieta zabiła dwoje własnych dzieci /4 i 6 lat/, a następnie popełniła samobójstwo. W chwili zbrodni na miejscu był kurator sądowy, który realizował nakaz wydania dzieci ojcu zamieszkałemu w Niemczech. Kobieta pod pozorem przygotowania ich do podróży, zamknęła się z nimi w łazience i tam je zabiła nożem. Jak to możliwe, by targnąć się na życie własnych dzieci?

Zabójstwo własnego dziecka lub dzieci należy do czynów wyjątkowo odrażających, niezrozumiałych i nieakceptowanych społecznie. Relacja pomiędzy rodzicem a dzieckiem (szczególnie małym) nie jest w żadnym razie nacechowana takimi czynnikami ryzyka jak doświadczanie agresji, przewlekły konflikt, poczucie krzywdy itp. Stan psychiczny sprawcy ma w tych okolicznościach bardzo istotne znaczenie. Przytaczany bywa pogląd, że zabijanie własnych dzieci nie ma sensu z punktu widzenia ewolucyjnego i powinno być rozpatrywane jako z gruntu zaburzone działanie.

W literaturze światowej występują trzy określenia związane z czynem o tym charakterze. Filicide to ogólnie zabicie dziecka przez jego rodzica, neonaticide czyli zabójstwo noworodka w dniu jego narodzin oraz infanticide, termin zbliżony do występującego w polskim prawie karnym pojęcia dzieciobójstwa, czyli pozbawienie życia dziecka przez matkę w pierwszych 12 miesiącach życia pod wpływem przebiegu ciąży, porodu lub okresu laktacyjnego i związane z pewnymi zaburzeniami psychicznymi. O ile dawniej zabójstwa tego rodzaju były zdecydowanie domeną kobiet, to obecnie ojcowie dopuszczają się ich podobnie często jak matki. Przyglądając się zagadnieniu bardziej szczegółowo należy zauważyć, to kobiety zabijają częściej dzieci zaraz po porodzie lub w pierwszym okresie ich życia, natomiast im dziecko jest starsze tym większą liczebną przewagę zdobywają ojcowie-zabójcy. Zaproponowano następującą klasyfikację tych przestępstw w oparciu o motywację sprawcy wyróżniającą zabójstwa:

  • altruistyczne – kierowane litością, ogromnym lękiem i chęcią uchronienia dziecka

przed prawdziwymi lub wyimaginowanymi zagrożeniami i niebezpieczeństwami,

patologicznie wyrażoną niepohamowaną „miłością” oraz często mające postać

zabójstwa – samobójstwa,

  • ostre psychotyczne – pod wpływem objawów ciężkich schorzeń psychicznych,
  • niechcianych dzieci – zwykle popełniane w przypadkach ciąż niespodziewanych lub

nieślubnych w pierwszych dniach ich życia,

  • przypadkowe – związane ze stosowaniem przemocy wobec dzieci,
  • z zemsty partnerskiej – jako wyraz odwetu, kary wobec współmałżonka.

Z informacji podanych przez media, przynajmniej dotychczas wynika, że matka nie leczyła się psychiatrycznie, nie nadużywała alkoholu, nie narkotyzowała się. Wątek choroby psychicznej w takich przypadkach staje się pierwszoplanowy.

Wśród przyczyn podejmowania działań przestępczych o typie zabójstwa-samobójstwa na pierwszy plan wysuwają się zaburzenia psychiczne sprawcy, obejmujące głównie zespoły depresyjne, a nierzadko też przyjmujące postać psychozy. Należą do nich choroba afektywna (jedno- lub dwubiegunowa), schizofrenia paranoidalna, psychoza schizoafektywna, przewlekła psychoza reaktywna z głębokim obniżeniem nastroju, lękiem i urojeniami depresyjnymi, ostre zespoły dezadaptacyjne i stany frustracji u osób o nieprawidłowej osobowości (często z cechami niedojrzałości) oraz zespoły uzależnienia od alkoholu i substancji psychoaktywnych.

Gdy zabójstw dokonują osoby chore psychicznie, to ich zaburzenia występują już wcześniej, a sam czyn bywa poprzedzony przerwaniem leczenia, brakiem rozpoznania lub zbagatelizowaniem objawów chorobowych. Często w depresyjnych zaburzeniach psychicznych zabójstwo może być chęcią ochrony bliskich osób przed nieszczęściami, cierpieniami, niebezpieczeństwem, sytuacjami bez wyjścia, jakie w rozumieniu chorego mogą ich dotknąć (patologiczny altruizm). Nierzadko sprawcom towarzyszy przekonanie, że po ich śmierci osoby bliskie zostaną bez opieki i środków do życia, a w ich przekonaniu zabójstwo podyktowane jest miłością i troską o najbliższych (zwłaszcza gdy ofiarami są dzieci). Ten sposób myślenia ma często cechy urojeń, szczególnie w ciężkich depresjach psychotycznych.

Jak to możliwe, że osoba zdrowa psychicznie, a przynajmniej tak funkcjonująca całe życie, nagle dokonuje tak straszliwej zbrodni?

Bardzo dyskusyjną kwestią jest to, czy faktycznie mówimy o osobie „zdrowej psychicznie”, czy też tylko tak jest ona odbierana przez rodzinę, otoczenie. W rzeczywistości niejednokrotnie obecność pewnych zaburzeń psychicznych nie jest zauważana przez najbliższych, a ich objawy traktowane są jako „gorszy okres”, „przesilenie wiosenne”, przemęczenie, spadek nastroju, reakcja na nadmiar obowiązków, ewentualnie taka osoba postrzegana jest jako nieco „dziwna” acz nieszkodliwa. Zdarza się, iż objawy chorobowe są też po prostu bagatelizowane przez ludzi z otoczenia. Z badań naukowych wynika, że kluczowe znaczenie dla zdarzeń o charakterze zabójstwo-samobójstwo mają między innymi bardzo rozpowszechnione w społeczeństwach zaburzenia o charakterze depresyjnym. U podłoża wielu przestępstw z motywacji patologicznej leżą też uporczywe zespoły urojeniowe. W tej przewlekłej psychozie zaburzenia myślenia rozwijają się stopniowo w usystematyzowany i logicznie powiązany system urojeniowy. Przyjmuje się, że występowanie zespołów urojeniowych wśród całej populacji jest zdecydowanie większe niż ich liczba rozpoznawana u osób zasięgających pomocy lekarskiej. Wynika to z faktu, że często psychoza ta nie zakłóca poważniej społecznego funkcjonowania, mimo trudności w kontaktach i pewnej konfliktowości. Niewątpliwie czynnikiem podnoszącym zdecydowanie ryzyko dokonania zabójstwa jest przeżywanie silnych emocji takich jak lęk, strach, złość czy irytacja, które potęgują działania związane z doznawanymi urojeniami. Kumulowanie się negatywnych napięć, okres długotrwałego przeciążenia fizycznego czy psychicznego, wewnętrzna potrzeba odreagowania często prowadzą do wystąpienia niewspółmierności reakcji na wywołujący je bodziec i dokonania zabójstwa nagle, niespodziewanie w sytuacji budzącej zagrożenie i lęk. Bywa również tak, iż gwałtowne zachowania agresywne z dokonaniem zabójstwa włącznie, występują jako pierwsze zauważalne symptomy choroby psychicznej w początkowym okresie jej rozwoju.

Czy samobójstwa rozszerzone, czyli zabicie drugiej osoby, a następnie siebie, stają się coraz częstsze?

Choć samobójstwa poagresyjne są zjawiskiem rzadkim (w badaniach z różnych krajów częstość oceniano na 0,05–0,4 : 100 000 mieszkańców rocznie, co jednak stanowi 1–1,5% wszystkich zabójstw na danym terenie), to z uwagi na swoją specyfikę, brutalność i mnogość ofiar (w tym dzieci) spotykają się z dużym nagłośnieniem medialnym i zainteresowaniem społecznym. Nie dysponuję danymi z obszaru całego naszego kraju, jednak w oparciu o badania pośmiertne przeprowadzane w krakowskim Zakładzie Medycyny Sądowej odnoszę wrażenie, że liczba takich przypadków rośnie w ostatnich latach. Choć skala tego wzrostu nie jest aż tak kolosalna, jak można przypuszczać na podstawie mocno nagłaśnianych spraw medialnych, które kreują poczucie jakoby tych przypadków przyrastało w sposób lawinowy.

Co ma wpływ na decyzję o samobójstwie rozszerzonym, w jakich sytuacjach występuje ten rodzaj zbrodni – na sobie samym i najbliższych?

Spośród innych niż zaburzenia psychiczne wymienianych motywów na szczególną uwagę zasługują patologiczna zazdrość i zawód miłosny (wybitnie dotyczące osób młodszych), rozpad prawidłowych stosunków i więzi rodzinnych (częsta separacja) oraz silny stres wynikający z trudnej sytuacji społecznej lub ekonomicznej.

Wyniki wszystkich opracowań są zgodne co do tego, że sprawcami omawianych czynów są częściej mężczyźni, zazwyczaj w średnim wieku, a ich ofiarami stają się zwykle ich partnerki życiowe. W dalszej kolejności ofiarami bywają dzieci, rodzice, krewni. Jeżeli to kobieta dopuszcza się samobójstwa poagresyjnego, to zwykle zabija wyłącznie dzieci (własne), a wyjątkowo partnera życiowego. Osoby spoza grona rodzinnego zabijane są rzadko.

Analizując modus operandi w takich przypadkach zwraca uwagę fakt, iż w przypadkach zabójstw wielokrotnych (dokonanych nawet w odstępach czasu) sprawca odbiera życie wszystkim ofiarom zwykle tą samą metodą i najczęściej (choć nie zawsze) tym samym narzędziem. W Polsce oraz innych krajach z ograniczonym powszechnym dostępem do broni palnej sposób dokonania aktu samobójczego (przyjmujący zwykle formę powieszenia) jest zazwyczaj inny niż mechanizm śmierci w zabójstwach (urazy tępe, rany kłute, cięte i rąbane, zadzierzgnięcie, zadławienie, otrucie, utopienie, postrzał). Sprawcy rzadko dokonują czynu samobójczego dokładnie w tym samym miejscu, bezpośrednio przy zwłokach, choć zazwyczaj w niedalekiej od nich odległości.

W zdecydowanej większości sceną morderstwa staje się mieszkanie lub dom ofiary, które równocześnie są miejscem zamieszkania sprawcy, a do zdarzenia często dochodzi w sypialni. Sam przebieg zabójstwa jest najczęściej nagły, gwałtowny, dynamiczny, chaotyczny i niezorganizowany w sposobie działania, ale modus operandi w znaczeniu ogólnym oraz zamiar często bywają przemyślane i zaplanowane. Po czynie sprawca konsekwentnie dąży do aktu autoagresji, nawet jeśli z różnych względów jest on odłożony w czasie. Sądowo-lekarskie badania pośmiertne wskazują, że w omawianym typie przestępstwa ofiary doznają licznych obrażeń i często obserwuje się cechy nadzabijania (w połowie przypadków), co wskazuje na silny komponent emocjonalny po stronie sprawcy. Za typowy należy uznać brak ukrywania ciał ofiar, które pozostawiane są w miejscu zabójstwa.

Ofiarami w przypadku samobójstw rozszerzonych padają najczęściej ci najsłabsi – dzieci i kobiety. Co można zrobić, by zapobiegać takim zbrodniom?

W pierwszej kolejności należy jednoznacznie wyrazić wątpliwość, wobec tendencji ujednolicania sylwetki sprawcy i traktowania zjawiska w sposób wyłącznie statystyczny. Każdy czyn jest w swoim rodzaju ze swej natury jedyny i niepowtarzalny. Nie istnieje bowiem „statystyczny” ani „przeciętny” samobójca poagresyjny, mający uśrednionych cechy osobowościowe i psychofizyczne. Nie istnieje też przeciętny, średni czy też wyliczony procentowo ujednolicony sposób działania sprawcy ani jego zachowanie w czasoprzestrzeni przed dokonaniem zabójstwa i pomiędzy zabójstwem a popełnieniem samobójstwa. Dla profilaktyki kryminalistycznej istotne znaczenie może mieć natomiast ustalenie podłoża motywacyjnego sprawcy oraz cech oddziaływania bezpośredniego i pośredniego na jego psychikę. Kształtowanie wiedzy na temat determinant mogących wpływać destrukcyjnie na psychikę sprawcy pozwoli na eliminację, a przynajmniej baczniejszą obserwację tych zjawisk, które w sposób szczególny warunkują czyny przestępne w poszczególnych środowiskach.

Kryminogenność samobójstw poagresyjnych nie jest uwarunkowana patologią społeczną, dewiacjami, występowaniem grup przestępczych czy powrotem do przestępstwa. Może wystąpić w każdej sytuacji życiowej niezależnie od uwarunkowań i objąć swoim zasięgiem również te tereny i kategorię podmiotów, które nie wykazują na co dzień, cech charakterystycznych zachowań agresywnych, dewiacyjnych czy w jakikolwiek sposób odbiegających od normy. Dawniej samobójstwa poagresyjne były zdarzeniami rzadszymi. Ten stan rzeczy zmienia się na niekorzyść w związku z szeroko pojętymi zmianami cywilizacyjnymi, społecznymi oraz politycznymi. Globalizacja, cyfryzacja i związana z tym łatwość i szybkość przekazywania informacji, zmiany demograficzne i polityczne, a zwłaszcza kryzys gospodarczy, mają niebagatelny wpływ na myślenie o sobie, a także o innych, niekoniecznie w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Wobec zachodzących zmian i wynikających z nich ograniczeń zwiększa się prawdopodobieństwo występowania depresji, poczucia osamotnienia, nienawiści do innych, obcych, uczucia bezsilności i niemożności rozwiązania kwestii bytowych, nie tylko w znaczeniu mikro, ale może przede wszystkim w skali makro, a co za tym idzie chęci rozwiązania sytuacji a sposób siłowy, agresywny, odwetowy. Świat, w którym żyjemy, narzucający określone sposoby zachowań, wskazujący akceptowalne modele współistnienia oraz zalew informacji wywierających na odbiorcy przymus podporządkowania się większości wyzwala kryzys emocjonalny i bunt, powodujący często reakcje nieadekwatne do sytuacji. Nie bez racji pozostaje też nasilenie sytuacji stresowych wymuszonych coraz większą dyspozycyjnością jednostki i związaną z tym odpowiedzialnością za swoje działanie.

Zjawisko samobójstw poagresyjnych jest powszechne, zarówno pod względem terytorialnym, jak i społecznym. Nie jest uzależnione od uwarunkowań na tyle specyficznych, aby można było mówić o skutecznym wyeliminowaniu czynników ryzyka i zastosowaniu rygorów prawnych przeciwdziałających wystąpieniu tych negatywnych zdarzeń. Pod tym względem zjawisko to niezależnie od wszystkiego wymaga dalszego, stałego i konsekwentnego monitorowania.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała Paulina M. Wiśniewska

Na zdjęciu: dr Filip Bolechała

Fot. A. Banaś

Oglądaj: https://www.youtube.com/watch?v=TBJtNr6FCJQ

Dr Filip Bolechała jest współautorem serii kryminalistycznej pt. „Przypadki kryminalne” oraz autorem książki o zabójstwach w kontekście niepoczytalności, link:

https://wydawnictwo-silvarerum.eu/produkt/filip-bolechala-zabojstwo-a-niepoczytalnosc/

Dr J. Stojer-Polańska: „Sukces będzie wtedy, kiedy treść książki pomoże w udzielaniu psom pomocy”

Rozmowa ze współautorka książki o pierwszej pomocy dla psów, dr Joanną Stojer-Polańską, kryminalistykiem, pomysłodawczynią i współautorką serii kryminalistycznej dla dzieci i dorosłych czytelników, aktywną działaczką na rzecz praw zwierząt, na co dzień – naukowcem i nauczycielem akademickim. 

• Książka o pierwszej pomocy przedweterynaryjnej dla psów już okazała się sukcesem, a na rynku jest dopiero od 3 dni! Wydawnictwo przyjmuje zamówienia poprzez aplikację e-księgarni na tę pozycję, Zamawiają osoby prywatne, ale i Fundacje „psie”. Brakowało, i to chyba bardzo, takiego poradnika pomocy doraźnej w nagłych „psich” wypadkach…

Cieszę się, że jest zainteresowanie. Sukces będzie wtedy, kiedy treść książki pomoże w udzielaniu psom pomocy, zwiększy świadomość opiekunów psów, wyczuli na sytuacje, kiedy pomoc przedweterynaryjna i weterynaryjna jest potrzebna. Psy są traktowane często jak domownicy. Jeżdżą z nami na wakacje, uczęszczamy z psami na szkolenia z zakresu współpracy człowiek-pies, dbamy o właściwe wyżywienie. Ponieważ psy intensywnie uczestniczą w naszym życiu, ulegają wypadkom na drodze, chorują z powodu zjedzenia czegoś szkodliwego, bywają pogryzione przez inne zwierzęta. A my chcemy im pomóc. Po upublicznieniu informacji o wydanej książce dzwonią także zaprzyjaźnieni przewodnicy psów służbowych i opowiadają o kolejnych wartych opisania sytuacjach. Takich, kiedy psu coś się stało i trzeba było szybko zareagować.

• To może powstanie kolejna pozycja z zakresu pomocy przedweterynaryjnej dla psów?

Pomyślimy. Może warto byłoby wrócić do wątków poruszonych w „Psach domowych i służbowych”, gdzie piszemy z Joanną Pulit o pielęgnacji psa i potrzebach naszych czworonogów. Warto też przekazać parę podpowiedzi dla osób, które opiekują się psami starszymi czy też skrzywdzonymi (np. psami odebranymi podczas interwencji), bo taka opieka nie jest łatwa. Dużo ludzi decyduje się na adopcję psa, stąd warto edukować, zapoznawać z regulacjami prawnymi, które psów dotyczą i pokazać, jakie są możliwości dla opiekunów psów związane z właściwą opieką, psimi wybiegami czy też socjalizacją psa.

• Zdradziła Pani, że pomysł na książkę o pierwszej pomocy dla psa narodził się podczas szkolenia psów służbowych, ale i z własnych doświadczeń wie Pani, że taka pomoc może być konieczna. Co takiego działo się Pani psu, że zaowocowało to książką?

Pies po intensywnej zabawie z innymi psiakami zaczął kuleć i wyglądało na to, że bardzo boli łapa. Dopiero kolejnego dnia można było wykonać prześwietlenie. Nie każdy środek przeciwbólowy dla ludzi może być podany psu. I tu potrzebowałam pilnie konsultacji. Innym razem pies zatruł się czymś, a to zawsze trudne do diagnozy, kiedy nie wiemy, co nasz pupil mógł zjeść na spacerze. Intensywne biegunki trzeba było szybko opanować.
W niektórych miastach funkcjonują kliniki dla zwierząt 24h, ale nie zawsze jest możliwość szybko do takiego miejsca dotrzeć. Stąd bardzo ważne, by mieć telefon do swojego weterynarza na tak zwany wszelki wypadek i przygotowaną apteczkę dla psa. Trzeba oczywiście wcześniej wiedzieć, co najczęściej psom dolega i jak zareagować. Stąd właśnie pomysł na książkę. Pytałam też zaprzyjaźnionych przewodników psów ze służb mundurowych, co przydarzyło się ich psom podczas działań na służbie. Te historie też pojawiają się w książce. Niektóre służby mają takie apteczki przygotowane dla funkcjonariuszy na czterech łapach.

• Jest Pani aktywną osobą, pisze książki, wykłada, zyskała tytuł Popularyzatora Nauki rok temu, jest jedną z sygnatariuszek petycji o przyznanie emerytury płatnej dla wszystkich psów służbowych. Nie brakuje Pani czasu na odpoczynek i takie normalne życie, poza pracą i działalnością charytatywną na rzecz zwierząt?

Wolny czas spędzam jeżdżąc konno. Lubię odpoczywać w miejscach, gdzie są zwierzęta. Pies też jeździ do stajni, bo zwykle można psiaka w takie miejsca zabrać. Na szczęście mój czworonóg lubi inne zwierzęta, a koń nigdy go nie kopnął. Choć widziałam takie sytuacje, kiedy o włos pewien pies uniknął spotkania z kopytem… Często można też zaobserwować spotkania międzygatunkowe, czyli na przykład psa z kotem. Po takich spotkaniach bywa, że pierwsza pomoc jest potrzebna. Widziałam też na wybiegach dla psów niejednokrotnie, jak psy się pogryzły. Pierwszej pomocy potrzebowały psy, ale też ludzie, którzy psy rozdzielali.

• O czym Pani marzy na czas wakacji?

Żeby wakacje pozwoliły „podładować baterie”, na przykład dzięki wyjazdom na łono natury, choć zawsze wolę aktywny wypoczynek, na przykład rajdy konne. I by szkoły po wakacjach pozwoliły na powrót dzieci do kontaktów społecznych.

I tego z całego serca życzymy i czekamy na kolejne książki Pani autorstwa! Dziękuję za rozmowę. 

Rozmawiała Paulina M. Wiśniewska

Na zdjęciu: dr Joanna Stojer-Polańska podczas swojej ukochanej jazdy konnej

Fot. Maria Mierzyńska-Kiebzak

Demo do gratisowego pobrania: Pierwsza pomoc demo

Przy tej okazji przypominamy o petycji, której jedną z sygnatariuszek jest dr J. Stojer-Polańska i prosimy o podpisy, bo to nie powinno tak być, że zwierzęta służbowe po latach pracy mają emerytury państwowe równe 0 zł – link:

https://www.petycjeonline.com/walczymy_o_przyznanie_pastwowych_emerytur_dla_wszystkich_psow_i_koni_subowych

A to link do książki o pierwszej przedweterynaryjnej pomocy dla psów:

https://wydawnictwo-silvarerum.eu/produkt/k-dolebska-j-stojer-polanska-pierwsza-pomoc-dla-psow-kolor/

„Terapia lasem” – udana licytacja książki dla potrąconej przez auto suczki – dziękujemy!

Pisaliśmy na naszej stronie www o potrąconej przez auto suczce, dla której Fundacja zbierała pieniądze na operację. Na ten gest, niestety, nie zdobyła się właścicielka psa, osobiście wcześniej przejechawszy zwierzę własnym autem. Zareagowała za to jedna z naszych Autorek i wystawiła swój pierwszy, unikalny egzemplarz sygnalny na aukcję. To książka „Terapia lasem w badaniach i praktyce”.
- Licytacja trwała do wczoraj, książka poszła za 300 zł (całkiem nieźle, jak tylko na 2-dniową akcję, ale zależało mi na czasie). Dziś ponowiłam temat zbiórki, mam nadzieję, że szybko zbierzemy kwotę. Sama mam 3 psy z adopcji, 2 odebrane interwencyjnie z patologicznych warunków, nie ma mowy, że sunia zostanie bez pomocy – napisała w mailu do naszego Wydawnictwa autorka, Katarzyna Simonienko.

Dziękujemy za empatię i wielkie serce dla zwierząt!

Przy okazji polecamy niezwykłą pozycję autorstwa lekarza psychiatrii dr Katarzyny Simonienko

https://wydawnictwo-silvarerum.eu/produkt/k-siemonienko-terapia-lasem-w-badaniach-i-praktyce/

Las to najlepsze lekarstwo

Zachęcamy do wkroczenia do lasu dla zdrowia, relaksu i w celach terapeutycznych. Oto nasza nowość – Terapia lasem, czyli kąpiele leśne, autorstwa lekarza psychiatry.

Ze Wstępu:

Ta książka nie jest poradnikiem ani praktycznym przewodnikiem. Moją intencją było stworzenie rzetelnego kompendium wiedzy na temat jednej z technik dbania o zdrowie- ekspozycji na nasze naturalne środowisko. Świadomie, z przekonaniem i spokojem. Tylko tyle, ale czasem niewiele wystarczy, żeby przywrócić właściwą kolej rzeczy. Zapraszam zatem do lektury zarówno osoby zawodowo związane z dbaniem o zdrowie swoich pacjentów i klientów, jak również wszystkich zainteresowanych naukową stroną terapii lasem, która w powszechnym mniemaniu kojarzy się z „przytulaniem się do drzew”. Zobaczymy, że zupełnie nie o przytulanie chodzi, chociaż to miły i ważny emocjonalnie gest w różnych relacjach. Nie będziemy omawiać aspektów światopoglądowych, ezoterycznych, sportowych, wysiłkowych czy artystycznych. Skupimy się na badaniach i medycynie opartej na dowodach (ang. evidence based medicine). Monografia zawiera kilka części- we „Wchodząc do lasu” przeczytać można o historii kąpieli leśnych oraz ich mechanizmach działania, w „Terapii lasem w badaniach” zapoznać się z zestawieniem wyników różnego rodzaju badań poświęconych tematyce, a w „Praktyce medycznej” o możliwościach zastosowania shinrin-yoku w działaniach medycznych. Życzę zatem miłej lektury i… zapraszam do Lasu!

Autorka

Dr J. Stojer-Polańska: „Zwykle, gdy dla psa potrzebna jest pilnie pomoc, jest wieczór albo noc, stąd pomysł na książkę”

Dr Joanna Stojer-Polańska, kryminalistyk, jest współautorką książki o pierwszej pomocy przedweterynaryjnej dla psów.

·     Pierwsza pomoc dla psów – nowa pozycja książkowa, ale pomysł wcale nie taki nowy?

Zawód weterynarza wiąże się z udzielaniem pomocy potrzebującym zwierzętom. W dzisiejszych czasach, kiedy bardzo dużo osób posiada psa, którego traktuje jak członka rodziny, wzrasta potrzeba właściwego zaopiekowania się zwierzęciem w każdych okolicznościach. Stąd właśnie szkolenia z zakresu pierwszej pomocy, zapotrzebowanie na informacje z zakresu pielęgnacji czy współpracy z psem i szkoleń z tego zagadnienia. 

·   Jedni kochają zwierzęta, inni je krzywdzą. Potrafi Pani to sobie wytłumaczyć?

Myślę, że dużo ludzi ma bardzo pozytywny stosunek do zwierząt i nie zgadza się na ich  krzywdzenie. Inna sprawa, że w kwestii krzywdzenia brakuje edukacji – o prawach zwierząt, o tym jak dbać o środowisko, jak wspierać inicjatywy na rzecz walki z przemocą wobec zwierząt. Od lat mówi się o przestępstwach przeciwko zwierzętom. Pojawiają się ujawnione przypadki, które wcześniej były w tak zwanej ciemnej liczbie przestępstw. Sądzę, że zgody na krzywdzenie nie ma, ale nie traktujemy wszystkich zwierząt tak samo – domowe, gospodarskie, dzikie – dopiero uczymy się poszanowania innych gatunków. Ciągle trwa dyskusja, co to znaczy „kochać zwierzęta” i robić coś dla ich dobra.

·         Jako redakcja staramy się też wspierać potrzebujące zwierzęta, ostatnio przejechaną przez auto suczkę, której właścicielka nie pomogła. Takich spraw jest mnóstwo – skąd tyle zła i bezmyślnej głupoty w ludziach? I dlaczego też tak trudno nakłonić ludzi do interwencji, do pomocy, do wsparcia finansowego, żeby chociaż umożliwić pomaganie tym, którzy to robią?

Dużo ludzi angażuje się w pomaganie, na pewno więcej niż kiedyś. Dziś też więcej mówi się o przypadkach skrajnych związanych z głodzeniem czy  biciem zwierząt – które kiedyś najprawdopodobniej pozostałyby niezauważone. Niektóre zmiany w świadomości społecznej zachodzą jednak bardzo powoli, jeszcze sporo do zrobienia w temacie pomocy potrzebującym zwierzętom. Tutaj edukacja jest bardzo ważna. Warto zastanowić się, jakie formy pomocy są najefektywniejsze. Jak pomagać, jak interweniować, jak karać. Media zwykle piętnują przemoc wobec zwierząt i przepisy karne także istnieją do takich sytuacji. Trzeba jeszcze wdrożyć ich stosowanie. 

·         Na szczęście jest sporo ludzi pomocnych, zaangażowanych. Pani do nich należy. Proszę opowiedzieć o swoich działaniach na rzecz zwierząt.

Spotykam bardzo dużo ludzi zaangażowanych w walkę o prawa zwierząt. Są ludzie, którzy walczą o przyznanie psom i koniom ze służb mundurowych emerytur, są ludzie prowadzący szkolenia z zakresu psychologii zwierząt – to pomaga lepiej opiekować się zwierzętami domowymi, znam ludzi, którzy promują mądrą adopcję psa ze schroniska i wolontariat na rzecz bezdomnych psów i kotów. W swoich książkach staram się pokazać ich działania  oraz to, ile zawdzięczamy zwierzętom na służbie w zakresie naszego bezpieczeństwa. 

·         Książki, które wychodzą spod Pani pióra, a raczej – spod klawiatury komputera, często za swoich bohaterów mają zwierzęta. Skąd pomysł na tę ostatnią – o pierwszej pomocy przedweterynaryjnej dla psów aktywnych?

Pomysł na książkę pochodzi od lekarza weterynarii Kasi Dołębskiej, która jest główną autorką tej publikacji. Ona podzieliła się swoją wiedzą z zakresu weterynarii. Spotkałyśmy  się na szkoleniu psów służbowych, dzięki naszemu wspólnego znajomemu udało się nawiązać współpracę. Dzięki wiedzy i zaangażowaniu Kasi dziś książka jest już dostępna. Z mojej strony pojawiły się tam opisane przypadki medyczne, które miałam okazję poznać przy pisaniu poprzednich książek o niezwykłych przygodach funkcjonariuszy na czterech łapach i kopytach. Cieszę się, że powstała książka będące efektem interdyscyplinarnej współpracy weterynarza i kryminalistyka. 

·         Pani ma psa i też musiała mu udzielać pomocy?

Tak, były takie sytuacje, kiedy z psem działo się coś niedobrego i potrzebowałam konsultacji, co zrobić. Zwykle, kiedy coś się działo,  to był wieczór albo noc, trudno było wtedy znaleźć czynny gabinet weterynaryjny. Na szczęście mogłam zadzwonić do weterynarza i do znajomych kynologów, którzy mają potrzebną wiedzę.  Dzięki książce dużo się też nauczyłam. Miałam okazję uczestniczyć w warsztatach prowadzonych przez Kasią z pierwszej pomocy dla psów. Ale często opiekunowie psów nie mają za sobą  uczestnictwa w szkoleniach, a liczy się czas, choćby w sytuacji, kiedy pies został potrącony przez samochód albo psy się pogryzły. Dlatego zachęcam do zapoznania się z publikacją o pierwszej pomocy. Nigdy nie wiadomo, kiedy ta wiedza książkowa będzie nam potrzebna w praktyce. 

Dziękuję za rozmowę. 

Rozmawiała Maria P. Wiśniewska

Inne pozycje tej Autorki:

Każda złotówka na wagę życia i zdrowia przejechanej przez auto suczki

Zwracamy się z prośbą do wszystkich naszych Czytelników i Autorów o wsparcie dla cierpiącego psa. Przyjaciel wydawnictwa, inspektor ochrony praw zwierząt, pani Kasia, zwróciła się z prośbą do nas o pomoc i upublicznienie zbiórki. Publikujemy ten dramatyczny apel, przekazując tę prośbę dalej.

„W trybie pilnym sunia musi trafić na stół operacyjny! Sunia została potrącona, pierwsze badania diagnostyczne pokazały, jak bardzo poważny jest stan psa, który cierpi ogromnie!

Suczka została potrącona przez auto, przeżyła, ale złamanie jest bardzo poważne, niestety nie uzyskała pomocy, tak więc trafiła pod naszą opiekę i pilnie szukamy pomocy dla niej.

Wstępne badania diagnostyczne pokazały złamanie z przemieszczeniem, koszt operacji składania kości przeprowadzonej przez ortopedę to około 2 000 zł.

Sytuacja jest na tyle pilna, że operacja powinna odbyć się już! Niepoprawnie ułożone kości zaczyna obrastać tkanka, która im później, tym bardziej będzie utrudniać operacja, jak i rekonwalescencję suni. Błagamy Was o pomoc dla tej cudownej suni! Mimo całej tragedii, jaka ją spotkała, pozostaje pozytywnie nastawiona do człowieka i z dnia na dzień coraz weselej wita się z opiekunką!”

Taki dramatyczny apel zamieszczony został na portalu RatujemyZwierzaki.pl. My znamy kulisy tej smutnej historii i tym bardziej prosimy o wsparcie. Bez naszej pomocy nie da się pomóc cierpiącej suczce. Na razie zebrano 20 proc. potrzebnej kwoty.

Link do wpisu i zbiórki: https://www.ratujemyzwierzaki.pl/zlamanalapkaals?fbclid=IwAR1yGG92DiYpj0Af2mLAMBsJPCeGOY59P2pq8p-GVhuqni1wHf5BjgD0kfs 

(pewu)

Na zdjęciu: suczka ze złamaną kością biodrową czeka na operację

big_5ba5d3d5-3cc7-4805-b2c5-27373b534285 content_a651683b-0f74-400c-8a67-e492f3055d61

Pierwsza pomoc dla psów – poradnik dla wszystkich „psiarzy” – już w sprzedaży!

Z radością informujemy o zakończeniu prac nad książką o pierwszej pomocy przedweterynaryjnej dla psów aktywnych i pracujących. Bo to właśnie one narażone są na różnego rodzaju urazy. Warto wiedzieć, jak wykonać resuscytację krążeniowo-oddechową psu /RKO/, bo właśnie masaż serca i sztuczne oddychanie może uratować czworonogowi życie. W książce znajduje się dużo praktycznych porad i odpowiedzi na nurtujące każdego opiekuna psa pytania – na przykład, dlaczego niektóre psy uwielbiają odchody?… Bo ma to swoje weterynaryjne uzasadnienie.

Publikacja wydana została w serii kryminalistycznej, ale jako jedyna NIE jest przeznaczona dla młodych czytelników, tylko dla dorosłych – a to ze względu na zdjęcia urazów i chorób psów. A dlaczego właśnie wydaliśmy ją w serii kryminalistycznej? Ponieważ sprawa urazów i ratowania czworonogów dotyczy przede wszystkim psów służbowych, zatrudnionych w służbach mundurowych. I to właśnie funkcjonariusze czy ratownicy wodni i górscy oraz ich pytania – zainicjowali powstanie tej publikacji. Bo ta książka jest właśnie o ich psach, o tym, co im się przytrafiło na służbie i jakiej należało im udzielić pomocy. Sporo wiedzy fachowej „sprzedała” lek. wet. Katarzyna Dołębska – przystępnie i praktycznie. Ale książka jest przede wszystkim efektem współpracy ze służbami mundurowymi, Fundacjami oraz ogromnego zaangażowania ze strony drugiej współautorki dr Joanny Stojer-Polańskiej, inicjatorki i pomysłodawczyni serii kryminalistycznej o psach i koniach w służbach ratowniczych i mundurowych.

Na pierwsze tygodnie przygotowaliśmy mega promocję – u nas książka tańsza o 10 zł, zarówno wydanie kolorowe, jak i czarno-białe.

Plik demo do wglądu - Pierwsza pomoc v9 promocja

Seria kryminalistyczna:

Zapraszamy do naszego newslettera!

Zapraszamy do zapisywania się do naszego newslettera. Wystarczy przewinąć stronę www na sam dół i wpisać swój adres mailowy. Będziecie Państwo otrzymywać regularnie najnowsze informacje o naszych nowościach i inicjatywach. A jesteśmy bardzo aktywni, w każdym razie – staramy się!

Fundacja Uniwersytet Dzieci w akcji

Fundacja Uniwersytet Dzieci zrealizował kolejny projekt edukacyjny! Tym razem o… psim nosie.

- Gratulujemy pomysłu i cieszymy się, że psy służbowe opisane w książkach „Niesamowite przygody funkcjonariuszy na czterech łapach i kopytach” wydanych przez Silva Rerum znalazły się na kartach z psimi bohaterami. Polecamy naukę przez zabawę z pudełkiem „Nos”. Badanie zapachu jest ważne w kryminalistyce i pokazane na przykładzie pracy psów tropiących ratowniczych, a także o innych specjalnościach – podkreśla dr Joanna Stojer-Polańska, kryminalistyk.

https://uniwersytetdzieci.pl/udwdomu

Zakładki do książek z motywami z serii kryminalistycznej

Oto pojawiły się zakładki nawiązujące do książek z serii kryminalistycznej. Z radością je prezentujemy – będą służyć naszym Czytelnikom nie tylko przy lekturze książek edukacyjnych o psach czy koniach służbowych oraz śladach kryminalistycznych. To zakładki do każdej książki, czyli mają wszechstronne zastosowanie!

Na zdjęciach: zakładki oraz okładki książek kryminalistycznej serii edukacyjnej dla dzieci i młodzieży

R. Kuciński: Biblioteka „za zamkniętymi drzwiami”

Robert Kuciński, nowy dyrektor Miejskiej Biblioteki Publicznej im. Adama Asnyka w Kaliszu, odsłania kulisy funkcjonowania biblioteki kaliskiej w pandemii, a także swojego wielkiego sukcesu w tej dziedzinie.

Od kiedy piastuje Pan stanowisko dyrektora Miejskiej Biblioteki Publicznej im. Adama Asnyka w Kaliszu?

Od 2 marca 2020 roku. Oczywiście w drodze konkursu, ale troszkę w aurze skandalu, bo po roku pracy zostawiłem stanowisko wicedyrektora w Centrum Kultury i Sztuki w Koninie. Było mi tam cudownie, ale bałem się, że codzienne dojazdy (w sumie 120 km) mnie zabiją. A już na pewno zrujnują moje szczęśliwe życie prywatne.

Z jakimi planami obejmował Pan tę funkcję? Co chciał Pan zmienić, a co zostawić?

Znałem działalność biblioteki kaliskiej dość dobrze, bowiem przez ćwierćwiecze byłem multimedialnym dziennikarzem, i to skupionym jedynie na kulturalnych wydarzeniach Kalisza. Odwiedzałem z mikrofonem lub kamerą nawet najmniejsze filie. W swój program wpisałem pełen szacunek dla dotychczasowych osiągnięć, ale położyłem większy nacisk na organizację imprez kulturalnych, to znaczy spotkań, koncertów, wystaw, warsztatów, ale takich, dla których książka jest punktem wyjścia. Moja propozycja nie wynikała z ogólnopolskiej tendencji do wzbogacania oferty bibliotek, ale raczej ze świadomości, że Kalisz od wielu lat nie ma Miejskiego Ośrodka Kultury i z przekonania, że – dopóki taka instytucja znowu nie powstanie – biblioteka, choćby po części, taką funkcję winna pełnić. Sporo miejsca poświęciłem remontom, rozbudowie, transformacji funkcjonalnej… Przez ostatnie dwie dekady pojawiło się kilka pomysłów, bardzo konkretnych, dotyczących adaptacji pięknych zabytków albo budowy nowego, nowoczesnego obiektu, ale… Ale na razie cieszę się, że mamy Bibliotekę Główną i dziesięć kameralnych filii, co ma sporo zalet. Tylko osiedla wyrosłe w ostatnich latach mogą narzekać, że nie mają swojej biblioteki, ale pozostałe dzielnice mają swoje ulubione filie, swoje ukochane bibliotekarki, chętnie odwiedzane wypożyczalnie i czytelnie.

Istotnym założeniem mojego planu było nie tylko rozwinięcie cyfrowego księgozbioru, ale przede wszystkim rozbudzenie wśród czytelników potrzeby korzystania z e-booków i audiobooków. Wciąż pokutuje przeświadczenie: „to nie dla mnie”, „jestem wzrokowcem”, „uwielbiam zapach i szelest papieru”… Dobrze, ale ile jest sytuacji, kiedy nie tylko możemy, a wręcz musimy zastąpić papierową książkę. Bolą mnie oczy albo nie stać mnie na nowe okulary, mam czas tylko podczas gotowania albo jazdy samochodem, uwielbiam czytać na plaży, ale mam upaprane olejkiem do opalania ręce i zbyt duży szacunek do książek. Ba: jadę za granicę i nie mogę do walizki włożyć dziesięciu książek, ale czytnik czy tablet na pewno zmieszczę, itd.

I nagle – pandemia… Jak się to przełożyło na funkcjonowanie biblioteki?

To było ‘nagle’ do potęgi, bo ogłoszono pierwszy lockdown w zasadzie po tygodniu mojego funkcjonowania. Dobrze, że Dzień Kobiet skłonił mnie do nieodkładania wizyt we wszystkich filiach, bo mógłbym nie poznać wszystkich pracowników przed zamknięciem. Trzeba wiedzieć, że niestety dyrekcja i administracja działają w oddzielnym budynku i nie są połączone choćby z Biblioteką Główną.

Szok pandemiczny trwał jedynie kilka godzin. Mogę powiedzieć, że już drugiego dnia mieliśmy kilka rozwiązań na ratowanie sytuacji. Przede wszystkim skupiłem się na różnorodnej w formie promocji e-booków i audiobooków. Wielu czytelników z powodu pandemii pokonało wcześniejszy opór przed sięganiem po cyfrowe książki. Już w pierwszym miesiącu wypożyczanie e-booków wzrosło ponad dwudziestokrotnie. Starałem się równolegle prowadzić prace za zamkniętymi drzwiami i w Internecie. Ja wiem, wiedzą bibliotekarze, a Pani z pewnością się domyśla, z jaką ilością pracy wiąże się „obsługa” księgozbioru. Większość myśli jednak, że to najlepsza robota pod słońcem, w ramach której od czasu do czasu podaje się książkę jakiemuś zbłąkanemu czytelnikowi. Jeśli czytelnicy nie zostają wpuszczeni do środka, to można już tylko pić herbatę i stawiać pasjanse. Ludzie nie wiedzą, że książki muszą zostać wprowadzone do elektronicznego katalogu wraz z ogromną ilością danych, że każdy ruch takiej książki jest przez system odnotowywany, że ludzie książki niszczą, a nie ma już introligatorów, że czytelników – wbrew obiegowym opiniom – jest sporo i wciąż przybywa, że bibliotekarze przez cały dzień udzielają setek informacji przez telefony i maile, że robią tak zwane kwerendy dla naukowców, regionalistów czy studentów, że nikły procent korzystających wie, jaką książkę chce wypożyczyć, a większość zdaje się na poradę bibliotekarza. Tak, zdanie „pani Krysiu, pani wie, co ja lubię” słyszy się najczęściej, a wypowiadają je tysiące użytkowników. Mówię o tym, bo z radością zamknąłbym się z bibliotekarzami i zrobił wszystko to, na co na co dzień nie ma czasu. Priorytet to „oczyszczenie” księgozbioru. Jestem zwolennikiem teorii, że biblioteka ma jak najlepiej służyć ludziom, a nie być jedynie magazynem jak największej ilości książek. Nie łudźmy się, jeśli po daną książkę nie sięgnął nikt od 15 lat, to przez kolejne 15 także nikt o nią nie zapyta. Owszem, egzemplarz obowiązkowy musi być, ale dziesięć – niekoniecznie. Ponadto mówię o pozycjach kiedyś gromadzonych z powodów na przykład ideologicznych albo o poradnikach, które potrzebne były przez krótki czas, np. do nauki systemu komputerowego, którego teraz już się nie stosuje, itd. Dodajmy do tego remonty, których potrzebuje 70-80% placówek naszej biblioteki czy po prostu generalne porządki, a zabraknie i tak czasu na realizację najważniejszych, naprawdę niezbędnych, działań. Jednak wciąż towarzyszyły mi obawy, że – po pierwsze – nikt nie uwierzy, że bibliotekarze ciężko pracują, mimo zamknięcia instytucji i przyjdzie na przykład nakaz okrojenia ich skromnych pensji, że – po drugie – stracimy kontakt z czytelnikami, że oni pozbędą się nawyku odwiedzania biblioteki, że – po trzecie – w ramach gigantycznego ogólnokrajowego, pandemicznego oszczędzania ktoś zacznie się zastanawiać, czy na pewno potrzebujemy tyle bibliotek i tylu ich pracowników. Nie pozwoliłem, aby lęk mnie dławił i wymyślałem rozmaite formy pokazywania, że nie tylko jesteśmy i pracujemy, ale także znakomicie dostosowujemy się do tej trudnej sytuacji i – co jeszcze ważniejsze – niesiemy wam, czytelnikom, otuchę.

Jeszcze jednym niełatwym zadaniem było – zaraz po zamknięciu – przystosowanie 12 placówek kaliskiej biblioteki do pracy w reżimie sanitarnym. Po pierwsze, to trudna decyzja, aby z niewielkiego budżetu wydać pieniądze na taką ilość zabezpieczeń (czy to niezbędne? ile czasu posłuży?), a po drugie – może już nie pamiętamy – wyzwaniem było w ogóle znaleźć płyty pleksi w przyzwoitej cenie. Na ochronne maski sami kupiliśmy materiał w hurtowni, a gumkę wybłagaliśmy u znajomej w pasmanterii, bo też się skończyła. Dla całej 50-osobowej załogi, a potem także dla naszych emerytów (również około pięćdziesięciu) maseczki ochronne uszyła jedna z pań sprzątających. Te dodatkowe talenty pracowników okazały się szczególnie cenne przez ten cały rok. Kilka miesięcy zabrało nam również przystosowanie biblioteki do nowoczesnej komunikacji. Owszem, we wszystkich filiach są komputery, ale w większości stacjonarne, niewyposażone w mikrofony czy kamerki, a ja obiecałem „na dzień dobry” kierowniczkom, że będziemy się często spotykać i rozmawiać. Platformy komunikacyjne były darmowe np. dla szkół, ale dla nas już nie albo stwarzały możliwość rozmowy jedynie kilku osobom. Początkowo realizowałem 3-4 spotkania pod rząd, z tymi samymi tematami i pytaniami, aby porozmawiać ze wszystkimi kierownikami. A zatem znów trzeba było zapłacić. Pomysłów na materiały do Internetu miałem tysiące, wszak 13 lat spędziłem w radiu, a drugie tyle w telewizji, i w ogóle piszę doktorat z mediów cyfrowych, ale przecież nie każdy bibliotekarz ma nowy model smartfona bądź wie, jak wykorzystać funkcje audio i wideo, a jeszcze potem jak ma parę elementów połączyć w atrakcyjną całość. Doba niestety miała tylko 24 godziny, a weekendy trwały chwilę… Ale krok po kroku… Sukcesywnie dokupowaliśmy drobny sprzęt i razem uczyliśmy się, jak nagrywać, jak montować, jak wciąż podnosić jakość tych internetowych produkcji. I tak stworzyła się już dość liczna grupa produkcyjna.

Pandemia zepsuła plany tak wielu placówek kulturalnooświatowych, że aż się wierzyć nie chce, że Panu się udało. Biblioteka tętni życiem. Wprawdzie bardziej wirtualnym, ale każde wydarzenie kulturalne jest teraz na wagę złota. Czy to trudne, by funkcjonować w świecie Internetu? Jak skłonić czytelników do takiej formy kontaktu?

Biblioteka jest w lepszej sytuacji niż niejeden ośrodek kultury, bo nie musi zarabiać poprzez sprzedaż biletów. Naszym atutem jest raczej bezpłatna oferta dla użytkowników. Poprzedni dyrektor, pan Adam Borowiak, nie zostawił mi na szczęście żadnych zobowiązań w postaci podpisanych wcześniej umów czy kontraktów z artystami. Owszem, w programie działań instytucji jest parę punktów obowiązkowych, takich jak Narodowe Czytanie, Europejskie Dni Dziedzictwa czy Noc Bibliotek, ale formy celebracji mogłem dostosować do warunków pandemicznych.

Rzeczywiście w większej mierze niż planowałem skupiliśmy się na działalności internetowej, ale wykorzystywaliśmy każdą okazję, aby zrobić coś dobrego w realu. Uprościliśmy procedury kontaktu i wypożyczania, aby – jeśli ktoś chce – można było zrezygnować z wizyty w filii w momencie choroby czy nasilenia pandemii. Dzięki wsparciu Miasta Kalisz kupiliśmy dwa rowery i ruszyliśmy z akcją „TOM w DOM”, by dowozić książki osobom, które nie mogą się poruszać. Wprowadziliśmy sporo innowacji w regulaminie, aby czytelnicy mogli wypożyczać więcej książek i nie płacić za ich przetrzymanie. Zaproponowaliśmy akcję „Pupile widziane mile”, aby właściciele zwierząt mogli łączyć spacer z wizytą w bibliotece. Maksymalnie wykorzystujemy wszystkie hole, do których i tak czytelnicy wchodzą, by wypożyczyć książki i właśnie tam pokazujemy nasze wystawy.

Otworzyliśmy się na działania plenerowe. Znakomicie sprawdziła się wystawa Tomasza Brody, wrocławskiego artysty rodem z Kalisza, zatytułowana „Bookface. Księga twarzy pisarzy”, którą mieliśmy pokazać w Bibliotece Głównej i połączyć z autorskim spotkaniem, a w ostatniej chwili zaprezentowaliśmy na metalowych stelażach przed gmachem, w bardzo ruchliwym miejscu, co sprawiło, że odbiór był masowy, zauważalny. Nauczyłem się myśleć dwutorowo, co można zrobić realnie, a co wirtualnie. Artysta obecny był na plenerowym wernisażu, ale dla tych, którzy nie mogli przyjść bądź obawiali się zgromadzeń nawet na świeżym powietrzu, ekspozycja została wyposażona w kod QR, by mogli się przenieść na naszą stronę internetową z pełnym opisem prac, biografią artysty i nagranym wcześniej filmowym wywiadem. Zaraz po skończeniu ekspozycji przy naszym pałacyku stelaże przejęła Filia nr 3 i w centrum miasta pokazała arcyciekawą wystawę „MIĘDZY MOSTAMI. Historyczne weduty Przedmieścia Wrocławskiego”, nowocześnie zaprojektowaną przez bibliotekarza (talent!) Mateusza Halaka.

Wymyśliłem cykl NASZE REWIRY, w ramach którego – we współpracy z Fundacją „Nasza Historia”, która dysponuje bogatym archiwum zdjęć Kalisza i jego mieszkańców – pokazujemy, jak zmieniały się poszczególne dzielnice. Aby zminimalizować koszty, robimy to w formie banerów, które przyczepiamy do płotów. Są one pięknie zaprojektowane przez kierownika Biblioteki Głównej (kolejny talent!), Arkadiusza Błaszczyka i cieszą się ogromnym zainteresowaniem. Także są wyposażone w kody QR i łączą się z pełnym omówieniem w Internecie.

Udało nam się – mimo pandemii – zorganizować pięciodniowe warsztaty z załogami uczniów z pięciu szkół poświęcone gamifikowaniu treści historycznych. W ramach ministerialnego programu „Koalicje dla Niepodległej” stworzyli pod okiem znakomitych wrocławskich edukatorów quest historyczny i aplikację na smartfon pt. „Kaliskie ścieżki w wojnie polsko-bolszewickiej”. I znowu, będzie można z tą aplikacją – jak tylko świat wróci do normalności – zorganizować grę terenową, ale w tej chwili każdy może pobrać darmową aplikację ActionTrack, zeskanować kod na naszej stronie i grać, a nauczyciel przeprowadzić troszkę inną lekcję on-line lub nawet zorganizować wirtualny turniej dla swych uczniów.

Pytała Pani przede wszystkim o działania w Internecie, ale chciałem podkreślić, że one nie są (może nawet nie powinny być) oderwane od tego, czym biblioteka żyje na co dzień. W pierwszym etapie zastanowiłem się, co bibliotekarze potrafią i co w miarę prosty sposób można przenieść do prezentacji on-line. Oczywiście, zajęliśmy się czytaniem i polecaniem książek. A to nie jest takie proste, jak się wydaje, ze względu na prawa autorskie. Ja jednak nie znam sformułowania „nie da się”, więc nawiązaliśmy współpracę z lokalnym wydawnictwem Martel, które nam udostępniło książki dla dzieci, skontaktowaliśmy się z kilkoma innymi w kraju – jedno odmówiło, drugie – nie. Nagraliśmy gotowe, prezentowane wcześniej podczas wizyt małych czytelników w Filii nr 9, teatrzyki kamishibai i powołaliśmy do życia tyleż prosty, co genialny format „Teatrzyk z górnej półki”, w którym kukiełki występują na jednej z bibliotecznych półek. Nagraliśmy mnóstwo tutoriali plastycznych, bo w bibliotece jest co najmniej kilka osób, które wykonują niebanalne zakładki do książek czy ozdoby świąteczne ze wstążek.

Czytają i prezentują bibliotekarze, ale także goście, nie tylko z Kalisza. Do „Czytania z siódemką” zaproszenie przyjęły nie tylko osoby znane w naszym mieście, ale także aktorzy, Piotr Cyrwus i Karol Strasburger. Szukamy form uaktywniających naszych odbiorców, prosząc o zdjęcia i nagrania z odpowiedzią na pytanie, gdzie pojechała książka (w domyśle z Tobą na wakacje) albo jak czytasz (to znaczy w jakiej pozycji czy przestrzeni), itd. Teraz przyjaciele biblioteki, na naszą prośbę, nagrywają filmy z literackimi zagadkami.

Pierwszą poważniejszą, kilkuodcinkową produkcją, przygotowaną specjalnie na zeszłoroczny Tydzień Bibliotek, był videoblog „W białych rękawiczkach”, w którym Monika Sobczak-Waliś, kierownik Działu Zbiorów Specjalnych w oryginalny sposób mówi o najwspanialszych rękopisach i starodrukach zgromadzonych przez MBP w Kaliszu. Ona też, tyleż odważna, co utalentowana, sięgnęła po formę podcastu i powołała do życia „Poranki hrabianki”, w których opowiada z kolei niesamowite historie inkrustowane fragmentami z lokalnej prasy z XIX i początku XX wieku. Zarządzany przez nią dział posiada również ciekawe tzw. dowody życia społecznego. Na bazie gromadzonych druków okazjonalnych tworzy pani Monika cykl wywiadów „Historia z plakatu”, w którym goście wracają pamięcią do wydarzeń uwidocznionych na archiwalnych afiszach.

Michał Hynas, który przed pandemią prowadził Dyskusyjny Klub Książki, dał się namówić na nagrywanie wideobloga „Lektury Michała”. Powstało już ponad 30 odcinków i niedawno pan Michał świętował roczek. O wideoblog poetycki pod hasłem „Krótka piłka” poprosiłem Izabelę Fietkiewicz-Paszek, która jest nie tylko bibliotekarką, ale także poetką i felietonistką. Wcześniej prowadziła mnóstwo spotkań literackich i pisała, a teraz rozsmakowuje się w formie internetowej. Mateusz Halak, pasjonat kaligrafii, najpierw w cyklu „Podpisz się jak…” zaczął pokazywać podpisy słynnych kaliszan, przy okazji prezentując ich sylwetki, a chwilę później – jako Pan Atramentowy – rozpoczął lekcje kaligrafii i już mamy spore grono fanów pięknego pisania w różnym wieku, którzy zapowiadają, że jak tylko pandemia odpuści, to wezmą udział w lekcjach organizowanych przez bibliotekę. Sporo rozmawiamy z pisarzami i regionalistami. Najpierw zapraszaliśmy wszystkich piszących z Kalisza lub mających związki z Kaliszem, a teraz namawiamy tych, którzy właśnie wydali coś ciekawego, co trafiło do naszego księgozbioru. Zresztą w cyklu AUTOR MOVIE nie ograniczamy się do pisarzy, bo gościliśmy również plastyków i muzyków.

Wielość i różnorodność działań, a proszę mi wierzyć, że wymieniłem małą część, sprawiła, że nasze zasięgi w social mediach poszybowały, znacznie poszerzyło nam się grono odbiorców i przybyło followersów. Mamy fanów naszych produkcji i mnóstwo komentarzy: „uau, to w bibliotece takie dzieją się rzeczy”. Warto dodać, że pokusiliśmy się też o pokazywanie, jak się w trakcie pracy bawimy, na przykład tańczymy przy układaniu książek i że – mimo odseparowania i izolacji – potrafimy być razem, na przykład składając świąteczne życzenia. Od samego początku pandemii, a było to z mojej strony takie instynktowne działanie, profil facebookowy naszej biblioteki stał się platformą polecającą ciekawe propozycje kulturalne on-line. Zanim wszyscy nauczyli się szukać, czy w ogóle zauważyli rozmaite ciekawostki ze świata sztuki i kultury, promowaliśmy wirtualne spacery po muzeach, strony prezentujące w ciekawy sposób malarstwo, pierwsze spektakle on-line czy w ogóle źródła internetowe, z których można korzystać bezpłatnie. W ten sposób spełnialiśmy jedną z ważniejszych funkcji biblioteki, czyli informacyjną. To chyba także wpłynęło na to, że zostaliśmy zauważeni i docenieni nie tylko przez naszych czytelników. Co prawda w Konkursie Stowarzyszenia Bibliotekarzy Polskich „Mistrz Promocji Czytelnictwa” dostaliśmy tylko wyróżnienie, ale ja moim bibliotekarzom wręczyłbym chętnie złote medale.

Biblioteka pod Pana przewodem rozkwitła, sporo się dzieje. Proszę wymienić najważniejsze wydarzenia, z których jest Pan szczególnie dumny.

Raduje mnie wiele wydarzeń i znowu zacznę od tych konkretnych, namacalnych. Udało się wyremontować, dodając jej wnętrzom sporo uroku, Filię nr 16, która w 2019 roku została zniszczona przez wybuch bankomatu umieszczonego na ścianie biblioteki. To nie tylko sprawa remontu, ale także dzieło dobrych serc ludzi, którzy podarowali książki, zebrali pieniądze na zakup nowych oraz mecenasów, którzy albo kupili książki, albo dołożyli się do wyposażenia. To filia na dużym osiedlu, której drzwi po prostu się nie zamykają. Jej brak był bardzo mocno odczuwalny. Trochę dzięki pandemii i zamknięciu na pewien czas – muszę to przyznać – więcej pracowników mogło się zająć opracowaniem nowych zbiorów i szybciej otworzyliśmy Filię nr 6 w Szczypiornie, na obrzeżach Kalisza. Jest ona połączona z Izbą Pamięci Szczypiorna, co otworzyło nas w większej mierze na aktywność muzealną. Właśnie powstała nowa aranżacja wystawy poświęconej Piłsudskiemu, jego legionistom i… początkom piłki ręcznej, czyli szczypiorniakowi, w której centralnej części stanęła makieta funkcjonującego tu niegdyś obozu internowania. Rozpoczęliśmy przemianę Biblioteki Głównej i poprzez zmianę funkcji pomieszczeń oraz drobne remonty powołaliśmy do życia Galerię 66, która pozwoli nam na przygotowywanie wystaw z prawdziwego zdarzenia oraz kameralnych spotkań i koncertów. A warto dodać, że dzięki hojności mecenasów otrzymaliśmy odrestaurowany fortepian z około 1920 roku. Zmienia się także otoczenie „pałacyku” – są nie tylko nowe kwiaty i krzaki, ale także drzewa i solidny kilkunastometrowy trejaż, na którym – taką mamy nadzieję – za chwilę wyrośnie zielona ściana. To będzie nowe miejsce kulturalnych spotkań i artystycznych warsztatów pod gołym niebem.

Ogromnie ucieszyła mnie taka ponadlokalna sława kilku naszych przedsięwzięć. Wspomniałem o naszych akcjach „TOM w DOM” oraz „Pupile widziane mile”, ale media ogólnopolskie zwróciły również uwagę na niewielką wystawę w Filii nr 4 zatytułowaną „Biuro Rzeczy Znalezionych”. Otóż urzekł wszystkich pomysł kaliskich bibliotekarzy, aby po kilkudziesięciu latach gromadzenia pokazać, co ciekawego czytelnicy zostawiają w książkach. Nie tylko paragony, rachunki, bilety, zaproszenia, wiersze, pokemony, opakowania po cukierkach czy kartki na mięso, ale także zapisane nerwowym ruchem dłoni na kartce z zakupami osobiste zobowiązanie – „Od jutra biorę się poważnie za swoje życie!!!”. To była rozczulająca ekspozycja.

Niewątpliwie największym osiągnięciem zeszłego roku jest stworzenie gry internetowej „Z Kalisza do Kamerunu”, która została zrealizowana przez Miejską Bibliotekę Publiczną im. Adama Asnyka i Panów Programistów, a dofinansowana ze środków Narodowego Centrum Kultury w ramach programu KULTURA W SIECI i budżetu Miasta Kalisza. Pomysł narodził się z chęci przedstawienia losów kaliskiego podróżnika, Stefana Szolca-Rogozińskiego, w angażujący i atrakcyjny dla młodzieży sposób. Gra łączy więc kontekst historyczny ze współczesnym, zabawnym stylem narracji i elementami znanymi młodzieży ze świata wirtualnego. Pod koniec minionego roku strona www.zKaliszaDoKamerunu.pl została podwójnie doceniona w prestiżowym międzynarodowym konkursie na najlepsze strony internetowe, co roku ogłaszanym przez witrynę AWWWARDS. Otrzymała wyróżnienie oraz tytuł „Mobile excellence” za doskonałe dopasowanie do urządzeń mobilnych. Na początku 2021 roku z kolei trafiła do MOBILE TRENDS AWARDS i konkurowała między innymi z projektami Muzeum Narodowego czy Polskiego Radia w kategorii STRONA MOBILNA / RWD – KULTURA I EDUKACJA.

Cieszę się ogromnie również, że mimo pandemii udało się nie odwołać i znaleźć ciekawe rozwiązania na organizację cyklicznych wydarzeń. Z okazji „Narodowego czytania” – dbając o bezpieczeństwo – zaprosiliśmy społeczną reprezentację Kalisza do studia telewizyjnego. Lektura „Balladyny” odbyła się w wirtualnej scenografii zaprojektowanej przez kaliskiego artystę, a dzięki telewizji kablowej i kanałowi YouTube mogło ją obejrzeć nawet 80 tysięcy widzów. Nie wiem, ile osób włączyło telewizory, ale samych odsłon na YT było ponad tysiąc trzysta, więc i tak uczestników tej ogólnopolskiej akcji w Kaliszu było znacznie więcej niż kiedykolwiek. Niezależnie od telewizyjnego widowiska czytaliśmy dramat Słowackiego również na dwóch scenach plenerowych.

Na chwilę przed Nocą Bibliotek ogłoszono kolejny lockdown. Musieliśmy co prawda zrezygnować z kilku atrakcji wewnątrz Biblioteki Głównej, ale zaplanowane głośne czytanie z udziałem Joanny Szczepkowskiej zamieniliśmy na wywiad live z aktorką oraz autorką książek i felietonów. Niemożliwa była realizacja spotkań i wykładów w ramach Europejskich Dni Dziedzictwa, więc z profesjonalną ekipą nakręciliśmy dziewięcioodcinkowy serial internetowy zatytułowany „Aleja dam i dyktatorów”, poświęcony jednej z najpiękniejszych i najważniejszych kaliskich ulic. Poszliśmy za ciosem i na 1 listopada przygotowaliśmy trzyodcinkowy spacer filmowy po zabytkowych cmentarzach w naszym mieście pod tytułem „Kaliskie ogrody pamięci”. To, że zamknięto wówczas dostęp do nekropolii, niezwykle spotęgowało zainteresowanie naszym cyklem w internecie.

Biblioteka, to także finanse, bo bez tego nie udaje się wzbogacić zbiorów. Co stanowi specjalność Pana biblioteki?

Wszystko, co udało się zaoszczędzić przeznaczałem na zakup nowości, więc mimo wszystko w roku 2020 udało się kupić dla naszej biblioteki znacznie więcej książek niż we wcześniejszych latach. Zapotrzebowanie na to, co właśnie wydane, ze strony zamkniętych w domach czytelników, było jeszcze większe. Równolegle braliśmy udział w internetowych aukcjach, by rozwijać nasz Dział Zbiorów Specjalnych i Regionalnych. Parę razy polegliśmy. Niestety, rękopisy i starodruki są bardzo drogie, ale – czasami dzięki specjalnemu wsparciu Miasta – udało się nam kupić kilka cennych rzeczy, m. in. akt nominacji Macieja Malczewskiego na urząd miecznika kaliskiego, sporządzony 2 czerwca 1746 r., opatrzony pieczęcią kancelarii koronnej mniejszej oraz królewskim podpisem „Augustus Rex” oraz starodruk wydany w Kaliszu w 1763 roku „Ćwiczenie pobożne dla przygotowania się do dobrej śmierci na każdy dzień przez tydzień rozłożone”.

Biblioteka cieszy się dużym społecznym zaufaniem, więc coraz więcej osób decyduje się nam, a nie muzeom, oddać cenne pamiątki rodzinne . Ostatnio – dzięki darowi Zofii Borowiak – trafiła do nas wyjątkowa kolekcja XIX-wiecznych obrazów. Uwieczniono na nich przedstawicieli aż czterech pokoleń zasłużonej dla Kalisza i ziemi kaliskiej rodziny Mieszczańskich herbu Łabędź. Portrety na co dzień będą zdobiły wnętrza Biblioteki Głównej, a staną się bazą nowych projektów poświęconych historii kaliskiego mieszczaństwa.

Jakie wydarzenia planuje Pan w najbliższym czasie?

Niedawno dotarła do nas radosna informacja o akceptacji jednego z wniosków złożonych do Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu. W ramach programu „Partnerstwo dla książki”, koordynowanego przez Instytut Książki, powstanie mobilna gra miejska pod nazwą „Śladami Fibigerów”. Projekt, adresowany zarówno do dzieci i młodzieży, jak i do dorosłych, w tym seniorów 60+, zakłada powstanie mobilnej gry na smartfony opartej o książkę „Dusza zaklęta w fortepianie” Elwiry Fibiger i wspomnień o jej wielopokoleniowej rodzinie – twórcach słynnej fabryki fortepianów. Zaprojektowana zostanie w dwóch trybach: jako gra terenowa oraz on-line. Dzięki dwóm wariantom grę będzie można dopasować do sytuacji i możliwości, jakie daje otoczenie, pandemiczne ograniczenia i przepisy prawa. W wariancie terenowym poszczególne „punkty” wyposażone będą dodatkowo w plakaty zawierające kody QR, pod którymi kryły się będą treści audio i wideo, poszerzające wiedzę o losach słynnej rodziny fabrykantów.

Finansowe wsparcie Marszalka Województwa Wielkopolskiego zyskał wniosek Fundacji „Nasza Historia” pt. „Ekipa Asnyka”. Razem z nią będziemy tworzyć nowy w formie katalog kaliskich pisarzy. Ich portrety, lekko satyryczne, ma narysować Tomasz Broda, a my je okrasimy biogramami napisanymi w lekki sposób, a także podcastami i filmami.

Czekamy na wyniki w pozostałych programach ministerialnych. Zaplanowaliśmy między innymi „Misję Malapert 2021”. Celem projektu jest popularyzacja postaci oraz działalności matematyka i astronoma Karola Malaperta, który w Kaliszu, w XVII wieku, dokonał pierwszych obserwacji Słońca za pomocą lunety. Program składa się z wykładów, warsztatów, obserwacji astronomicznych z wykorzystaniem zarówno muzealnych eksponatów, jak i nowoczesnej technologii oraz zakłada użycie przenośnego planetarium i organizację gry terenowej z zaprojektowaną wcześniej mobilną aplikacją na smartfony. Liczymy na to, że w ramach Funduszu Patriotycznego zrealizujemy profesjonalny film dokumentalny o obozie legionistów w Szczypiornie, wizytach Józefa Piłsudskiego w Kaliszu oraz początkach szczypiorniaka, czyli piłki ręcznej. Mamy nadzieję, że epidemia pozwoli nam na przygotowanie ciekawych spotkań i zabawę w ramach Narodowego Czytania, wszak w tym roku na warsztat bierzemy „Moralność pani Dulskiej”.

Wszystkie znaki na ziemi i niebie pokazują, że uda się w tym roku wystartować z gruntownym remontem Filii nr 1, co daje szansę na powołanie w niej do życia Centrum Audiobooków. Nie słabnę w mej walce o remont zabytkowego budynku Biblioteki Głównej oraz o budowę nowej, nowoczesnej siedziby biblioteki, która przede wszystkim dysponowałaby większą przestrzenią dla wystaw i spotkań, salami multimedialnymi oraz urządzeniami takimi choćby jak wrzutomaty, które ułatwiłyby życie naszym zabieganym i zapracowanym czytelnikom, znajdującym mimo wszystko czas na lekturę książek.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała Paulina M. Wiśniewska

 Wydarzenia: MIEJSKA BIBLIOTEKA PUBLICZNA IM. ADAMA ASNYKA W KALISZU

WYSTAWY

AUTOR MOVIE – wywiady z pisarzami i artystami

PODCAST_Poranki hrabianki

https://www.facebook.com/MBPKalisz/posts/2768388316823421

GRY i APLIKACJE

PRODUKCJE OKAZJONALNE

SPEKTAKLE

CZYTANIE Z…

TUTORIALE

Zdjęcia z wydarzeń Biblioteki – ze zbiorów własnych – MIEJSKA BIBLIOTEKA PUBLICZNA IM. ADAMA ASNYKA W KALISZU

 

 

Blog dr Z. Konopielko: Z pamiętnika Jerzego T. Marcinkowskiego (7). Staż podyplomowy i spotkanie z Higieną

Jerzy T. Marcinkowski pod Pałacem Kultury i Nauki. Urodziliśmy się i wychowywali w cieniu duchów tych panów z księgi… Prawdziwej historii uczyli nas rodzice… a my podążaliśmy swoją medyczną ścieżką z uporem, zapałem i wiarą, że kiedyś będziemy pomagali ludziom…

Oto cd. Pamiętnika Jerzego:

„Po uzyskaniu dyplomu lekarza medycyny rozpocząłem pracę zawodową w dniu 19.07.1971 r. w Szpitalu im. Franciszka Raszei  w Poznaniu na oddziale chorób wewnętrznych, którego ordynatorem był wówczas prof. Eligiusz Preisler – był min. kierownikiem Zakładu Fizjologii. Odbywałem wtedy roczny staż podyplomowy obejmujący internę, chirurgię, pediatrię oraz ginekologię z położnictwem. Wówczas na tymże oddziale wewnętrznym pracował jako wolontariusz – specjalizując się w internie – dr Andrzej Laskowski – asystent Zakładu Higieny Ogólnej. I to on właśnie zaproponował mi  pracę w Zakładzie Higieny, bo właśnie był tam wolny etat asystenta. Ponieważ moim marzeniem była praca  w akademii Medycznej, to poszedłem na spotkanie z ówczesnym kierownikiem Zakładu Higieny Ogólnej, panem doc. Adamem Jankowiakiem. To był przeuroczy człowiek, bardzo zaangażowany w działalność dydaktyczną, niezwykle życzliwy, do którego zwracano się per „Panie Profesorze”, gdyż przedtem był na stanowisku zastępcy profesora – takie stanowiska w tamtym okresie czasu istniały. A podkreślam ten fakt z uwagi na to, że Adam Jankowiak nigdy tytularnej profesury nie uzyskał, a to za sprawa tego, iż nie należał do Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, co było wówczas rzadkością w odniesieniu do osób piastujących stanowiska kierownicze.

Od tego okresu moje życie zawodowe było i nadal jest niejako podwójne, gdyż z jednej strony pracuję nadal w Zakładzie Higieny, obecnie Uniwersytetu Medycznego im. Karola Marcinkowskiego w Poznaniu a z drugiej strony pracuję jako neurolog. I tutaj wyjaśnienie, dlaczego syn medyka sądowego nie został medykiem sądowym, a miałby bardzo ułatwioną karierę, a neurologiem. Otóż mój ojciec kształcił mnie w kierunku medyka sądowego i wykonałem osobiście około 250 sekcji zwłok, aby się w końcu przekonać, że to nie bardzo leży w mej naturze takie obcowanie ze zwłokami i że bardziej odpowiada mi praca z żywymi ludźmi.

Więcej czytaj: blog dr Z. Konopielko – http://zofiakonopielko.pl

Prof. J. T. Marcinkowski: „Dla tych, którzy szukają w tatuowaniu ciała czegoś więcej, dedykujemy tę książkę…”

· Czy ma Pan Profesor tatuaż?
Tatuażu nie mam i nigdy nie miałem takiego pomysłu. Być może dlatego, że nie należę do pokolenia Millenialsów (zwanych pokoleniem Y, urodzonych w latach 80-tych i 90-tych XX w.), które tatuuje się najczęściej.
· Często dostrzega Pan tatuaże na ciele swoich studentów? Teraz chyba częściej niż przed dekadą czy dwiema?
W przeszłości w ogóle nie zauważałem studentów wytatuowanych. Teraz szacuję, że ponad 30% studentów może mieć tatuaże, bo – jak wiadomo – są one wykonywane coraz częściej.
· A naukowcy chyba także od tego nie stronią? I czy to wypada, by wykładowca miał widoczny tatuaż?
Pośród znanych mi profesorów, docentów tatuaży nie widziałem. Należy podkreślić, że rady wydziałów czy senatów uniwersytetów, zwłaszcza medycznych, są środowiskami ogólnie konserwatywnymi. Nie jestem pewien, ale tak myślę, że gdyby ktoś z tego grona pojawił się z tatuażem, to zapewne spotkałby się z ostrą krytyką. Jednak zastanawia mnie niedawno przeżyte wydarzenia. Otóż nie zapomnę mojej 43-letniej doktorantki (mgr rehabilitacji), która – poza nietradycyjnym ubiorem, różnokolorowymi włosami i dredami – miała rozległy, wyrazisty tatuaż na przedramieniu i ręce. Obrona pracy przebiegała spokojnie, Komisja doktorska była ogólnie przychylna i wydała korzystny werdykt. Ani w czasie obrony, ani potem w kuluarach, żaden profesor będący w Komisji, nie wyraził dezaprobaty czy choćby krytyki wyglądu doktorantki. Jednak zwyciężył jej profesjonalizm i jakość pracy doktorskiej… W moim odczuciu, jeśli wykładowca czy prelegent ma fascynującą osobowość, wiedzę i potrafi ją przekazać studentom, by zapamiętali do końca życia, przestaje być ważne, jak wygląda.
· Pytania, oczywiście, związane są z książką, której jest Pan Profesor redaktorem naukowym, a która jest poświęcona tatuażom. Skąd pomysł na naukowe podjęcie tego tematu?
Tak, jestem redaktorem naukowym wespół z koleżanką w moim wieku oraz młodszą osobą z kolejnego pokolenia. Piszę więc w imieniu naszym, dwóch pierwszych redaktorów i autorów z pokolenia baby boomers. W naszym długim życiu najbardziej nas szokują, ale też fascynują i ciekawią, poza rozwojem technik cybernetycznych, bardzo szybko postępujące przemiany społeczne. Dotyczy to też różnych form zdobienia ciała, ale głównie wszechobecnych wytatuowanych ciał. Spodziewam się, że ten proces przemian społecznych będzie postępował coraz szybciej. Staraliśmy się zrozumieć zjawisko i to było głównym powodem opracowania tego dzieła.  Jako biegły sądowy w dziedzinie neurologii jestem zobowiązany, wykonując badanie sądowo-lekarskie, jak najdokładniej to badanie przeprowadzić. Dlatego badam osoby rozebrane do bielizny – i jak postrzegam tatuaże, odnotowuję to w wyniku badania przedmiotowego – także dlatego aby uniknąć w przyszłości zarzutów, że przeprowadziłem badanie pobieżnie. Staram się opisać widziane obrazy tatuaży i ich lokalizację, gdyż może być to pomocne w dochodzeniu kryminalistycznym lub identyfikacji problemów z zakresu zdrowia psychicznego (omawiamy te tematy w książce). Oczywiście tatuaży czy piercingów, znajdujących się w sferze intymnej nie widzę, bo jako neurolog zupełnie rozebranych osób nie badam – obserwują to i opisują ginekolodzy czy urolodzy. Dla mnie ciekawym miejscem obserwacyjnym były Termy Maltańskie w Poznaniu – mnóstwo osób z bardzo widocznymi tatuażami tam widywałem. Dlatego widząc np. na basenie młode osoby z rozległymi tatuażami zastanawiam się, czy to tylko uleganie modzie czy oznaka wyzwolenia, podkreślenia osobowości i odwagi, czy jednak jakiś ukryty problem z własną psychiką. Tu muszę nadmienić, że z początków naszej pracy zawodowej pamiętamy tatuaże więzienne, przestępców, ale przede wszystkim wytatuowane numery na przedramionach żyjących jeszcze wtedy więźniów obozów koncentracyjnych – więc często mamy skojarzenia negatywne.
· Książka ujmuje problematykę tatuaży w bardzo szerokich kontekstach. Chyba nie ma na rynku księgarskim tak pełnego, wszechstronnego ujęcia tematu. Jakimi aspektami tatuaży zajmuje się Pan Profesor wraz ze swoim zespołem w publikacji?
Książkę opracowało trzech lekarzy – ja – neurolog, koleżanka ze studiów medycznych – pediatra, zakaźnik, nefrolog, medyk sądowy – kryminolog, a także psycholog i analityk medyczny doświadczony w obszarze medycyny sądowej. Zauważając, jak rozległy jest obszar zagadnień związanych z tatuowaniem ciała – staraliśmy się przekazać większość tematów, oczywiście opierając się na najnowszym piśmiennictwie światowym. Omawiamy więc zagadnienia: od historii tatuażu w różnych kulturach poprzez urodę i symbolikę, a także lokalizację na ciele tatuażu współczesnego – także w aspekcie osobowości osoby wybierającej taki rodzaj tatuażu, rolę w kryminalistyce, ale też ważne znaczenie informujące, np. tatuaż z nazwą choroby zagrażającej życiu lub niezgodą na reanimację. Tematem kilku rozdziałów są przeciwwskazania medyczne i zagrożenia zdrowotne związane z zabiegiem tatuowania, obecnością tatuażu także w odległej perspektywie czasowej i metodach usuwania tatuażu – często postrzeganych jako bezpieczne. Zupełnie odrębne omawiane problemy to: emocje osoby tatuującej się, motywacje zawarte w psychice (być może w podświadomości) osoby decydującej się na tatuaż, etapy przygotowania do decyzji wykonania sobie tatuaży, wybór tatuażysty, miejsca, a nawet pory roku wykonania tatuażu, pielęgnowanie ran po tatuowaniu do cytowanych wypowiedzi osób z problemami zdrowia psychicznego, którym pomaga tatuaż…
· Publikacja zawiera oprócz medycznej również część prawniczą, politologiczną i kulturową. Jeden z autorów, profesor prawa, rozważa prawne aspekty tatuaży, m.in. zastanawia się, czy to nie urąga godności sądu, by sędzia posiadał widoczny tatuaż? A jakie jest zdanie Pana Profesora?
Jako biegły sądowy od blisko 40 lat na razie nie zauważyłem wytatuowanych prawników. Choć… gdy pomyślę o spotkaniu wytatuowanego przestępcy z równie wytatuowanym prawnikiem wyobrażam sobie, że może być to powodem tzw. skrócenia dystansu szczególnie ze strony oskarżonego. Ale może się mylę… Zawód prawnika, nauczyciela, lekarza czy pielęgniarki, należą do tzw. zawodów zaufania publicznego. Osoby te mają kontakt z innymi, czasem nieakceptującymi takiego wyglądu ciała – co jeszcze w Polsce jest dość częste. Mogą budzić nie tylko niechęć, ale także podważać zaufanie co do profesjonalizmu. O swoich 100 tatuażach i reakcjach różnych osób, opowiada polska pielęgniarka, której wypowiedź cytujemy w książce. Podkreśla, iż trwałe rysunki na ciele na skórze mogą stanowić wyzwanie, by być lepszym, by dbać o swój wizerunek idealnego specjalisty…
· Tatuaże rzeczywiście zyskały w ostatnich dekadach na popularności, z elementu niemal znakującego przestępców czy członków gangów stały się dziełem sztuki, aktem artyzmu, któremu poddawane są nasze ciała. Ciało stało się materią dla dzieł w postaci tatuaży, których właściciele noszą je z dumą. I to chyba bez względu na wiek?
Tak, mogą być to dzieła sztuki, choć trzeba wziąć pod uwagę, że często kolory bledną a także zmienia się skóra i np. przepiękny tatuaż biały na dłoniach, imitujący koronkowe rękawiczki, z czasem zwykle żółknie i staje się powodem do zmartwienia…
· Jaki najpiękniejszy i najgorszy tatuaż widział Pan Profesor w swoim życiu? Co przedstawiał i kto był jego właścicielem? W jakich okolicznościach ujrzał Pan Profesor tatuaże, których nigdy nie zapomni?
Najgorszy tatuaż widziałem podczas sekcji sądowo-lekarskiej: przedstawiał diabła z widłami wrzucającego zawartość tych wideł do odbytu – był to dla mnie i kolegów fatalny widok. Ale znacznie gorsze są tatuaże neonazistów, także na głowie. Nie wiem, czy najpiękniejszy, ale najrozleglejszy i bardzo kolorowy tatuaż przedstawiający wielkiego smoka widziałem na całym tułowiu – i z tyłu i z przodu – rozebranej do badania lekarskiego młodej kobiety. Przyszła ona na to badanie z koleżanką – i jak wyznała, koleżanka ma taki sam tatuaż. Czy można w takiej sytuacji myśleć o ich związku, czy tylko o wielkiej przyjaźni? Oczywiście, ciekawe są ich dalsze losy. Czy te smoki będą się im dobrze kojarzyły aż do końca życia? Tak, tatuaż często stanowi nie tylko zagadkę, ale też jest otwarciem dla podobnych przemyśleń… Najbardziej jednak w jakimś sensie nas wzruszają i pobudzają do rozmyślania nad losami człowieka, który żył przed wielu laty, nad jego emocjami, a także nad celem, któremu mógł służyć tatuaż – tatuaże oglądane na płatach skóry zatopionych w słojach z formaliną od ok. 1930 r. Są to eksponaty Muzeum Katedry i Zakładu Medycyny Sądowej w Poznaniu, których zdjęcia i nasze związane z nimi refleksje zamieszczamy w książce.
· Jakie medyczne komplikacje mogą się pojawić w trakcie czy tuż po wykonanym tatuażu, bo i to nie należy do rzadkości. Poświęcony temu zagadnieniu jest obszerny rozdział książki.
Prześledziliśmy literaturę naukową i podaliśmy wszystkie opisane powikłania medyczne od zakażeń w czasie zabiegu, jak i toksyczności tuszu, ale też składników, które powstają w czasie usuwania tatuażu laserem, alergie i czasem poważne schorzenia skóry…
· Czy w swojej praktyce medycznej i badaniach naukowych często Pan Profesor miał do czynienia z ubocznymi skutkami tatuowania?
Obserwowałem skórę, z tatuażem zakażonym bakteriami opornymi na antybiotyki (których jest coraz więcej), z licznymi ropniami w tym miejscu i ogromnym bliznowcem, zniekształcającym kończynę po wygojeniu.
· W czasie pandemii studia tatuaży długo były, teraz znowu są, zamknięte. Na co obecnie trzeba zwrócić baczną uwagę chcąc wykonać sobie tatuaż?
Jak zawsze – poza poznaniem przeciwwskazań medycznych, wpływu na zdrowie, czy nawet rozumienia przez innych wybranego obrazu (np. by nie budził skojarzenia z tatuażem przestępczym lub ranił czyjeś odczucia religijne), należy wybierać salon profesjonalny, sprawdzony i doświadczonego tatuażystę – bo np. ważna jest odpowiednia głębokość wkłucia igieł, by tatuaż nie zniknął po pewnym czasie ze złuszczonym naskórkiem lub by barwnik nie powędrował w głąb ciała. Ważne są też odpowiednie warunki higieniczne zarówno w salonie, jak i potem, w domu, bo są możliwe zakażenia, np. wirusami zapalenia wątroby czy HIV. Wszystkie te problemy omawiamy, także przedstawiając prace doświadczalne…
· Jakie rady miałby Pan Profesor jeszcze dla osób chętnych do wykonania sobie tzw. dziary?
Osobie, która pragnie wykonać sobie tatuaż, polecamy tę książkę. Znajdzie tam wiele pytań, które może nawet nie przychodzą do głowy i odpowiedzi na nie. Bo jak napisał po łacinie XVI-wieczny polski pisarz Andrzej Frycz Modrzewski: Qui bene dubitat, bene sciet – Kto ma uzasadnione wątpliwości, osiągnie wiedzę. Tak więc, decydując się na tatuaż, zwłaszcza rozległy, warto mieć najpierw wątpliwości, zdobyć wiedzę, dłużej myśleć, uruchomić wyobraźnię i zadać sobie pytanie, czy wybrany wzór się nie znudzi, ale też, czy chcąc być oryginalnym, wbrew zamierzeniom, okaże się, że jest się tylko elementem w tłumie innych podobnie wytatuowanych. Bo tak bywa z modą… A dla tych, którzy szukają w tatuowaniu ciała czegoś więcej, dedykujemy tę książkę…

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała Paulina M. Wiśniewska

Jerzy Tadeusz Marcinkowski (ur. 1 maja 1948 w Wadowicach) – polski lekarz, neurolog, profesor zwyczajny, higienista. W latach 2001-2018 kierownik Katedry Medycyny Społecznej Uniwersytetu Medycznego im. Karola Marcinkowskiego w Poznaniu. Od 2018 kierownik Katedry Higieny i Epidemiologii Wydziału Lekarskiego i Nauk o Zdrowiu Uniwersytetu Zielonogórskiego. Stały biegły sądowy w dziedzinie neurologii od 1983.

Na zdjęciu: Prof. Jerzy T. Marcinkowski w swoim gabinecie /archiwum Profesora/ oraz portrety.

Poniżej – okładka książki o tatuażach, zapowiedź wydawnicza /przewidziana premiera książki – przełom kwietnia i maja 2021/

Zapowiedź wydawnicza: Pierwsza pomoc dla psów

Książka jest efektem współpracy -  lekarza weterynarii i kryminalistyka, obie autorki pasjonują się pracą psów na służbie. Planujemy, że za ok. dwa tygodnie ukaże się drukiem i będzie dostępna w naszej e-księgarni oraz w innych stacjonarnych i wysyłkowych księgarniach, współpracujemy bowiem z wieloma dystrybutorami w całym kraju. 

- Czas na to, by książka wreszcie ukazała się drukiem.  Wprowadziłyśmy dużo poprawek w stosunku do wersji pierwotnej, dołożyłyśmy zdjęć, nadal otrzymujemy komentarze od osób, które poprosiłyśmy o wsparcie merytoryczne. Bardzo dziękujemy przewodnikom psów służbowych za podzielenie się historiami, kiedy psy doznały urazu i potrzebowały pomocy. Co chwilę słyszymy o kolejnym przypadku medycznym, który warto rozważyć w kontekście pierwszej pomocy. Czas jednak zakończyć prace redakcyjne, pomimo iż wiemy, że wątków dodatkowych jest wiele – nowe leki, specjalistyczne  bandaże, frapujące przypadki urazów i chorób. Podkreślamy, że konsultacja weterynaryjna jest częstokroć niezbędna, ale z doświadczenia wiemy, że często nagły wypadek pojawia się w nocy albo w miejscu bez dostępu do weterynarza na miejscu czy w pobliżu. Wtedy trzeba sobie poradzić dysponując tym, co przygotowaliśmy wcześniej i z wiedzą, którą mamy jako opiekunowie i przewodnicy psów – podkreśla dr Joanna Stojer-Polańska, współautorka.

A my jako Wydawnictwo ze swojej strony dziękujemy tym wszystkim, którzy interesują się książką i dopytują, kiedy będzie można ją kupić. Jeszcze trochę cierpliwości, prosimy!

Dr B. Wach: Prawne i społeczne uwarunkowania eutanazji w warunkach pandemii

  • Jest Pani autorką książki o prawnych uwarunkowaniach eutanazji. To bardzo trudny temat, bo człowiek wobec śmierci jest bezradny, a każda próba uporządkowania tego ostatecznego zjawiska to akt desperacji. Jak zmieniła się sytuacja w tym zakresie w czasie pandemii?

Walka z pandemią stała się głównym celem związanym z ochroną zdrowia i życia. Można jednak obserwować rozwój debaty nad legalizacją eutanazji np. w Hiszpanii czy Portugalii, krajach tradycyjnie katolickich. W pierwszym z tych państw ustawa eutanatyczna wchodzi w życie, w drugim została po uchwaleniu przez parlament została przez tamtejszy Trybunał Konstytucyjny uznana za niezgodną z konstytucją portugalską. Należy przypuszczać, że będzie to jeden z pierwszych problemów, który po opanowaniu sytuacji, kontynuowany w debacie publicznej.

  • Czy pandemia jakkolwiek wpłynęła na liczbę dokonywanych eutanazji, jest ich więcej czy mniej?

Trudno jednoznacznie postawić w tej chwili tezę o powiązaniu liczby eutanazji z pandemią. Oficjalne statystyki w państwach, które zalegalizowały eutanazję (Belgia, Holandia, Luksemburg, Kanada) wskazują na wzrost ogólnej liczby wykonywanych procedur. Samo przeprowadzenie badań jest ze względu na sytuację pandemiczną utrudnione i dlatego należy jeszcze poczekać na ich przeprowadzenie oraz wyniki.

  • Chorzy terminalnie mają teraz w czasie pandemii siłą rzeczy utrudniony dostęp do lecznictwa. To kolejne oblicze tego tragicznego czasu. Czy są prowadzone jakieś badania jak sytuacja wygląda naprawdę?

W przypadku osób terminalnie chorych mają one utrudniony dostęp do opieki. W tym miejscu należy wspomnieć o przestoju w badaniach u pacjentów onkologicznych, szczególnie tych, u których dopiero wystąpiło podejrzenie wystąpienia nowotworu oraz brak kontynuacji leczenia u tych chorych, którzy z obawy przed zakażeniem przestali zgłaszać się na badania i zabiegi. Część szpitali onkologicznych dotknęły problemy organizacyjne związane z zabezpieczeniem pacjentów i personelu przed przenoszeniem się wirusa. Niemniej obecnie w największych ośrodkach onkologicznych prowadzone są procedury diagnostyczne i lecznicze w podobnym zakresie jak przed pandemią. Dopiero po wygaśnięciu pandemii lub nabyciu odporności populacyjnej będzie możliwe oszacowanie zjawiska wpływu obecnej sytuacji na leczenie osób terminalnie chorych. Już teraz można zaobserwować sytuację utrudnionego dostępu do procedur leczniczych osób z innymi schorzeniami niż koronawirus i to jest realny problem. Uważam, że oficjalnie będzie bardzo trudno uzyskać informację o liczbie pacjentów, którzy nie zostali przyjęci do szpitala lub odwołano planowe zabiegi z uwagi na pandemię. Można mówić o „szarej strefie” liczby śmierci u pacjentów, którzy umarli z powodów chorób terminalnych dlatego, że nie otrzymali pomocy. Już dziś słyszymy o sytuacjach, kiedy to ambulanse krążą po szpitalach w nadziei na przyjęcie, w którymś z nich osoby chorej. Inną kwestią jest, ile osób wymagających intensywnej opieki medycznej nie ma do niej dostępu, gdyż sprzęt i personel medyczny zostały przekierowane do walki z pandemią. Jak wygląda selekcja chorych, dla których nie wystarczy specjalistycznego sprzętu? W zeszłym roku we Włoszech sytuacja wyglądała dramatycznie, a lekarze byli zmuszeni do dokonywanie wyboru wśród pacjentów tych, którzy mieli największe szanse na przeżycie. Oficjalnie nie wiemy, jak to wygląda w Polsce. Opieka hospicyjna jest utrudniona, jednak w wielu miejscach dzięki ofiarności personelu funkcjonuje, jednak wielu pacjentów umiera bez możliwości towarzyszenia im osób najbliższych. Jako przykład pozytywny można podać budowę stacjonarnego hospicjum Proroka Eliasza w Makówce na Podlasiu.

  • W czasie roku pandemii wzrosła liczba samobójstw, czy przebadano, w jakim procencie życie odbierali sobie terminalnie chorzy? Jakie są szacunki w tym zakresie?

W tej kwestii należy poczekać na oficjalne dane liczbowe, uważam, że śmierć części osób terminalnie chorych mogła zostać przyspieszona na skutek braku odpowiedniej opieki. W przypadku osób starszych odnotowano przypadki znalezienia zmarłych po kilku dniach po śmierci (np. dramatyczna sytuacja starszego małżeństwa w województwie lubuskim, pierwszy zmarł mąż w wyniku wylewu, a następnie jego niemogąca poruszać się żona, gdyż nie miał się nią kto zaopiekować, nikt z rodziny czy sąsiedztwa nie zorientował się w porę w sytuacji).

  • Czy czas pandemii zmienił społeczne nastawienie wobec kwestii związanych z eutanazją?

Uważam, że pandemia może wpływać na wzrost akceptacji eutanazji oraz wstrzymania terapii u osób terminalnie chorych, chociażby z powodu podkreślania ograniczenia dostępu do opieki medycznej. Dlaczego nie skrócić życia tych osób skoro one i tak umrą? Ile przypadków selekcji wśród chorych stanowiło tak naprawdę formy eutanazji biernej? Czym jest ogólne stwierdzenie, że pacjent umarł na choroby współistniejące? W państwach z zwłaszcza wysoką akceptacją eutanazji istnieje możliwość ukrycia rzeczywistej skali problemu, chociażby z uwagi na to, że powszechna uwaga skupia się na walce z pandemią.

  • Głośnym echem odbiła się sprawa Polaka w Wielkiej Brytanii, który został odłączony od aparatury podtrzymującej życie. Znamy ją, bo dotyczyła naszego rodaka. Czy więcej było w ostatnim roku naznaczonym walką z Covid-19 podobnych dramatycznych spraw?

Sprawa R.S. stała się znana, gdyż dotyczyła naszego rodaka. Chodziło w niej o odłączenie od aparatury podtrzymującej życie pacjenta znajdującego się w stanie śpiączki z powodu nieodwracalnego uszkodzenia mózgu. Z uwagi na różnice zdań wśród bliskich pacjenta sprawa trafiła do brytyjskiego sądu. Ten kierując się konstrukcją prawną „najlepszego interesu pacjenta” zdecydował, że najlepszą opcją będzie rezygnacja z terapii podtrzymującej życie (chory był podłączony do respiratora). Nie udzielono też zgody na transport R.S. do Polski, ponieważ powodowałoby to niepotrzebne cierpienia u pacjenta (sic!). Linia orzecznicza jest tu podobna jak w przypadku Tonego Blanda sprzed ponad 25 lat. Ponieważ prawo brytyjskie mówi w tym przypadku o rezygnacji z leczenia, które jest procedurą legalną, nie ma w tym przypadku w myśl brytyjskiego prawa mowy o eutanazji nawet w formie biernej. Przypadek ten nie jest jedyny, natomiast większość z nich nie trafia do mediów i sądów z uwagi na spełnienie procedur wewnątrz szpitalnych oraz zgodę osób najbliższych lub wyrażoną przez samych chorych wcześniej wolę odłączenia od aparatury.

  • Jaki temat ma Pani obecnie „na badawczym warsztacie”? Kontynuuje Pani badania nad problemem eutanazji i jej prawnych uwarunkowań czy podjęła Pani inne naukowe wyzwanie?

Eutanazja pozostaje w dalszym ciągu w moich zainteresowaniach naukowych. Ostatnio zajmowałam się legalizacją tej procedury w przypadku osób psychicznie chorych i mam nadzieję, że artykuł na ten temat, nad którym pracowałam, zostanie opublikowany. Ponieważ interesuje mnie szerokie powiązanie prawa i bioetyki planuję zająć się także problemami związanymi z rozwojem nowych technologii w biologii i medycynie np. genetyce.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała Maria P. Wiśniewska

Na zdjęciach: dr B. Wach /z archiwum domowego dr B. Wach/

Czytaj także:

https://wydawnictwo-silvarerum.eu/produkt/bogna-wach-spor-o-legalizacje-eutanazji-przeglad-argumentow/

Zapowiedź wydawnicza: „Między kropkami…” dr Magdaleny Zdrowickiej-Wawrzyniak

„Między kropkami” dr Magdaleny Zdrowickiej-Wawrzyniak to podróż do stolicy Australii, Canberry bez konieczności odbywania trwającego około dobę lotu samolotem. Adiunkt Zakładu Studiów Polonistycznych i Komunikacji Medialnej Wydziału Pedagogiczno-Artystycznego UAM realizuje tam swój projekt naukowy ‘Żona dla Australijczyka?’, będący częścią większego ‘Medialny obraz rzeczywistości’ (grudzień 2019).

Książka jest zapisem pobytu, swego rodzaju pamiętnikiem podróży, ponieważ Autorka dzieli się swoimi wrażeniami z wizyty w Canberze – mieście, które uznawane jest za jedną z najnudniejszych stolic świata. „Między kropkami” odzwierciedla jednak przede wszystkim działanie na rzecz Projektu, dokumentuje liczne spotkania Autorki z przedstawicielami Polonii australijskiej, działaczami rozmaitych organizacji, jak i Ambasadorem RP w Australii. Praca przynosi zatem szereg faktów o Polonii w Australii, z naciskiem na tę zamieszkującą stolicę, odzwierciedla charakter wspólnotowości Polaków, łamie stereotypy o Polakach za granicą.

Autorka odwołuje się do publikacji naukowych dotyczących podobnej problematyki, swoją pracę buduje jednak na rozmowach z przedstawicielami Polonii, co czyni „Między kropkami’ lekturą przyjazną w odbiorze.

Praca w języku polskim i angielskim wzbogacona będzie kolorowymi ilustracjami.

 

Spis treści

Zamiast Wprowadzenia

Canberra

Pod skrzydłami białego orła

Nie mniej niż czterech

Przypływy

Pani z telewizji

Mount Kosciuszko

Weekend uroczystości

Fragment polskiej ziemi

Polonia wizytówką

Języki nie obce

Tu powstanie miasto

Więź z Polską

Powrót do Edenu

 

Zdrowicka-Wawrzyniak Magdalena: Między kropkami

ISBN
978-83-66353-76-3  – Książka w miękkiej oprawie
978-83-66353-77-0  – Publikacja elektroniczna online lub do ściągnięcia

Dr M. Talarczyk: Jak słowa trzymają nas w pułapce?

Jak słowa trzymają nas w pułapce?* Temat narracji poruszyłam już w artykule „Narracja – mapy, etykiety, szuflady” [1]. Tym razem dzielę się kilkoma refleksjami nawiązującymi wprost do moich terapeutycznych doświadczeń, czyli o narracyjnej pułapce, w jakiej trzymają nas słowa. Narracji nie można przecenić, ponieważ jest kreatorką naszej psychicznej przestrzeni, bo albo za pomocą słów kreujemy ją sami, albo inni narracyjnie kreują ją za nas.

Twórcą myślenia narracyjnego jest Jerome Bruner (1915-2016), uznawany za jednego z autorów rewolucji w psychologii poznawczej. Według Brunera system edukacji powinien być zawsze budowany w powiązaniu z psychologią kulturową. Twierdził on, że każdy proces poznawczy zachodzący w mózgu jest w pewnym stopniu uzależniony od kontekstu kulturowego, w którym funkcjonuje dana jednostka. Bruner wskazywał, że „narracja jest pierwotną, wrodzoną podstawą procesów poznawczych, a kompetencja narracyjna wyprzedza w rozwoju dziecka kompetencję językową” [2, s. 123]. Przykładem na wyprzedzanie przez kompetencje narracyjne kompetencji językowych są sytuacje, w których dziecko, chcąc przekazać opowieść, którą ma „w głowie”, często nie potrafi tego zrobić, bo za rozwojem narracji nie nadąża jego sprawność językowa – dobór słów, tempo wypowiedzi itp. Według Brunera, umysł ludzki ujmuje rzeczywistość w formę opisów, narracji, interpretuje dziejące się zdarzenia jako określone historie i opowieści. A zdolność do tworzenia opowieści, nadawania sensu wydarzeniom stanowi o istocie człowieka i jest nieodłącznym elementem podmiotowego bycia w świecie. Ale Bruner pisał też: „życie jest zawsze bogatsze niż dyskurs. Narracje organizują i nadają znaczenie doświadczeniom, ale zawsze pozostają uczucia i wydarzenia, które nie są objęte dominującą opowieścią” [2, s. 143].

Konstrukcjonizm społeczny podkreśla kulturowe i społeczne pochodzenie opowieści, co oznacza, że autonarracje są współkonstruowane w dialogu z innymi i w odniesieniu do kultury, w której żyje jednostka. Paradygmat konstrukcjonistyczno-narracyjny przyjmuje, że rzeczywistość jest konstruowana przez język. Umysł ludzki ujmuje rzeczywistość w formę opisów, narracji, a zdarzenia – to opowieści. Narracje, którymi dana osoba opisuje swoje i innych życie – są podstawą do zrozumienia czyjegoś doświadczenia.

Prof. Barbara Józefik wskazuje, że narracje kształtują życie, które toczy się zgodnie z opowieścią o nim. Oznacza to, że np. dziewczynka, która w domu rodzinnym słyszała przekaz, że mężczyźni wykorzystują kobiety, będzie miała tendencje do rejestrowania takich zachować mężczyzn, które ten przekaz potwierdzają i niedostrzegania zachowań, które są z nim niezgodne. Barbar Józefik zwraca uwagę na ważne pytanie w terapii: „jak osoby w rodzinie dochodzą do takiego, a nie innego obrazu świata, relacji rodzinnych, obrazu siebie i innych członków rodziny, jakie jest miejsce osób znaczących, ważnych momentów życia?” [3, s. 554].

W terapii narracyjnej istnieje przekonanie o ścisłym związku między sposobem, w jaki osoba opowiada o sobie i o własnym życiu, a rozumieniem i doświadczaniem siebie. Uważa się, że narracja jest jedną z form rozumienia otoczenia. Jest też jedną z pierwszych form rozumienia otoczenia w rozwoju jednostki.

Narracja: pozwala opisać przeżyty czas, nadawać strukturę doświadczeniom w postaci opowieści, nadaje też sens doświadczeniom. Historie, którymi osoba opisuje życie swoje i innych, wpływają na to jakie aspekty doświadczenia zostają: dostrzeżone i wyrażone. Józefik pisze: „Opowieść kształtuje życie, które toczy się zgodnie z opowieścią, którą miało się uprzednio” [2, s. 124]. Jedną z narracji jest narracja autobiograficzna, czyli opis życia osoby stworzony przez nią. Narracje autobiograficzne nie są prostym relacjonowaniem zdarzeń. „Opowieści autobiograficzne wynikają z tego, jak są interpretowane zapamiętane fakty i towarzyszące im doświadczenia emocjonalne” (…) „Ludzie opowiadają historie autobiograficzne i dzięki temu tworzą narracyjna tożsamość, choć sama historia (…) nie oddaje tożsamości w pełni…” [4, s. 194].

Narracja autobiograficzna, poza historią, zawiera także rozumienie siebie, swojej sytuacji, motywacji i uczuć, konsekwencji działań. W ten sposób budowana jest narracyjna tożsamość, która pozwala jednostce zrozumieć siebie „jako podmiot zmieniający się i podmiot w zmieniających się sytuacjach” [5, s. 37]

Narracja w procesie terapii

Terapeuci narracyjni podkreślają, że proces terapii rozumiany jest jako współ-tworzenie nowych znaczeń. W podejściu narracyjnym problem rozpatrywany jest nie jako rzeczywistość zewnętrzna, ale jako konsekwencja opisów, przypisanych mu znaczeń, osłabiających jednostkę lub rodzinę. Barbara Józefik wskazuje, że ujmowanie osób i rodzin jako kultur umożliwia rozpatrywanie opowieści w szerszym kontekście socjopolityczno- kulturowym. Jednostkę lub rodzinę można traktować jako subkulturę w szerszej kulturze. „Dominujące opowieści kulturowe decydują o tym, jakie zachowania, działania, przeżycia uznamy za istotne, a jakie będziemy minimalizować i marginalizować” [2, s. 126].

Twórcami terapii narracyjnej są Michael White (1948-2008) australijski terapeuta rodzinny oraz David Epston ( ur. 1944) nowozelandzki terapeuta par i rodzinny.

Autorzy ci wskazują, że opowieść o kimś, potwierdza przekonania zawarte w opowieści: np. dziecko, które jest określane jako niezaradne, lub uparte – będzie swoimi zachowaniami potwierdzało tę opowieść. White podkreśla, że „problemem nie jest człowiek, ale jego opowieść”, a zachowania odbiegające do reguły, przekonań, są przez osobę i rodzinę niedostrzegane, bagatelizowane. Celem terapii – jest analiza i dekonstrukcja opowieści, narracji, która powoduje trudności w życiu pacjenta i jego rodziny. Opowieść zostaje „przepisana” na nowo – na opowieść zawierającą potrzeby i możliwości osoby. Proponowane metody to: eksternalizacja problemu, personifikacja, dekonstrukcja, opowieść alternatywna, metafory. Szczegółowe omówienie wymienionych metod terapeutycznych wykracza poza zakres niniejszego tekstu i wymaga odrębnego opracowania.                                

Jak wskazuje Józefik, White i Epston odwoływali się w swoich tekstach do prac z dziedziny filozofii, psychologii, antropologii, socjologii, literatury, studiów genderowych. Zwracali uwagę (nawiązując do idei prac Brunera), na społeczne konstruowanie „realności”, na znaczenie języka, narracji w nadawaniu sensu doświadczeniom, porządkowaniu wydarzeń życia codziennego i przewidywania przyszłości. Podstawowe założenie praktyki narracyjnej to przekonanie o ścisłym związku między sposobem, w jaki osoba opowiada o sobie i własnym życiu, a rozumieniem i doświadczaniem siebie [2].

Narracja w terapii – doświadczenia własne

Każda opowieść zbudowana jest ze słów. W pracy psychoterapeutycznej prowadzonej z dziećmi i młodzieżą oraz młodymi dorosłymi od kilkunastu lat słyszę powtarzane te same słowa. Wśród wielu, różnych słów do najczęściej wypowiadanych przez młodych pacjentów należą m.in. słowa: szczęście, wina, ideał. Skoncentruję się tych trzech słowach, nie tylko ze względu na częstotliwość, z jaką są wypowiadane, ale też z powodu na ich wspólną cechę jaką jest zero-jedynkowość. Wymienione słowa nie poddają są skalowaniu czy szacunkom procentowym, bo np. „winnym” się jest lub nie jest, ktoś „czuje się winny” lub „nie czuje się winny”, zwykle nie mówimy o byciu winnym „trochę”. Podobnie jest ze szczęściem, bo szczęśliwym się jest lub nie – nie spotka się, by ktoś mówił, że jest nieco szczęśliwy lub trochę nieszczęśliwy. „Idealnym” także się jest lub nie jest, do ideału się dąży i to w stu procentach, bo „bycie idealnym w jakimś stopniu, lub „w połowie”, nie spełnia sensu „ideału”. Opowieść zbudowana ze słów, które trudno rozpatrywać na skali czy procentowo, wydaje się być narracją o mniejszym udziale sprawstwa, czyli własnego wpływie na coś, na siebie czy na bieg wydarzeń. Te trzy słowa – wina, szczęście, ideał – tak często słyszane prze mnie w terapii, poza zero-jedynkowym charakterem, łączy również silny ładunek emocjonalny.

Wina czy jej poczucie utrudnia przymierze terapeutyczne, bo pacjent/klient może być nastawiony na obronę, szczególnie gdy o swojej „winie” mówią rodzice w czasie terapii rodzinnej. Szczęściu – poświęciłam odrębne opracowanie „O szczęściu i czy do niego dążyć?” [6], więc w tym tekście przybliżę tylko wybrane aspekty. Ideał – najczęściej dotyczy zarówno wyglądu fizycznego, jak i sfery psychicznej. O ideale w swoich wypowiedziach mówią najczęściej nastoletnie pacjentki z rozpoznaniem jadłowstrętu psychicznego, ale także pacjentki z innym rozpoznaniem, zwykle dziewczęta i młode kobiety. Znacznie rzadziej słyszę to słowo gdy pacjentami są chłopcy czy mężczyźni.

Przy słowach: wina, szczęście, ideał – od kilkunastu lat tak często słyszanych w terapii, zatrzymuję się, rozpatrując je jako ważne składowe narracji czy narracji autobiograficznej, jako słowa-pułapki.

Narracyjne przeformułowanie

„Wina”, której mogą towarzyszyć silne emocje, jako udowodniony czyn leży w gestii innego resortu niż ochrona zdrowia. Natomiast „poczucie winy”, zwykle ze współistniejącym ciężkim balastem emocjonalnym, znajduje się w obszarze pracy terapeutycznej. W prowadzonej psychoterapii, nie różnicując pojęć „wina” i „poczucie winy” (choć różnicowanie zdaje się być interesujące), oba określenia poddaję procesowi narracyjnej dekonstrukcji, proponując zastąpienie ich słowem „udział”, a dokładniej „udział procentowy”, w podobnym znaczeniu jak to jest z udziałem ekonomicznym, firmowym czy bankowym. W ten sposób obciążające emocjonalnie słowo „wina” zastąpione zostaje bardziej neutralnym „procentowym” słowem „udział”. Dzięki tej narracyjnej zmianie zero-jedynkowe określenie „być winnym/czuć się winnym” po przeformułowaniu na „procentowy udział” daje pacjentowi dwie korzyści: pierwsza to – zmniejszenie ciężaru emocjonalnego, druga to – poczucie sprawstwa (wpływu) poprzez zamianę opresji zero-jedynkowej na wpływ procentowy. Dzięki temu pacjentka lub/i jej rodzice mogą na różnych etapach procesu terapii określać swój procentowy udział np. w obszarze czynników wyzwalających czy podtrzymujących problem lub zaburzenie oraz wpływ na proces leczenia. Od kilkunastu lat, gdy w ten sposób pracuję nad poczuciem winy, obserwuję z jaką ulgą pacjentki i ich rodziny przyjmują to narracyjne przeformułowanie, które „zdejmuje balast” winy, dając w zamian możliwość określania swojego udziału i wpływu, na opowieści dotyczące przeszłości i teraźniejszości.

Szczęście – to drugie słowo, podobnie jak „wina” o charakterze zero-jedynkowym, gdyż nie można szczęścia określać na skali lub procentowo, bo szczęśliwym się jest albo nie. Istota szczęścia polega też na tym, że stan ten nie jest stały, zdarza się „być szczęśliwym” lub „mieć szczęcie”. Dlatego słyszane przeze mnie często w terapii oczekiwania młodych pacjentów „żeby być szczęśliwym” lub „mieć szczęśliwe życie” mogą stanowić pułapkę sprzyjającą frustracji. Zagadnienie szczęścia szerzej omówiłam we wspomniany artykule „O szczęściu i czy do niego dążyć” [6]. W prowadzonej psychoterapii proponuję narracyjne zastąpienie słowa i związanego z nim oczekiwania „szczęście” na słowo „zadowolenie”, które można skalować i procentowo szacować, co daje możliwość wpływu na jego osiąganie w określonym zakresie i czasie. Zadowolonym bowiem można być w różnym stopniu na skali od 0 do 10 lub w różnym procencie. Możemy wówczas zastanawiać się, co musiałoby się zmienić w otoczeniu pacjenta lub/i co sam pacjent mógłby zmienić, aby jego zadowolenie stopniowo ulegało progresywnej zmianie, z tolerancją także na niezadowolenie.

Ideał – to trzecie słowo-pułapka o charakterze zero-jedynkowym, bo nie można być idealnym „w pewnym zakresie”, idealnym się jest albo nie jest, do ideału dąży się. Pacjentki nastoletnie lub młode kobiety, zwykle mówią o dwóch rodzajach ideału, czyli o: wyglądzie zewnętrznym oraz o „byciu idealną” w rozumieniu cech psychicznych. Ideał dotyczący wyglądu jest zwykle „zewnętrzny”, czyli jest to konkretna dziewczyna lub kobieta, najczęściej modelka, celebrytka, blogerka, czasami koleżanka lub siostra. Natomiast ideał dotyczący cech psychicznych nie zawsze jest zewnętrzny, często są to stawiane przed sobą zadania dotyczące aspiracji i osiągnięć, ale bywa też odniesieniem jest porównywanie się do innej „idealnej” osoby. W procesie psychoterapii, proponuję „ideał” zastąpić określeniem „cele”, w których można wyodrębniać cele realne i nierealne oraz osiągalne i nieosiągalne. Przy czym przez cele nierealne rozumiem te niemożliwe do realizacji w ogóle, np. żeby mieć niższy lub wyższy wzrost, natomiast przez cele nieosiągalne te – możliwe do zrealizowania, ale często w innej perspektywie czasowej, niż wymaga tego od siebie pacjentka. Przy pomocy narracyjnej zamiany słowa „ideał” na „cele”, czyli najogólniej mówiąc motywacji dążenia do osiągnięcia czegoś, pacjentka w miejsce „zero-jedynkowego ideału” otrzymuje do dyspozycji cele, które może różnicować na osiągalne lub nieosiągalne albo też nierealne, szacować etap pracy nad ich realizacją na skali lub procentowo, dając sobie przy tym odpowiedni czas oraz dobierać metody na ich realizację.

Podsumowując – dzielę się wycinkiem mojej pracy terapeutycznej z wykorzystaniem paradygmatu narracyjnego, chcąc zwrócić uwagę na słowa jakich używamy tworząc opowieści o świecie zewnętrznym i o sobie. A przyglądając się słowom, warto mieć na uwadze, które z nich, powtarzane, mogą stanowić dla nas lub dla odbiorców naszych opowieści, narracyjną pułapkę?

  • Tekst jest skróconą i zmodyfikowaną wersją wykładu pt. „Moc słowa w terapii narracyjnej i każdej innej” wygłoszonego przez autorkę na II Konferencji edukacyjno-szkoleniowej: „Emocje w języku, poznaniu, doświadczeniu i terapii” zorganizowanej online przez Uniwersytet Medyczny w Poznaniu, 25-26.03.2021 r.

Źródła:

  1. Talarczyk M. Narracja – mapy, etykiety, szuflady … https://www.wydawnictwo-silvarerum.pl/aktualnosci/dr-m-talarczyk-narracja-mapy-etykiety-szuflady/?fbclid=IwAR3S8bP5KFAtAzPMiUiloIO3fbfm8Zi8jXLOTppQea2kmaJNCmMwJebyXHw
  2. Józefik B.: Kultura, ciało, (nie)jedzenie. Terapia. Wyd. Uniwersytetu Jagiellońskiego . Kraków. 2014.
  3. Józefik B.: Terapia rodzin. W: Psychiatria Dzieci i Młodzieży pod red. I. Namysłowska. Wyd. PZWL, Warszawa; 2012.
  4. Oleś P.: Konstruowanie autonarracji – refleksja teoretyczna. W: E. Dryll, A. Cierpka (red.). Narracja. Koncepcje i badania psychologiczne. Wyd. Instytutu Psychologii PAN. Warszawa. 2004.
  5. Trzebiński J. (red).: Narracja jako sposób rozumienia świata. Gdańskie Wydawnictwo Psychologiczne. Gdański. 2002.
  6. Talarczyk M. O szczęściu i czy do niego dążyć? https://wydawnictwo-silvarerum.eu/o-szczesciu-i-czy-do-niego-dazyc/?fbclid=IwAR3KQOnyIRDqmUphEFUB9y7c-pox8tNKLsXX4IqqG9mJGae7y9GdVHEdPng

 

Dr Małgorzata Talarczyk – specjalista psychologii klinicznejpsychoterapeuta – Certyfikat Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego, terapeuta systemowy i rodzinny – Certyfikat nadany przez Saarlandzkie Towarzystwo Terapii Systemowej (SGST) pod patronatem Międzynarodowego Towarzystwa Terapii Systemowej (INST Niemcy –Heidelberg) oraz konsultant psychologii klinicznej dziecka – Certyfikat Polskiego Towarzystwa Psychologicznego.
www.system-terapia.pl

Czytaj także:

https://wydawnictwo-silvarerum.eu/produkt/malgorzata-talarczyk-anorexia-nervosa-w-sieci-pulapek/

„Zakątek Weteranów” poinformował o naszej nowości wydawniczej, dziękujemy!

Stowarzyszenie „Zakątek Weteranów” opublikowało na swojej stronie miły wpis o naszej nowości wydawniczej – o książce o pierwszej pomocy przedweterynaryjnej dla psów. Przy okazji w związku z kwietniowym rozliczeniem uprzejmie przypominamy o możliwości wpłaty swojego 1 proc. na rzecz Stowarzyszenia pomagającego emerytowanym psom i koniom służbowym – ale na bezpłatnej emeryturze. Niestety, te zwierzęta są pozbawione państwowej płatnej emerytury i mają utrzymanie i opiekę tylko dzięki ludziom dobrej woli.

Dużo zdrowia na Święta Wielkanocne!

Dużo zdrowia na Święta Wielkanocne! Bo czyż jest coś ważniejszego?

I na tę Wielkanoc dedykujemy jakże mądrą i proroczą fraszkę.

JAN KOCHANOWSKI
Na zdrowie
Ślachetne zdrowie,
Nikt się nie dowie,
Zdrowie
Jako smakujesz,
Aż się zepsujesz.
Tam człowiek prawie
Widzi na jawie
I sam to powie,
Że nic nad zdrowie
Ani lepszego,
Ani droższego;
Bo dobre mienie,
Bogactwo, Młodość,
Perły, kamienie,
Pozycja społeczna
Także wiek młody
I dar urody,
Mieśca wysokie,
Władze szerokie Dobre są, ale —
Gdy zdrowie w cale.
Gdzie nie masz siły,
I świat niemiły.
Klinocie drogi,
Mój dom ubogi
Oddany tobie
Ulubuj sobie!

 

Źródło zdjęcia: <a href=’https://pngtree.com/free-backgrounds’>free background photos from pngtree.com</a>

Lek. wet. Katarzyna Dołębska: Sztuczne oddychanie i masaż serca może także psu uratować życie

Lek. wet. Katarzyna Dołębska jest współautorką /wraz z dr J. Stojer-Polańską/ poradnika o przedweterynaryjnej pomocy dla psów. Zadaliśmy Autorce kilka pytań o psach i o nowości wydawniczej. 

• W książce jest wiele praktycznych porad. Z Pani praktyki, które z nich można uznać za najważniejsze i najbardziej potrzebne opiekunom psów?
• Przede wszystkim każdy opiekun psa musi myśleć za siebie i za psa oraz przewidywać różne sytuacje. Nawet najlepiej wyszkolony pies, jeśli zostanie spuszczony ze smyczy, może pogonić kota czy sarnę, nie zwracając uwagi na zagrożenia, np. przejeżdżające auta. Kolejną moją radą jest posiadanie dobrze wyposażonej psiej apteczki dostosowanej do rodzaju pracy i aktywności czworonoga. Opiekun musi też pamiętać, że najważniejsze jest jego bezpieczeństwo, a dopiero później psa. Dlatego jeśli sytuacja wymaga natychmiastowej pomocy psu, trzeba pamiętać o konieczności założenia zwierzęciu kagańca.
• Wykonywanie masażu serca może także uratować życie ,w jakich sytuacjach jest to wskazane?
• Prowadząc warsztaty z pierwszej pomocy dla psów za każdym razem spotykam się z opiekunami, którzy nie wiedzą albo boją się wykonać masaż serca. Zazwyczaj jest to spowodowane silnym stresem lub paniką w sytuacji, kiedy coś złego przydarzy się ich psu. A tak naprawdę samo wykonanie masażu serca połączonego ze sztucznym oddychaniem nie jest skomplikowaną czynnością, wystarczy pamiętać o kilku podstawowych zasadach, które są podobne jak w przypadku RKO u ludzi. Masaż serca rozpoczynamy wówczas, kiedy pies przestaje oddychać, a bicie jego serca jest niewyczuwalne. Może się tak zdarzyć w wyniku dużego urazu, wstrząsu, zatrucia, silnego krwotoku lub np. ataku padaczkowego czy porażenia prądem.
• Ale chyba RKO bez sztucznego oddychania ? Trudno je sobie wyobrazić u psa…
• Resuscytacja krążeniowo-oddechowa czyli RKO jak sama nazwa wskazuje jest to zespół czynności ratunkowych mających na celu przywrócenie spontanicznej pracy serca, oddechu i powrotu świadomości psa. Opiekun musi się odważyć na wdmuchnięcie powietrza do nosa psa, bo tylko wtedy RKO ma sens. Ja w swojej pracy niejednokrotnie musiałam wykonywać masaż serca i sztuczne oddychanie. W przypadku psów nie możemy niestety wykorzystać do wdechów ustnika, który znajduje się na wyposażeniu apteczek dla ludzi.
• Psy służbowe są narażone na obrażenia, ich organizmy są bardziej obciążone niż przeciętnych czworonogów. Na jakie dolegliwości zapadają psy służbowe po latach pracy?
• Większość dolegliwości psów służbowych i pracujących dotyczy układu kostno-stawowego. Mam tu na myśli zmiany zwyrodnieniowe, zerwane więzadła czy dysplazje. Intensywne treningi i praca często w trudnych warunkach przez wiele lat niestety przyczyniają się do wyżej wymienionych dolegliwości. Jeśli jeszcze w trakcie aktywności służbowej przydarzy się psu wypadek czy kontuzja, np. złamanie czy zwichnięcie, to mimo leczenia operacyjnego i farmakologicznego ból z wiekiem się nasila tak jak u starszych ludzi. Zdarzają się również niedowłady czy porażenia kończyn w wyniku zmian zwyrodnieniowych kręgosłupa i ucisku na nerwy. Czasami u psów starszych pojawiają się też choroby oczu czy problemy ze słuchem nierzadko jako konsekwencja pracy w trudnych warunkach, np. przypadkowy wybuch petardy w pobliżu psa czy strzelanina.
• W jaki sposób można psu uśmierzyć ból? Czy „ludzkie” leki przeciwbólowe są wskazane?
• Oczywiście priorytetem jest wizyta w lecznicy i zastosowania leków przeznaczonych dla zwierząt. Jednak zdarzają się w życiu sytuacje ,kiedy pies cierpi w wyniku nagłego urazu, a opiekun nie ma pod ręką takich leków, a i wizyta w lecznicy jest nie możliwa. Wówczas można zastosować leki ludzkie, ale podkreślam – nie wszystkie. Najlepiej sprawdzają się leki zawierające w składzie metamizol sodu czy meloksykam. Niestety nie mogę podać konkretnych nazw leków. Zalecam zawsze skonsultowanie dawki i rodzaju podawanych leków ludzkich z lekarzem weterynarii, chociażby przez telefon.
• Psy cierpią teraz na podobne choroby jak ludzie – raki, alergie, jaskra nawet – to też psie dolegliwości. Podobno zwierzęta domowe głównie umierają teraz na choroby onkologiczne właśnie?
• Podczas mojej wieloletniej pracy w zawodzie zaobserwowałam, że z każdym rokiem przybywa pacjentów onkologicznych i są to nie tylko psy rasowe, ale również zwykłe kundelki. Tak jak u ludzi główną przyczyną takiego stanu rzeczy są: zanieczyszczone powietrze, woda, gleba, żywność pełna konserwantów i barwników. W przypadku zwierząt do przyczyn trzeba też zaliczyć krzyżowanie ras przez hodowców, które w konsekwencji powodują różne zaburzenia genetyczne. Wracając do pytania – praktycznie większość chorób ludzkich występuje u zwierząt i w podobny sposób jest diagnozowana i leczona. Nierzadko są to choroby nieuleczalne lub przewlekłe i wymagają od właściciela poświęcenia i dużego nakładu finansowego aby pomóc zwierzęciu. Czasami jednak opiekun musi podjąć ostateczną i najtrudniejszą decyzję o wykonaniu eutanazji, mimo wszelkich starań z jego strony i ze strony lekarzy weterynarii.
• Psy rasowe zapadają na choroby charakterystyczne dla swojej rasy. Kundelki są najmniej kłopotliwe bo najzdrowsze?
• Nie ma rasy psa czy kota, dla której jeszcze nie przypisano by choroby. Są dolegliwości specyficzne dla rasy, ale też dla poszczególnych grup psów, np. owczarki i psy pasterskie, psy stróżujące, psy ozdobne czy psy myśliwskie. Co do kundelków, tak, to prawda, kiedyś panował taki pogląd, że mieszańce są odporne na choroby. Obecnie to się coraz bardziej zmienia i również kundelki cierpią na różne choroby, zarówno nowotworowe, ale i alergie na różnym tle czy też choroby w wyniku zaburzeń hormonalnych. Dla przykładu podam mojego psa, który jest mieszańcem, a od szczenięcia zmaga się alergią na laktozę – cukier mleka.
• Jakie są pani najważniejsze porady dla właścicieli psów aktywnych?
• Psy aktywne, zarówno służbowe, ratownicze czy sportowe, jaki i te, które razem ze swoim opiekunem spędzają aktywnie każdą wolną chwilę potrzebują dobrej jakościowo odpowiednio zbilansowanej karmy, dobranej do sposobu aktywności psa, jego wieku czy wielkości. Jeśli psy są wyjątkowo narażone na urazy w trakcie pracy czy treningów, wskazana jest dodatkowa suplementacja witamin oraz preparatów wspomagających funkcje stawów. Warto też tutaj wspomnieć o prawidłowej i regularnej profilaktyce przeciwpasożytniczej, regularnych szczepieniach przeciwko chorobom zakaźnym, a także cyklicznych badaniach klinicznych (badania krwi, przeglądowe RTG kręgosłupa i stawów jak i kontrola uzębienia).

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała Paulina M. Wiśniewska 

Podpisz naszą petycję w sprawia przyznania emerytury psom służbowym:

https://www.petycjeonline.com/walczymy_o_przyznanie_pastwowych_emerytur_dla_wszystkich_psow_i_koni_subowych

Na zdjęciach – książka oraz jej współautorka